- Caoilfhionn Ormonde
Caoilfhionn "Liza" Ormonde [uczennica]
Wto Maj 05, 2015 9:49 pm
Imię i nazwisko: Caoilfhionn „Liza” Ormonde
Data urodzenia: 31 VII 1962 r.
Czystość krwi: półkrwi
Dom w Hogwarcie: Gryffindor
Różdżka: jabłoń, sierść wilkołaka, 12 cali, giętka
WIDOK Z AIN EINGARP:
Jednocześnie pragnę spojrzeć w to lustro i lękam się dowiedzieć, czego tak naprawdę sobie życzę. Dowiedzieć... Raczej potwierdzić to, co serce szepcze mi od dawna dniami i nocami. Wiem, że tak nie powinno być, że jakieś... czary czy coś skłoniło mnie do tego, bo przecież... Rany, świetnie wiem, że to ja, ja i tylko ja! To przecież moje pragnienie, to, czego naprawdę pragnę. Żadna manipulacja.
Otwieram oczy i widzę go w moim towarzystwie. Nie jest chłodny ani poważny. Wzrok ma rozmarzony, myśli o czymś dla siebie ważnym, jest skupiony... Wygląda wtedy pięknie, choć jeszcze piękniejszy jest jego uśmiech, który pojawia się na tych wargach, gdy nagle patrzy na me piegowate policzki, przeszywa roziskrzone oczka i chyba dociera nawet do mej duszy... Śmieję się, gdy wpadam w jego ramiona, a jego dłoń znika pod moimi płomiennorudymi lokami.
Czuję mrowienie w brzuchu, gdy widzę w nim miłość... i zaraz też dziwne ukłucie w sercu, gdy uświadamiam sobie, że to tylko fikcja, a rzeczywistość jest zgoła inna. Uświadamiam sobie, że profesor Iwan Ranskahov nigdy tak na mnie nie patrzy.
PODSUMOWANIE DOTYCHCZASOWEJ NAUKI W HOGWARCIE:
Transmutacja... Ugh! Zaklęcia, historia, ASTRONOMIA?! Ugh, ugh, ugh! Nawet obrona była swego rodzaju ughem w mojej dotychczasowej edukacji. Nie to, że ja tu wybrzydzam czy... coś? Nie, ja jednak faktycznie wybrzydzam, zanudzając się śmiertelnie na praktycznie najważniejszych przedmiotach w mojej szkole, którą jest Hogwart! Yay!
Ludzie, sami byście narzekali, gdybyście musieli siedzieć niewolniczo na dupie i słuchać tej kobiety! McGonagall... Awrrr... Albo ten Flitwick! Koszmar! Wzdycham zazwyczaj, niestety słyszalnie, i równie słyszalnie uderzam czołem w ławkę, przez co potem mam w chuj pracy domowej do odrobienia. Roi im się, że ja się tu bardzo lubię siedzieć nad książkami. Hahahaha... Nie.
Zaliczenia ze wspomnianych przedmiotów nie są czymś łatwym, ale jakoś udaje mi się przez nie przebrnąć, bo kompletną idiotką nie jestem. Po prostu jeśli chcę, to potrafię się nauczyć i to bez pomocy blablabla-ja-tu-prowadzę-lekcję.
Ale wspomnę, że bywają przedmioty, które zapierają dech w piersiach, z których każdą lekcję chciałabym mieć wytatuowaną na ciele, zapamiętaną na wieki w swojej główce. Zapisaną na milionach kartek, które zwałam swoimi łapaczami sekretów – pamiętnikami, w sensie. Wspomnijcie choćby zielarstwo... Widzieliście Wierzbę Bijącą? Wiecie, skąd ona pobiera swą energię, czemu jej rozpłakane gałęzie są tak agresywne? Czemu, zamykając oczka w wietrzny dzień, gdy moje płomienne włosy smagają moją twarz jak bicze, słyszę szumną pieśń żałobną zadedykowaną wszystkim śmiałkom, których zabiła? Każda roślina jest inna, każda ma inne zastosowanie, kształt, często skomplikowaną nazwę, która natrętnie wymusza na twoim mózgu zapamiętanie i wybicie się trwale na ścianie twojej pamięci... Mam całą pamięć wytatuowaną nazwami roślin, zwierząt i... Okrzykami!
Bo prócz zielarstwa, kocham jeszcze opiekę nad magicznymi stworzeniami – lekcja w terenie... lekcja z bardzo pociągającym nauczycielem... lekcja, podczas której można zapomnieć o ławkach szkolnych i uderzaniu czołem w ich drewno. No, i od zawsze kochałam lekcje latania, podczas których byłam wybitna. Kto nie marzy o lataniu? JA! JA! JA! Barrdzooo marzę! A okrzyki, bo namiętnie kibicuję swojemu domkowi podczas meczów! Trzeba być solidarnym... a tak serio, to zazdroszczę im, że mogą sobie latać tak szalenie po tym boisku, poza nim i że są narażeni na uszkodzenia... Jednym słowem – emocjonujące. Może czterema – emocjonujące życie na krawędzi.
PRZYKŁADOWY POST:
- Czy ja... Czy ja widzę chochliki kornwalijskie? EJCIE, TO CHOCHLIKI KORNWALIJSKIE! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA...!!! – wrzeszczałam, wskazując palcem raz w lewo, raz w prawo, raz gdzieś za pana profesora, który przerażony zaczął rozglądać się panicznie wokół. Najlepsi i tak byli uczniowie, gdyż stworzyli tłum, który nagle zaczął w panice zwiewać z dala od tego miejsca. Raczej nikt nie lubił fryzur a la chochlik i ugryzień, i zadrapań, i tak dalej...
By nie narazić się na gniew drętwego dorosłego, który aż nadto wpajał nam co to znaczy odpowiedzialność, wkładając w swoją dupę kij od szczotki Filcha, wkręciłam się gdzieś na przód tego tłumku, by popędzić natychmiastowo na zielone trawy otaczające Hogwart. Piękna pogoda sama się prosiła o tego typu psikus... Musiałam, no.
Biegnąc przez pusty korytarz, tak naprawdę nie byłam sama. Sir Nicholas pojawił się gdzieś za moimi plecami, by nagle wyprzedzić mnie i odprawić umoralniającą pogadankę. Jego zdaniem miałam dobre serce, ale brakowało mi... odpowiedzialności. Ej, no! Miałam ją, ale ograniczoną!
– Sir Nicholasie, nie widziałeś moich rudych loków pośród zielonych traw, nie słyszałeś śpiewu ptaków, którym towarzyszą moje westchnięcia natchnione wolnością, otaczającym mnie światem i mega beztroskim powietrzem. Opuszcza ono moje płuca z pieszczotą, by ponownie do nich zawitać... Tak jest z tym wszystkim. To wszystko wokół ma sens... Głębszy niż życie Edgara Jakiegoś-tam. Kto to w ogóle był? – spytałam, zatrzymując się na chwilę. Chłód ścian tego zamczyska też był magiczny, ale nie tak bardzo jak pierwsze wiosenne uroki. Ściany szkoły miałam do podziwiania prawie całą zimę... No, prawie. Bo śnieg... tak bardzo zachwycający.
– Dużo wspominałaś mi o swoich drogich rodzicach... Nie sądzisz, że byliby...
– ...dumni, widząc mnie szczęśliwą? – dokończyłam z łobuzerskim uśmiechem, kontynuując swój dziki pęd. Nie biegłam nudnie, monotonnie. Biegłam w podskokach, żałując, że nie zostawiłam torby w pokoju... Szkoda mi było jednakże na to czasu. Jeszcze dorwano by mnie w atrium w związku z jakimiś obowiązkami. Cicho sza! Miałam cztery godziny wolnego czasu, nim nadejdzie TA lekcja, na którą musiałam czekać tak niemiłosiernie długo – opieka nad magicznymi stworzeniami.
Nie miałam pojęcia, kiedy to się właściwie stało... mi, bo coś najwyraźniej musiało we mnie uderzyć, skoro w jego obecności czułam się tak a nie inaczej, skoro, gdy go nie było w pobliżu, czułam się tak a nie inaczej. Aktualnie mi czegoś brakowało, czułam pustkę, gdy pomyślałam o tych dłoniach, które leniwie kartkowały księgę z opisami, gdy pojawiała się zmarszczka między jego oczami, gdy opis nie zgadzał się z prawdziwymi faktami, które przecież mogliśmy...
Nieważne. Ważne, że ten człowiek wzbudzał we mnie miliony różnorodnych uczuć i myśli, które uderzały o siebie, nie potrafiąc się poukładać ładnie, zgrabnie, cudnie, a za to tworzyły jeszcze większy chaos. Pragnęłam żyć... Pragnęłam, by on żył wraz ze mną, choć to było nienormalne i pewnie też niemożliwe.
Choć niemożliwym był też związek mojej matki z moim ojcem. Ona – przepiękna blondwłosa czarownica z Bułgarii, której rodzina strzegła w pełni surowości swojej czystości. On – prosty, pełen rozbrajającej wesołości rudzielec pochodzący z Irlandii... Mugol.
Tato opowiadał mi, że z powodu szaleńczej miłości wyjechała z nim z kraju, uciekła od rodziny i założyła z nim rodzinę. Porzuciła nawet Czarną Magię, którą ponoć się fascynowała. Nie pasowało mi to do jej delikatnej natury, tej kobietki o niewinnej posturze, z pięknymi, niemal białymi, blond włosami, z uśmiechem tak słodkim, że zawstydzał poziomki... To już tato prędzej pasował mi na czarnoksiężnika, bo czasem miałam wrażenie, że jest szaleńcem. Oczywiście, żartuję. Był równie niewinny co chochliki kornwalijskie, które dziś wcale nie rozrabiały w sali lekcyjnej...
Ups! Pewnie będę musiała nieźle się tłumaczyć... Choć zawsze mogę zwalić na Johnny’ego, że to on wprowadził mnie w błąd. On się we mnie podkochiwał, więc mogłam... Dobra, pewnie i tak nie dałabym rady złożyć na niego swojej winy, ale myśleć o tym w ten sposób mogłam, tworzyć plany, których nigdy nie wprowadzę w życie. Przyjmę to na klatę, na własną pierś, a potem pofrunę daaaleeekooo...
Słońce wysoko na prawie bezchmurnym niebie, uderzenie świeżego powietrza, śmiech wolnych od zajęć uczniów, śpiew ptaków... Od razu pobiegłam na swoją łączkę, gdzie padłam, podziwiając obłoki, miły chłód ziemi i przelatujące nad moim nosem motyle.
Data urodzenia: 31 VII 1962 r.
Czystość krwi: półkrwi
Dom w Hogwarcie: Gryffindor
Różdżka: jabłoń, sierść wilkołaka, 12 cali, giętka
WIDOK Z AIN EINGARP:
Jednocześnie pragnę spojrzeć w to lustro i lękam się dowiedzieć, czego tak naprawdę sobie życzę. Dowiedzieć... Raczej potwierdzić to, co serce szepcze mi od dawna dniami i nocami. Wiem, że tak nie powinno być, że jakieś... czary czy coś skłoniło mnie do tego, bo przecież... Rany, świetnie wiem, że to ja, ja i tylko ja! To przecież moje pragnienie, to, czego naprawdę pragnę. Żadna manipulacja.
Otwieram oczy i widzę go w moim towarzystwie. Nie jest chłodny ani poważny. Wzrok ma rozmarzony, myśli o czymś dla siebie ważnym, jest skupiony... Wygląda wtedy pięknie, choć jeszcze piękniejszy jest jego uśmiech, który pojawia się na tych wargach, gdy nagle patrzy na me piegowate policzki, przeszywa roziskrzone oczka i chyba dociera nawet do mej duszy... Śmieję się, gdy wpadam w jego ramiona, a jego dłoń znika pod moimi płomiennorudymi lokami.
Czuję mrowienie w brzuchu, gdy widzę w nim miłość... i zaraz też dziwne ukłucie w sercu, gdy uświadamiam sobie, że to tylko fikcja, a rzeczywistość jest zgoła inna. Uświadamiam sobie, że profesor Iwan Ranskahov nigdy tak na mnie nie patrzy.
PODSUMOWANIE DOTYCHCZASOWEJ NAUKI W HOGWARCIE:
Transmutacja... Ugh! Zaklęcia, historia, ASTRONOMIA?! Ugh, ugh, ugh! Nawet obrona była swego rodzaju ughem w mojej dotychczasowej edukacji. Nie to, że ja tu wybrzydzam czy... coś? Nie, ja jednak faktycznie wybrzydzam, zanudzając się śmiertelnie na praktycznie najważniejszych przedmiotach w mojej szkole, którą jest Hogwart! Yay!
Ludzie, sami byście narzekali, gdybyście musieli siedzieć niewolniczo na dupie i słuchać tej kobiety! McGonagall... Awrrr... Albo ten Flitwick! Koszmar! Wzdycham zazwyczaj, niestety słyszalnie, i równie słyszalnie uderzam czołem w ławkę, przez co potem mam w chuj pracy domowej do odrobienia. Roi im się, że ja się tu bardzo lubię siedzieć nad książkami. Hahahaha... Nie.
Zaliczenia ze wspomnianych przedmiotów nie są czymś łatwym, ale jakoś udaje mi się przez nie przebrnąć, bo kompletną idiotką nie jestem. Po prostu jeśli chcę, to potrafię się nauczyć i to bez pomocy blablabla-ja-tu-prowadzę-lekcję.
Ale wspomnę, że bywają przedmioty, które zapierają dech w piersiach, z których każdą lekcję chciałabym mieć wytatuowaną na ciele, zapamiętaną na wieki w swojej główce. Zapisaną na milionach kartek, które zwałam swoimi łapaczami sekretów – pamiętnikami, w sensie. Wspomnijcie choćby zielarstwo... Widzieliście Wierzbę Bijącą? Wiecie, skąd ona pobiera swą energię, czemu jej rozpłakane gałęzie są tak agresywne? Czemu, zamykając oczka w wietrzny dzień, gdy moje płomienne włosy smagają moją twarz jak bicze, słyszę szumną pieśń żałobną zadedykowaną wszystkim śmiałkom, których zabiła? Każda roślina jest inna, każda ma inne zastosowanie, kształt, często skomplikowaną nazwę, która natrętnie wymusza na twoim mózgu zapamiętanie i wybicie się trwale na ścianie twojej pamięci... Mam całą pamięć wytatuowaną nazwami roślin, zwierząt i... Okrzykami!
Bo prócz zielarstwa, kocham jeszcze opiekę nad magicznymi stworzeniami – lekcja w terenie... lekcja z bardzo pociągającym nauczycielem... lekcja, podczas której można zapomnieć o ławkach szkolnych i uderzaniu czołem w ich drewno. No, i od zawsze kochałam lekcje latania, podczas których byłam wybitna. Kto nie marzy o lataniu? JA! JA! JA! Barrdzooo marzę! A okrzyki, bo namiętnie kibicuję swojemu domkowi podczas meczów! Trzeba być solidarnym... a tak serio, to zazdroszczę im, że mogą sobie latać tak szalenie po tym boisku, poza nim i że są narażeni na uszkodzenia... Jednym słowem – emocjonujące. Może czterema – emocjonujące życie na krawędzi.
PRZYKŁADOWY POST:
- Czy ja... Czy ja widzę chochliki kornwalijskie? EJCIE, TO CHOCHLIKI KORNWALIJSKIE! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA...!!! – wrzeszczałam, wskazując palcem raz w lewo, raz w prawo, raz gdzieś za pana profesora, który przerażony zaczął rozglądać się panicznie wokół. Najlepsi i tak byli uczniowie, gdyż stworzyli tłum, który nagle zaczął w panice zwiewać z dala od tego miejsca. Raczej nikt nie lubił fryzur a la chochlik i ugryzień, i zadrapań, i tak dalej...
By nie narazić się na gniew drętwego dorosłego, który aż nadto wpajał nam co to znaczy odpowiedzialność, wkładając w swoją dupę kij od szczotki Filcha, wkręciłam się gdzieś na przód tego tłumku, by popędzić natychmiastowo na zielone trawy otaczające Hogwart. Piękna pogoda sama się prosiła o tego typu psikus... Musiałam, no.
Biegnąc przez pusty korytarz, tak naprawdę nie byłam sama. Sir Nicholas pojawił się gdzieś za moimi plecami, by nagle wyprzedzić mnie i odprawić umoralniającą pogadankę. Jego zdaniem miałam dobre serce, ale brakowało mi... odpowiedzialności. Ej, no! Miałam ją, ale ograniczoną!
– Sir Nicholasie, nie widziałeś moich rudych loków pośród zielonych traw, nie słyszałeś śpiewu ptaków, którym towarzyszą moje westchnięcia natchnione wolnością, otaczającym mnie światem i mega beztroskim powietrzem. Opuszcza ono moje płuca z pieszczotą, by ponownie do nich zawitać... Tak jest z tym wszystkim. To wszystko wokół ma sens... Głębszy niż życie Edgara Jakiegoś-tam. Kto to w ogóle był? – spytałam, zatrzymując się na chwilę. Chłód ścian tego zamczyska też był magiczny, ale nie tak bardzo jak pierwsze wiosenne uroki. Ściany szkoły miałam do podziwiania prawie całą zimę... No, prawie. Bo śnieg... tak bardzo zachwycający.
– Dużo wspominałaś mi o swoich drogich rodzicach... Nie sądzisz, że byliby...
– ...dumni, widząc mnie szczęśliwą? – dokończyłam z łobuzerskim uśmiechem, kontynuując swój dziki pęd. Nie biegłam nudnie, monotonnie. Biegłam w podskokach, żałując, że nie zostawiłam torby w pokoju... Szkoda mi było jednakże na to czasu. Jeszcze dorwano by mnie w atrium w związku z jakimiś obowiązkami. Cicho sza! Miałam cztery godziny wolnego czasu, nim nadejdzie TA lekcja, na którą musiałam czekać tak niemiłosiernie długo – opieka nad magicznymi stworzeniami.
Nie miałam pojęcia, kiedy to się właściwie stało... mi, bo coś najwyraźniej musiało we mnie uderzyć, skoro w jego obecności czułam się tak a nie inaczej, skoro, gdy go nie było w pobliżu, czułam się tak a nie inaczej. Aktualnie mi czegoś brakowało, czułam pustkę, gdy pomyślałam o tych dłoniach, które leniwie kartkowały księgę z opisami, gdy pojawiała się zmarszczka między jego oczami, gdy opis nie zgadzał się z prawdziwymi faktami, które przecież mogliśmy...
Nieważne. Ważne, że ten człowiek wzbudzał we mnie miliony różnorodnych uczuć i myśli, które uderzały o siebie, nie potrafiąc się poukładać ładnie, zgrabnie, cudnie, a za to tworzyły jeszcze większy chaos. Pragnęłam żyć... Pragnęłam, by on żył wraz ze mną, choć to było nienormalne i pewnie też niemożliwe.
Choć niemożliwym był też związek mojej matki z moim ojcem. Ona – przepiękna blondwłosa czarownica z Bułgarii, której rodzina strzegła w pełni surowości swojej czystości. On – prosty, pełen rozbrajającej wesołości rudzielec pochodzący z Irlandii... Mugol.
Tato opowiadał mi, że z powodu szaleńczej miłości wyjechała z nim z kraju, uciekła od rodziny i założyła z nim rodzinę. Porzuciła nawet Czarną Magię, którą ponoć się fascynowała. Nie pasowało mi to do jej delikatnej natury, tej kobietki o niewinnej posturze, z pięknymi, niemal białymi, blond włosami, z uśmiechem tak słodkim, że zawstydzał poziomki... To już tato prędzej pasował mi na czarnoksiężnika, bo czasem miałam wrażenie, że jest szaleńcem. Oczywiście, żartuję. Był równie niewinny co chochliki kornwalijskie, które dziś wcale nie rozrabiały w sali lekcyjnej...
Ups! Pewnie będę musiała nieźle się tłumaczyć... Choć zawsze mogę zwalić na Johnny’ego, że to on wprowadził mnie w błąd. On się we mnie podkochiwał, więc mogłam... Dobra, pewnie i tak nie dałabym rady złożyć na niego swojej winy, ale myśleć o tym w ten sposób mogłam, tworzyć plany, których nigdy nie wprowadzę w życie. Przyjmę to na klatę, na własną pierś, a potem pofrunę daaaleeekooo...
Słońce wysoko na prawie bezchmurnym niebie, uderzenie świeżego powietrza, śmiech wolnych od zajęć uczniów, śpiew ptaków... Od razu pobiegłam na swoją łączkę, gdzie padłam, podziwiając obłoki, miły chłód ziemi i przelatujące nad moim nosem motyle.
- Caroline Rockers
Re: Caoilfhionn "Liza" Ormonde [uczennica]
Wto Maj 05, 2015 10:56 pm
* Jedyną uwagę jaką mam, a właściwie malutką prośbę...o poprawienie "Wierzby Bijącej", bo to nazwa własna i jeśli to nie problem, napisanie przedmiotów z dużej, albo z małej litery, bo tak na zmianę to nieestetycznie wygląda i nie pasuje do KP! A tak jest w porządku i w sumie jeszcze mam pytanie odnośnie avka i wyglądu - ta pani posiada tatuaże, a tatuaże...zwłaszcza w tych czasach i u 15 - latki nie są zbyt mile widziane, wręcz zabronione, więc mam pytanie odnośnie tego, jak Ci się to widzi byśmy razem mogły dojść do jakiegoś porozumienia. ;)
- Caoilfhionn Ormonde
Re: Caoilfhionn "Liza" Ormonde [uczennica]
Wto Maj 05, 2015 11:36 pm
Okej, poprawiłam Wierzbę Bijącą. Myślałam, że to gatunek rośliny... Mój błąd. :D Co zaś się tyczy przedmiotów, za bardzo nie wiem, o co Ci chodzi. O to, że ASTRONOMIĘ napisałam dużymi? Czy o to, że w kape mam z małych liter, a w profilu z dużych? Nigdzie nie zauważyłam w kape, bym pisała z wielkich, prócz początków zdań, ofc. :c Czy chodzi o Czarną Magię, że ona też powinna być z małej...?
Coś zaś się tyczy tatuażów... Tatuaże zaczęły być akceptowalne pod koniec lat 60. Ojciec Lizy jest takim lekkoduchem, mimo śmierci małżonki nadal zachował swoją radość z życia i może nie jest mu tak bardzo beztrosko jak niegdyś, mimo to wychowuje córkę w takiej luźnej atmosferze, pozwala jej na wiele i jest raczej człowiekiem mega tolerancyjnym, bo grywa w zespole rockowym, o czym nie wspomniałam w kape. Ponadto w szkole obowiązuje mundurek szkolny, więc myślę, że normalnie nie będzie widać żadnych tatuaży na lekcjach, zaś sama Liza mogła zostać pouczona przez kogoś z nauczycieli, a może przez samego Dumble :D, że nie powinna eksponować aż nadto swojego ciała, włączając w to tatuaże. <3
Coś zaś się tyczy tatuażów... Tatuaże zaczęły być akceptowalne pod koniec lat 60. Ojciec Lizy jest takim lekkoduchem, mimo śmierci małżonki nadal zachował swoją radość z życia i może nie jest mu tak bardzo beztrosko jak niegdyś, mimo to wychowuje córkę w takiej luźnej atmosferze, pozwala jej na wiele i jest raczej człowiekiem mega tolerancyjnym, bo grywa w zespole rockowym, o czym nie wspomniałam w kape. Ponadto w szkole obowiązuje mundurek szkolny, więc myślę, że normalnie nie będzie widać żadnych tatuaży na lekcjach, zaś sama Liza mogła zostać pouczona przez kogoś z nauczycieli, a może przez samego Dumble :D, że nie powinna eksponować aż nadto swojego ciała, włączając w to tatuaże. <3
- Caroline Rockers
Re: Caoilfhionn "Liza" Ormonde [uczennica]
Wto Maj 05, 2015 11:45 pm
Ta "Czarna Magia" rzeczywiście troszkę mnie zmyliła, ale zwyczajnie to już tak z przyzwyczajenia, bo lepiej zdecydować się na jedną wersję by to jakoś nie odstawało w stylu "Zaklęcia" z dużej, a "zielarstwo" z małej i np. w jednym zdaniu nieraz się użytkownikom zdarza. ^ ^'
To znaczy wiadomo, że zostawały już akceptowalne pod koniec lat 60., niemniej Caoilfhionn to młoda osóbka - ma dopiero z 15/16 lat, a wiadomo, że społeczeństwo, zwłaszcza te starsze myśli zazwyczaj stereotypowo; zresztą do tej pory, no i kwestia tego, że jednak to Hogwart, a tu panują inne zasady. Nawet jeśli to wynika z takiego, a nie innego podejścia rodzica, to mimo wszystko...no ale niemniej mogę się zgodzić, ale tylko na zasadzie, że będą na jednej ręce i będzie musiała je zasłaniać i to bardzo skrupulatnie i mu się liczyć z nieprzychylnym przyjęciem przez nauczycieli i samego dyrektora, możliwe że nawet niektórzy profesorowie będą niesprawiedliwi, wiedząc o tym, co Liza posiada na swym ciele.
Teraz mogę już dać Akcept i pamiętaj o tych tatuażach! Wiem, że ta modelka, jeśli się nie mylę...posiada ich bardzo dużo!
To znaczy wiadomo, że zostawały już akceptowalne pod koniec lat 60., niemniej Caoilfhionn to młoda osóbka - ma dopiero z 15/16 lat, a wiadomo, że społeczeństwo, zwłaszcza te starsze myśli zazwyczaj stereotypowo; zresztą do tej pory, no i kwestia tego, że jednak to Hogwart, a tu panują inne zasady. Nawet jeśli to wynika z takiego, a nie innego podejścia rodzica, to mimo wszystko...no ale niemniej mogę się zgodzić, ale tylko na zasadzie, że będą na jednej ręce i będzie musiała je zasłaniać i to bardzo skrupulatnie i mu się liczyć z nieprzychylnym przyjęciem przez nauczycieli i samego dyrektora, możliwe że nawet niektórzy profesorowie będą niesprawiedliwi, wiedząc o tym, co Liza posiada na swym ciele.
Teraz mogę już dać Akcept i pamiętaj o tych tatuażach! Wiem, że ta modelka, jeśli się nie mylę...posiada ich bardzo dużo!
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach