Go down
Liadon Ichimaru
Nauka
Liadon Ichimaru

[dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru Empty [dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru

Pią Sty 24, 2014 11:16 pm
Imię i nazwisko: Liadon Ichimaru
Data urodzenia: 1952 17.04
Czystość krwi: Brudna-wilkołacza
Była szkoła: Hogwart(Gryffindor), Tybetański uniwersytet nauk tajemnych.
Praca: Nauczyciel w szkole.
Różdżka: Pierwsza różdżka:  olch, 12 i jedna czwarta cala, z rdzeniem z włosa Willi(ukochanej, która umarła). Aktualna różdżka: 12.5 cala, rdzeń wykonany z pióra jego własnego feniksa. O dziwo różdżka nie jest wykonana z drewna. Jest z tajemniczego materiału, który najbardziej przypomina lekki srebrzysty metal. Jednocześnie różdżka nie staje się śliska w czasie jej używania. Powstanie w historii.
Widok z Ain Eingarp: Gdy Liadon spogląda w zwierciadło widzi siebie. Nic nadzwyczajnego, nic dziwnego. Jednak z jego odbicia przebijała nieskończona radość, która jakby rozsadzała go. Widział siebie, jako najszczęśliwszego człowieka na świecie.

Przykładowy Post:



Liadon urodził się w nietypowych okolicznościach. Było to wiele lat temu w Anglii, a dokładniej Liverpoolu. Jego ojciec był zwykłym mugolem, ot adwokatem. Matka natomiast pochodziła z Azji. Sam nigdy się nie dowiedział skąd dokładnie, jednak nieliczne pamiątki jakie zachował po rodzicach wskazywały na to, że pochodziła z pradawnej i potężnej rodziny magicznej. Pamiątki... No tak poza dziwnym, pradawnym imieniem nie pozostało ich wiele. Kilka fotografii, które z czasem przepadły, rodzinne zegarki, kolczyki i inna biżuteria, którą w czasie lat roztrwonił na przeżycie. Ale jak do tego wszystkiego doszło? Przecież Liadon nie urodził się jako sierota.

Najpierw jak zawsze była radość. Narodziny dziecka były jednym z najszczęśliwszych momentów w życiu tej dwójki. Świętowaniu nie było końca, sąsiedzi, rodzina, po prostu wszyscy. Czas to był taki, iż nawet nie kłopotano zapraszać mugoli i czarodziei osobno. Wszyscy bawili się wspólnie doświadczając „Magicznych iluzji” jednych, oraz „magicznych wynalazków” drugich. Popijanie soku z dyni, zagryzanie czekoladowych żab i smakowanie Cocacoli. Tańce i hulańce, było po prostu wszystko. Oczywiście niemowlak nic z tego nie mógł pamiętać, spał na górze nieświadomy szczęścia jakie sprowadził na swą rodzinę.

Czas mijał a życie w tym domu powróciło do normy. Kobieta była jednym z lepszych Aureorów i razem z mężem potrafiła zapewnić stabilny byt w domu. Mimo tego, że co rusz nawzajem zaskakiwali się swymi dziwactwami, czasem nawet doprowadzali do szewskiej pasji dawnymi przyzwyczajeniami, dom zawsze był przepełniony miłością. Czy to kwiaty przyniesione przez listonosza, czy też zaczarowane balony śpiewające ich piosenkę weselną, zawsze było coś co odzwierciedlało ich uczucia. Również małemu żyło się jak u pana Boga za piecem. Kołyszące się spokojnie „Mugolskie kołysanki” odprowadzały go w krainę snów. Za dnia zaś zabawiały go magiczne małe miotełki uciekające przed jego małymi rączkami. Po prostu sielanka, nic nie wskazywało na to co się wydarzy.

Początkowo „magiczna” cześć rodziny była bardzo przychylna parze. Dziadkowie odwiedzali małego bobasa, który mając roczek miał tak samo zielone oczy jak jego dziadek. Staruszek radował się za każdym razem gdy ściskał jego palec lub obserwował co robił różdżką. Również babcia się nad nim rozczulała, ale oboje poczuli jeszcze więcej radości gdy chłopczyk po raz pierwszy przejawił oznaki swych magicznych mocy. Tak naprawdę nic nie znacząca sprawa, jednak gdy ktoś próbował zasłonić żaluzje w jego pokoju, te natychmiast się rozsuwały do wtóru śmiejącego się dziecka. O tak radosne chwile rodziny uwieczniające tą przezabawną scenę na różne sposoby, były urocze.  Niejednokrotnie odlegli krewni przybywali w odwiedziny ciesząc się swym wzajemnym towarzystwem. Tak też miało być w 4 urodziny chłopczyka.

W tym wieku Liadon miał już kilka wyraźnych cech. Blond włosy żyjące własnym życiem oraz wściekle zielone oczy, rzucały się od razu. Charakter też miał wyrazisty, uparty, butny, żywotny, ale przede wszystkim ufny i beztroski. Czasem takie połączenie było naprawdę nie do wytrzymania. Dodając do tego narowisty temperament i lubość z jaką manifestowała się jego magiczna moc... Cóż rodzice mieli sporo roboty z zatajaniem tego wszystkiego. W końcu jednak musieli zrezygnować z zostawiania go w mugolskim przedszkolu. Po jakimś głupim wybryku, gdy kawałki plasteliny zatkały w przedziwny sposób dziurki od nosa jednej z opiekunek. To był prawdziwy cyrk. W domu też był zmorą, czasem matka zaczarowywała jego kojec tak by nie mógł się z niego wydostać, tak zdobywała kilka minut spokoju ducha. Mimo to, oboje rodziców kochało bardzo malca i nie mogli się doczekać jego czwartych urodzin. Postanowili że zorganizują dwa przyjęcia. Jedno dla znajomych dzieci i rodziców. Drugie bardziej rodzinne, gdzie we wspólnym gronie nie będą musieli się obawiać magicznych wybryków.

To była katastrofa. Całe przyjęcie trwało może godzinę, przy czym pierwsza część była upojna i błoga. Torty pokazy klauna, kilka mniejszych magicznych nie wzbudzających podejrzeń sztuczek. Zabawy dzieci nie było końca, a Liadon z łatwością odnajdywał się wśród swych niemagicznych rówieśników. Wszystko było wspaniale do momentu gdy nadszedł czas na rozpakowywanie prezentów. Dostawał najróżniejsze rzeczy, piłki, deskorolke, kauczuki, duże klocki, ale nic nie dorównywało dużej plastykowej ciężarówce. Mógłby w niej usiąść i się przejechać. Pech jednak chciał gdy rozpakowywał kolejne prezenty jeden z maluchów bawił się tym właśnie samochodem. Przypadkowo go zepsuł, od pęknięty plastyk. Tak naprawdę nic poważnego bo w sekundę można było to naprawić „jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki”. Niestety mały solenizant nie dał takiej możliwości. Wybuchł płaczem, przy czym coś głośno huknęło a kilka dzieci aż odrzuciło gdy jakaś niewidzialna siła wyrzuciła winowajcę pod sufit.

Ostatecznie nikomu nic się nie stało, jednak było mnóstwo odkręcania. Przyjechał departament niewłaściwego użycia zaklęć oraz departament tajności. Wszystkim mugolom zmodyfikowano pamięć, naprawione wszelkie szkody i rany. Jednak Ministerstwo zdecydowanie nie było zadowolone z takiego narażania tajności ich społeczeństwa. Kilka kar do zapłacenia, oraz nakaz przeprowadzki były dość krzywdzące. A to wszystko zaczęło się tak niewinnie.

Nic więc dziwnego, że pod wieczór wykończeni rodzice z małym entuzjazmem czekali na przybycie kolejnych gości. Chcieli już mieć to z głowy. Mijała 17,18,19... Nikt się nie zjawiał. Nie można powiedzieć, że się tym zmartwili. Po prostu zasnęli, cała trójka. Oparci o siebie głowami rodzice z już nieco większym dzieciątkiem we wspólnym objęciu. Sielanka, bo przecież miłość przezwycięży wszystkie problemy. Z takiego właśnie sennego marzenia wybudził ich donośny ryk i huk wywarzanych z siłą drzwi.

Na miejsce pierwszy dotarł Mcklifen. Był to rosły mężczyzna, naprawdę potężny. W Ministerstwie zawsze dziwiono się, że jest zwykłym czarodziejem. Od lat bowiem zarzucano mu „Olbrzymią” krew. Na szczęście dla pracowników detektyw Mcklifen był typem, który wolał pracę w terenie. Bardzo rzadko pojawiał się w Filli Aureorów, jednocześnie zawsze o wszystkim był najszybciej poinformowany. Również tym razem przybył przed oddziałem czarodziejów, który zadeptał by wszystkie ślady. Stał na skraju posesji, tuż przy białej skrzynce na listy. Kontrastowała ona z wściekle zielonym zadbanym żywopłotem otaczającym cały budynek. Tylko w jednym miejscu był on zniszczony, jak gdyby banda  albo jakieś stado zmutowanych stworów przetoczyło się przezeń. Czarodziej zaciągnął się mocno dostarczając papierosowy dym do płuc. O tak, to go uspokoiło, a trzeźwość umysłu w takich sprawach była niezbędna. Wypuścił chmurę dymu, która przesłoniła mu widok. Gdy tylko się przerzedziła jeszcze raz rozejrzał się po miejscu zbrodni. Biały domek ledwo się trzymał i każdy moment mógłby być jego ostatnim. Wyglądał jak gdyby jakiś olbrzym rozerwał go na dwie części, kompletnie niszcząc jedną z nich. Gruzy walały się po całym podwórzu, a zamiast ściany detektyw mógł obejrzeć przekrój posiadłości. Kilka pokoi, w tym ten dziecinny w którym wciąż pod sufitem zwisała przekrzywiona i nieco uszkodzona mugolska pozytywka dla dzieci. Salon niemal doszczętnie zniszczony nosił znamię walki, co potwierdzały ślady krwi ciągnące się przez podłogę. Detektyw westchnął gdyż z tej perspektywy nic więcej nie mógł wywnioskować, było po prostu zbyt ciemno a blada poświata księżyca zbyt słaba. Zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na ziemię, gdzie przydeptał go skórzanym butem. No właśnie cały ubiór tego czarodzieja był dziwny. Skórzany płaszcz z tysiącem kieszeni, kapelusz wprost wyciągnięty od Indiany Johnsa. Zdecydowanie nie wyglądał jak typowy czarodziei w prze cudacznej, niewygodnej szacie.
Chrzęst deptanego szkła i gruzów potoczył się w noc. W tej ciszy brzmiał jak huk armaty i mag zawahał się na moment wsłuchując w cisze. Wyprostował rękę w której znikąd pojawiła się różdżka i wyszeptał kilka słów. Podłoże zalała kaskada rozdygotanego światła. Mężczyzna przykucnął przyglądając się śladom na ziemi. Przerzucił kilka cegieł i innych kawałków gruzu. Nic nie przykuło jednak jego uwagi. Za wyjątkiem drzwi, a raczej tego co z nich zostało. Przynajmniej jedna trzecia dolnej części drzwi zniknęła, na pozostałym kawałku widać było bruzdy jak gdyby niewidzialne noże cięły na odlew. Chwycił za drzwi obracając je by ujrzeć ich drugą stronę. Były wyraźnie wgniecione, jak gdyby coś z ogromną siłą w nie uderzyło. Może jakieś zaklęcie eksplozji? Mrużąc oczy detektyw przyjrzał się gałce do drzwi, która przestała być już okrągła. Była powgniatana i wygięta jakby jakiś siłacz zgniótł ją w dłoniach. Chwycił różdżkę w zęby by móc na wymacać coś niezwykłego. Jednak oprócz cienkich głębokich ubytków wokół klamki nic nie mógł znaleźć.  Dziwne...
-Eh... To już chyba trzeci raz w tym miesiącu. - Wyszeptał do siebie odkładając obiekt zainteresowania. W głowie zaczęła mu się krystalizować koncepcja tego co tu się stało. Teraz jednak zdecydowanie za mało wiedział. Odetchnął głęboko ruszając w kierunku gdzie kiedyś powinny być drzwi wejściowe. Wszedł do rudery rzucając światło wszędzie dookoła. Oparł się ręką o ścianę by wyminąć jakieś zwalisko przed sobą, jednak zawahał się. Przybliżył różdżkę obserwując tapetę. Głębokie bruzdy przecinały je odrywając w niektórych miejscach materiał. Przebiegł palcami po wcięciach. W umyśle pojawiły się mu wszelkie niepasujące ostrza czy zaklęcia, które nie mogły tego uczynić. Ostrożnie przeszedł do dalszego badania ruin. Wiele strzaskanych obiektów, kilka wypalonych zaklęciami miejsc, dawały wyobrażenie o tym co się tu stało. Wyglądało na to, że czarodziejka nie sprzedała tanio skóry, chyba to właśnie jej zaklęcie oderwało ściany domu. Podnosząc i oglądając najróżniejsze przedmioty starał się dojść do tego co się tu wydarzyło. Kawałki zbitego wazonu, kwiaty, szczeble niewiadomego pochodzenia, wciąż tlący się dywan czy też rozerwana sofa nie były jednoznacznymi wskazówkami. Czarodziej nachylił się wygrzebując spod gruzów nieco czarnego włosia. To jednak też było bez związku. Westchnął prostując się. Stał w centralnej części salonu, plecami do wyrwy w ścianie. Oprócz śladów krwi i ruin nie było tu prawie nic więcej. No i oczywiście ciał. Jedno z nich, kobiety, leżało twarzą do ziemi z dziwnie wykrzywioną głową i plamami krwi na ubiorze. Długie cięcia w materiale jej ubrania sugerowały, iż była to jej własna krew. Drugie natomiast było wszędzie, po trochu. Ręka tam, głowa tu, a części ciała w ogóle nie mógł odnaleźć.
-Wygląda na to, że ktoś go po prostu wysadził, rozwalił na kawałeczki. -Rozległ się głos. Mcklifen nawet się nie wzdrygnął. Słyszał odległy odgłos deportacji i chciał wykorzystać ostatnie chwile spokoju. Opuścił palcami powieki oderwanej głowy, którą ciężko było zidentyfikować, ostatni raz rozejrzał się i wyprostował wyciągając świeżego papierosa.
-Masz coś?- usłyszał pytanie. Spokojnie zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Dopiero wtedy odwrócił się ze spokojem.
-To była grupa... To na pewno, jednak kto i jak mógł to zrobić...- Powiedział spokojnie wpatrując się w zakapturzoną postać. Jak dwa cienie, podążały za nią jacyś czarodzieje. Rozglądali się i dotykali wszystkiego zamazując wszelkie ślady.
-Taki z Ciebie geniusz Mcklifen... -Postać westchnęła z politowaniem. Zupełnie jakby czekała wiele lat na okazję by wytknąć  błąd detektywowi. Można było odnieść wrażenie, że ta sprawa jest dla niego jak prezent bożonarodzeniowy. -Dla mnie sprawa jest jasna. Napad rabunkowy, sprawcy uciekli koniec kwestii.
Mcklifen odetchnął raz jeszcze i wpatrzył się w niebo. Ci amatorzy z Ministerstwa robili wszystko by każdą sprawę morderstwa zamknąć jak najszybciej. A najlepiej by nie była powiązana z NIM... Takie naciski wywierał minister, a tym razem mroczny znak nie widniał nad domem, więc sprawa była jeszcze prosta. Coraz częstsze morderstwa dobrych ludzi... A oni po prostu tak to zostawiają. Spoglądał w jasną poświatę księżyca zastanawiając się ile jeszcze musi się stać nim zaczną działać.
-Wiesz, że to nie prawda. To na pewno Sam-Wiesz-Kto...
-Zamknij się! Rabunek z ofiarami śmiertelnymi i tyle. Trzeba tylko zobaczyć czy na tyle nie zostawili jakichś śladów. W tym lesie za posesją może.
Detektyw pokręcił głową zrezygnowany. Nie którzy woleli żyć w swej iluzji bezpieczeństwa, co by to było za życie gdyby w każdej chwili musieli by się GO obawiać. No i tych wszystkich stworów, które coraz częściej przechodzą na ich stronę. Cóż ale to ściągnęliśmy sami na siebie. Dyskryminacja wampirów, odizolowanie olbrzymów... Wpatrywał się w granatowe bezchmurne niebo i wtedy do niego dotarło. Papierosowy dym rozwiał się na wietrze odsłaniając mu w pełnej krasie księżyc. Blada poświata biła z pełnej tarczy ciała niebieskiego. Skonsternowany zmarszczył brwi łącząc fakty. Rozwalone siłą drzwi, klamka jakby ściśnięta przez kilkutonowe zwierze, ślady pazurów, kępka dziwnej sierści i... Pełnia...
Donośny krzyk poniósł się echem po całej okolicy. Był to odgłos zarzynania czarodzieja.
-Szybko! To Wilkołaki!- Ryknął Mcklifen do oszołomionej pozostałej dwójki. Rzucił się w kierunku tylnej części posesji, tam gdzie był las w którym to mogli ukryć się wilkołaki. Z wysoko uniesioną różdżką, przedarł się przez dom robiąc wiele hałasu. Był jednak za późno widział jak ogromny basior rozrywa jednego z czarodziejów na kawałki. Robił to jedną łapą i paszczą. W drugiej zaś trzymał za nogę zwisające bezradnie dziecko...

Sprawozdanie numer 19832

W czasie rekonstrukcji wydarzeń na miejscu zbrodni, oraz poszukiwaniu poszlak doszło do kontaktu ze mordercą. Był to Finagan L. znany i karany wielokrotnie Wilkołak. W związku z tym, że zaatakował jednego z funkcjonariuszy, rozpoczęliśmy działania mające na celu obezwładnienie go. Okazało się to jednak niezwykle trudne. W związku z tym, za główny cel obraliśmy obronę własnego życia. W efekcie wilkołak został obezwładniony, a co się okazało później zabity. Musiał to być efekt niefortunnego połączenia zaklęć funkcjonariuszy. W czasie akcji polegli funkcjonariusz Klos, oraz Mcklifen.
Interakcja z wilkołakiem pozwala snuć domysły iż wszystko to był nieszczęśliwy wypadek. Rzeczony wilkołak musiał znaleźć się pod działaniem pełni w pobliżu domu, co spowodowało nieszczęśliwy wypadek. Szczegółowy raport z miejsca zbrodni oraz sekcja zwłok załączona w A4.(5)s.3 .
Do sukcesów należy udane odbicie syna zamordowanej pary. Jego ciało nosi ślady kilku pomniejszych ran. Z analizy uzdrowicieli wynika, że nie został ugryziony. W związku z brakiem kontaktu z rodziną przekazujemy kuratele nad nim do odpowiednich organów ministerstwa.

Liadon Ichimaru pojawił się ze wszystkimi potrzebnymi dokumentami na progu drzwi jednego z sierocińców. Miał 4 lata, jego szanse na bycie adoptowanym były małe. No i dodać trzeba że mugolskiego. Cóż nie było żadnych powodów, które kazałyby go zatrzymać w świecie magii. Tym bardziej, że był on dla niego bardzo niebezpieczny. Snute w ukryciu domysły wskazywały na to, że jego rodzina była celem ataków popleczników czarnego pana od tygodni. On również mógł paść ofiarą. Dlatego więc było to dla dobra samego pokrzywdzonego. Chłopczyk obudził się w nie swoim łóżku nie pamiętając co się wydarzyło. Jego rodzice zginąć mieli w wypadku samochodowym a on sam trafił tutaj. Magia została usunięta z jego pamięci.

Zaczął się na nowo błogi czas w jego życiu. Na tyle błogi na ile to możliwe, poczucie straty i smutek wciąż mu bowiem towarzyszyły. Nie potrafił się odnaleźć wśród bawiących się dzieci, były z innego świata. Opiekunka wciąż ciągała go za ucho oczekując wytłumaczeń na niewyjaśnione i dziwne sytuacje. Takie jak fakt, iż jego prześladowcą zniknęły gdzieś spodnie, lub gdy kotlety z talerzy dzieci obok wzniosły się i przykleiły do sufitu. Nic mu jednak nie groziło i względny spokój pozwalał mu odpocząć. Wszystko jednak skomplikowało się około miesiąc po tym jak trafił do przytułku. Była to pierwsza pełnia od feralnego wypadku, który zmienił jego życie i go.  

Pierwsze promienie księżycowego światła sprawiły, że zamarł. Blond włosy chłopczyk był już w swoim kilkuosobowym pokoju. Raczej dopiero. Od jakiegoś czasu wolał przeczekać nieco czasu w łazience nim uda się do łóżka. Śpiący już współlokatorzy nie byli już wtedy zagrożeniem. Tym jednak razem to on miał stać się zagrożeniem, śmiertelnym zagrożeniem. Pierwsze co poczuł to uderzenie ogromnego gorąca. Jak gdyby wskoczył do wrzącej wody, albo raczej jakby jego krew zaczęła wrzeć. Rozszerzające się źrenice sprawiły że blade, delikatne światło księżyca wydało się silniejsze od słonecznego. Wtedy nastąpiło pierwsze uderzenie, które powaliło go na kolana. Gdzieś głęboko między żebrami poczuł jakby coś go rozrywało. Zaparło u dech, tak że nie zdołał nawet jęknąć i nieme łzy bólu spływały po jego policzkach. Rzuciło nim znowu tym razem dużo silniej a odgłos pękania rozszedł się po całym pokoju mącąc ciszę. To kości poczęły pękać. Tym razem nic nie mogło go powstrzymać od krzyku przepełnionego bólem. Rzucał się na ziemi jakby nie widzialna siła od środka chciała rozerwać jego ciało i faktycznie skromna piżamka zaczęła pękać pod naporem rosnącego ciała. Dopiero teraz rozbudzone dzieci wpadły w panikę. Widok twarzy Liadona przyprawiłby o dreszcze najtęższych mężczyzn, a co dopiero takie maluchy. Źrenice rozszerzyły się do granic możliwości zasłaniając niemal całkowicie oczy. Nos i twarz zaczęły się wydłużać do wtóru pęknięć kości i skóry. Szczęka również zaczęła rosnąć uwydatniając coraz ostrzejsze kły. Ta pierwsza transformacja trwała długo... Ciało chłopca drżało konwulsyjnie w rytm uderzeń serca. Coraz szybciej i mocniej, powiększając się i zmieniając.

Tym razem nie polała się krew. W przedziwnym zbiegu wielu okoliczności odpowiednie służby ministerstwa pojawiły się na miejscu. Sytuacja jednak była niezwykła. Jak się to wydarzyło? Jak się zaraził? Jak nikt tego nie zdiagnozował? Co teraz?  Zaklęcia modyfikujące pamięć lały się niczym wodospad. Cały ten bajzel udało się posprząta, no i zabezpieczyć małego wilkołaka. Stwierdzono, iż wykonano na nim transfuzji krwi, być może w celu eksperymentu. Nijak to można było potwierdzić, jednak nie miało to znaczenia. W końcu nic już nie odmieni tego, że jest wilkołakiem. Podjęto wszelkie kroki mające zapobiec tej sytuacji. Raz w miesiącu do ośrodka przybywał wysłannik ministerstwa, zabierający małego pod jakimkolwiek pretekstem na czas pełni. Potem modyfikowano pamięć chłopca, by nie stwarzać mu jeszcze większej ilości problemów. Ten system sprawdzał się przez jakiś czas. Ale w pewnym momencie, z nieznanych przyczyn nikomu, mając zaledwie 7 lat dzieciak oparł się modyfikacji pamięci. Wtedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę z sytuacji w której się znajdował. Był czarodziejem, a co więcej wilkołakiem. Magowie jednogłośnie uznali, iż tak częste modyfikacje pamięci były rzadkością. W jakiś sposób przyspieszona regeneracja spowodowana lykanotropiom wytworzyła swoistą obronę. Był to niezwykły przypadek, który jednak nikogo bardziej nie zainteresował. W końcu kto by się interesował wilkołakami?

Niemniej dla chłopca był to milowy krok naprzód w życiu. Wreszcie te wszystkie niewytłumaczone zjawiska dziejące się wokół niego stały się jasne. Była to po prostu magia. Świat w którym mógł wyczekiwać na coś jeszcze lepszego niż adopcja wydawał się, aż nadto dobry. Zabawa samochodami, czy inne głupoty przestały być dla niego rozrywką. Zaczął natomiast czytać. Wszystkie te legendy i dziwne historie o magii. To wszystko miało więc w sobie ziarenko prawdy. Po świecie naprawdę chodziły olbrzymy, a straszące dzieci duszki naprawdę istniały. Ba miały nawet swą własną kategorię i nazwę. Dziw go brał, że tuż obok świata mugoli istniał cały inny uporządkowany i wypełniony po brzegi świat magii. Nic więc dziwnego, że ze zniecierpliwieniem czekał na list z Hogwartu i nic, absolutnie nic nie było tak pasjonujące jak właśnie ta wizja.

Wreszcie nadszedł ten czas, w dniu jedenastych urodzin odebrał grubą żółta kopertę, zaadresowaną wyrafinowanym pozawijanym pismem. SZ. P. Liadon Ichimaru, Łóżko numer 3, Pokój 124, Sierociniec przy ulicy Modnej... Nie było wątpliwości. Czytając pierwsze słowa drżał jak osika. Jakby wszystkie jego marzenia miały się właśnie spełnić. Jednocześnie czuł niepewność i strach. Skąd miał wziąć cynowy kociołek, szaty czy też różdżkę. Takich rzeczy nie kupuje się w supermarkecie. Pierwsze dni spędził więc w stresie nie wiedząc jak odpowiedzieć, ani co zrobić. Dostawał niemałego szału, a magiczne manifestacje mnożyły się wokół niego. Wszystko jednak się wyjaśniło po kilku dniach. Przybył jakiś jegomość, który uważał się za przedstawiciela szkoły. Mimo tego, że nie bardzo chciał mu ufać, jego natura przeważyła. W końcu ludzie nie są tacy źli. Co gorsza nie miał wyboru, sam nie kupi tego wszystkiego. A bez odpowiedniego wyposażenia nie to nie będzie miał czego szukać w Hogwarcie.

Z dnia pełnego zakupów zapamiętał tylko jedno. Kupno różdżki u Ollivandera. Zakurzony mały sklepik z mnóstwem mnóstwem pudełek poustawianych od podłogi do sufitu. I ten przenikający wszystko zapach starości. Olivander wpatrywał się w niego jak urzeczony. Ale chyba wszystkich mierzył tym przenikliwym spojrzeniem. Najgorsze było jednak próbowanie różdżek. Liadon brał coraz to nowe patyki machając nimi. Czasem nic się nie działo, czasem coś eksplodowało. Raz się nawet zdarzyło że cała różdżka eksplodowała, za co młodzieniec przepraszał gorliwie niemal posikawszy się z przerażenia. Pan Olivander nie był jednak zły. Wręcz przeciwnie, z każdą odrzuconą różdżką wydawał się coraz bardziej zachwycony. Wreszcie Liadon znalazł swą jedyną różdżkę. Był to olch, 12 i jedna czwarta cala, z rdzeniem z włosa Willi. Jakby to nie brzmiało to właśnie była jego różdżka. Właściciel cieszył się pod nosem nie mówiąc nic więcej, szepcząc tylko że to takie ciekawe. Cóż dla młodzieńca też było to ciekawe doświadczenie. Jedna z ostatnich ciekawostek jaka wydarzyła się przed rozpoczęciem szkoły. Ostatnią dorzucił Olivander na odchodnym. „Widzi Pan, różdżki z włosem z głowy Willi bardzo dobrze się sprzedają. Jednak niemal zawsze owa Willa jest już po drugiej stronie... Pańska Panie Liadon, należy do żywej i bardzo urodziwej Willi... Bardzo ciekawe...”

Jazda pociągiem mijała powoli. Liadon nikogo nie znał, nie był też typem który lubił zapoznawać się z nowymi osobami. Dlatego niemal całą podróż spędził w jednym przedziale z burczącym brzuchem. Nie miał pieniędzy, nikt też nie dbał o niego tak by przygotować mu jakiekolwiek kanapki. Jechał w ciemno tak zwanie, a cały swój dobytek udało mu się zmieścić do jednej niedużej walizki. Nie miał nawet wszystkich książek, a te co miał były z dziesiątej ręki. Wychowany niemal przez całe życie w takich warunkach nie mógł się nadziwić temu co zobaczył na miejscu. Olbrzymi zamek wznoszący się na środku jeziora był niesamowity. Podróż łódkami również.

Najwspanialsza była jednak ceremonia przydziału. Nigdy wcześniej nie uczestniczył w czymś takim. A nerwowe szepty rówieśników o testach i potwornościach jakie będą się z tym wiązały niemal paraliżowały go ze strachu. Gdy jednak na tobołku postawili zwykłą tiarę opanowała go ulga. Może będą po prostu wypełniać formularz? Niestety prawda była nieco inna. Gdy wszyscy ucichli szew rozerwał się tworząc zagłębienie na kształt ust, a tiara zaśpiewała. Był to szok, ale czemu się dziwił. To była magia. Okazało się, że ich zadanie jest prostsze niż mogli się spodziewać. Mieli tylko nałożyć tą czapkę na głowę, a ona zadecyduje o ich przyszłości. Zdecydowanie pestka. Przed Liadonem padło wiele imion, wszyscy wędrowali do jednego z czterech domów Huffelpuffu, Ravenclafu, Slytherinu lub Gryffindoru. Młodziak nie znał się w ogóle na tym, więc było mu to całkowicie obojętne. Jednak gdy wyczytano jego imię obleciał go strach. A co jeśli tiara uzna, że nie nadaje się do szkoły. Może stwierdzi, że taki biedny mugolak nie powinien uczyć się magii. Z ciężkim sercem spoglądał na tłum przed sobą, gdy tiara przybliżała się do jego głowy. Nie był pewien co robić. Chciał coś powiedzieć, może to on ma porozmawiać z Tiarą. A może musi intensywnie myśleć. Nim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć czapka dotknęła czubka jego głowy i wrzasnęła przeraźliwie : GRYFFINDOR. A to był dopiero początek jego długiej przygody.

Pierwsze lata nauki w szkole nie przyniosły mu niczego ciekawego. Ot co po prostu nauka zamiany szpilki w zapałkę, czy lewitowania małych przedmiotów. Nic ciekawego się nie wydarzyło. No nie licząc jego ciągłych zmagań z „futerkowym” problemem. Początkowo był on bardzo uciążliwy. Samotne wyprawy do wrzeszczącej Chaty i ból przemiany. Nie były to najprzyjemniejsze wspomnienia. Z czasem pojawiały się kolejne osoby z tym samym problemem. Pielęgniarz na stażu, oraz kilku uczniów. Nic lepszego nie mogło go spotkać. Taka wymuszona paczka czy też rodzina zastępcza była czymś czego potrzebował. Zżył się z tą grupą a z czasem okazało się, że zrzeszający ich pielęgniarz wiedział dużo więcej o byciu wilkołakiem niż mógłby się spodziewać. Opowiadał im legendy i tajniki sztuk dawno zapomnianych. Pokazał, że wilkołactwo nie jest przekleństwem. Jest to dar księżyca, starszy niż ludzka rasa. To było coś co zespoliło całą ich grupę, a chłopak po raz pierwszy w życiu poczuł się jak u siebie. Jakby znowu miał prawdziwą rodzinę.

Czasem było naprawdę ciężko. Szczególnie gdy zupełnie niepotrzebnie uczył ich technik walki w zwarciu. Bez użycia, jak to nazywał „magicznych patyczków”. Było to bardzo głupie, jednak do pewnego stopnia konieczne. Gorsze były jednak okresy, gdy któryś z nich zapomniał o pełni i po prostu w ostatniej chwili wybiegał do zakazanego lasu. Wydawać by się to mogło głupie. Przecież coś takiego, nie powinno mieć miejsca. Każda pełnia przyprawiała ich o bolesną niekontrolowaną transformację. Powinni odliczać dni w strachu przed tymi chwilami. A jednak atmosfera jaką wzajemnie wytworzyli była wspaniała i sprawiała, że żaden z nich nie przejmował się tym małym futerkowym problemem. Czasem wręcz czekali na moment gdy znowu zmienią swe ciała. Więc pod wieloma względami był to dobry. Naprawdę dobry czas. Jednak życie Liadona definitywnie zmieniło się w czwartej klasie. Nic co wydarzyło się później, czy wcześniej nie było dla niego tak ważne.

**
Był późny wieczór. Słońce schowało się już za wysoko sterczącymi drzewami zakazanego lasu, rzucając długie cienie na całe błonia. Nie było zimno, jednak chłodny wiaterek był przenikliwy i nie jedna osoba czuła by chłód. Były jednak takie osoby, które nie odczuwały chłodu tak bardzo. Liadon był już wilkołakiem nie tylko w czasie pełni. Był rosłym jak na swój wiem atletycznie zbudowanym młodzieńcem. Zawsze rozrzucone jasne włosy tańczyły na wietrze, a jego wściekle zielone oczy mogły się wydawać ucieleśnieniem natury. Co do szat, nie lubił ich nosić. Robił to tylko gdy było konieczne, dlatego teraz odziany był w skórzane spodnie, biały podkoszulek i skórzany brązowy płaszcz z wieloma kieszeniami. Przechadzał się po błoniach w ostatnich chwilach wolności. Już zaraz znowu będzie musiał wrócić do zamku. Oczywiście to nie tak, że nie lubił tego budynku. Wręcz przeciwnie, Hogwart był bardziej jego domem niż cokolwiek innego. Jednak najlepiej czuł się właśnie u jego stóp w miejscu gdzie nie ograniczała go przestrzeń czterech ścian. Czuł wtedy namiastkę wolności. Idąc przed siebie przyglądał się zachodzącemu słońcu, które ostatkiem sił rzucało promienie światła znad drzew. Właśnie miał skręcić tuż obok muru, jak niemal każdego wieczoru. Nie zdążył jednak nawet odwrócić spojrzenia od nieba, gdy ktoś na niego wpadł i odbił się jak piłka lądując na ziemi. Zszokowany cofnął się o półkroku spoglądając w dół. Na ziemi siedziała przewrócona blond włosa dziewczyna. Nie wzruszył się tym jakoś specjalnie, ale z grzeczności pochylił się podając rękę.
-Hej, nic Ci nie jest?-Zapytał wyciągając dłoń. Burza jasnych włosów wciąż zasłaniała jej twarz. Dziewczyna mruczała coś pod nosem chwytając dłoń Liadona.
-Nie w porządku, przepraszam. Gapa ze mnie...- Wymamrotała gdy chłopak pomagał jej wstać. Wtedy właśnie wstrząsnęła swymi włosami odsłaniając twarz. Najpiękniejszą twarz jaką w życiu widział. Głębokie szafirowe oczy, smukłe usta, gładka aksamitna skóra. Ale to nie było jeszcze najważniejsze. Wilkołak po prostu się poczuł jak gdyby środek ciężkości świata się zmienił, jak gdyby jedynym czego do szczęścia potrzebował była ta właśnie dziewczyna. Czuł że znał ją od zawsze, po prostu urodził się tylko po to by ją spotkać. Zaniemówił, to uczucie go przygniatało.
-Em, przepraszam. Zaraz Ci przejdzie. Czasami  tak mi się dzieje. No wiesz, jestem Willą.- Powiedziała dziewczyna odwracając wzrok z zakłopotaniem. Zupełnie jakby to co zrobiła było czymś złym. Zresztą Liadon wcale nie czuł się pod wpływem jakiegoś czaru. Był Wilkołakiem, takie bzdury nie działały na niego zbyt mocno. Czemu więc czuł się jak gdyby świat wymknął się mu spod stóp.
-Nie, nie ma za co. Przecież nic się nie stało. - Powiedział cicho pomagając się jej wyprostować. -Jestem Liadon, a Ty?
Zapytał przyglądając się jej uważnie. Zupełnie jakby chciał ją prześwidrować spojrzeniem. Ale nie takim o którym marzy większość mężczyzn, nie przeszywającym ubranie. Zresztą on nie był taki, jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się kogoś całować. Czuł naturalną chęć poznania, zaopiekowania się nią, bycia jak najbliżej niej i oczywiście pragnął by to uczucie było odwzajemnione.
-Van...- Wymamrotała dziewczyna jakby czuła się nieco niezręcznie pod tą całą obserwacją. Zresztą kto by się nie czuł jakoś nieswojo? Mówiąc szczerz gdyby jakiś rosły facet wytrzeszczał na was wściekle zielone nieco szalone oczy, również nie czulibyście się komfortowo.
-Eee, no to już nie przeszkadzam.- Bąknęła dziewczyna wymijając kłaczka. Gryfon jednak nie chciał od tak kończyć tego spotkania. W końcu coś zaiskrzyło. Odwrócił się na pięcie i jednym krokiem znalazł się obok dziewczyny zaglądając przez jej ramię.
-Nie, nie przeszkadzasz... właśnie... Z braku towarzystwa wracałem do zamku, no ale teraz była by to ogromna głupota.- Powiedział uśmiechając się. Chciał z nią spędzić troszkę więcej czasu. Dopiero teraz gdy odgarnęła frywolne kosmyki włosów do nozdrzy Liadona dotarł jej zapach. Nie potrafił go określić, ale ciężko byłoby to z czymkolwiek pomylić. Słodki, zapach rozkoszy. Gdyby dobro miało swój własny integralny aromat, pachniałoby właśnie jak ta dziewczyna.
-Nie, słuchaj musisz już iść. To nie tak, że Ci się podobam.- Powiedziała przygryzając wargi i przyspieszając kroku. Nie patrzyła w kierunku chłopaka, zupełnie jakby się bała że go skrzywdzi w jakiś sposób. Czemu przyszło mu to do głowy? Może po prostu się go bała lub chciała go zbyć? Nie wiedzieć czemu młodzieniec był przekonany do swojej pierwszej teorii, tak jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
-Ale chciałem tylko z Tobą poro...- Przerwał bo jego nozdrzy dobiegł odrażający zapach. O tak, czuły węch Wilkołaka wychwycił ten odór. Fetor padalca, zgnilizny, największego wroga dzieci księżyca. Smród wampira. Bezwiednie, naturalnie wręcz chwycił dziewczynę jedną ręką przyciągając ją mocno do siebie.
-Ej, przestań co TY..- Zaczęła coraz głośniej się szarpiąc. Chłopak syknął tylko by była cicho i zamarła. Chyba zorientowała się, że nie jest to próba gwałtu, bo przymrużone oczy błądziły po ciemnych już błoniach. W oddali Liadon słyszał czyjeś kroki. Mimo jednak swego nadzwyczajnego słuchu, były to ciche, ledwo muskające ziemi kroki. Gdyby nie ta woń mógłby uznać, że coś mu się wydaje.
Z ciemności zaczęła się wyłaniać jakaś dziwna postać. Nieco blady chłopak odziany w szaty Huffelpuffu. Miał blond włosy ale jakieś wypłowiałe. Choć może to już była tylko wyobraźnia Wilkołaka. W końcu nienawiść do tych stworzeń wtoczono mu wraz z wilkołackim jadem.  Nim zdążył się odezwać, archaiczny typ odezwał się.
-Ej, Ty co ...- zaczął mówić ale dostrzegł Van. Faktycznie dziewczyna może wyglądała na uciemiężoną. Silne ramie chłopaka oplotło ją w ramionach nieco unosząc w powietrze. Sama zaś dziewczyna zamarła w tak dziwnej pozie, że właściwie można to było uznać za porwanie. Nic jednak nie usprawiedliwiało czynów Puchona. Przynajmniej w mniemaniu Gryfona. Nim zdążył się zorientować pijawka rzuciła się na niego. Faktycznie była tak szybka jak mu opowiadano. Zanim zareagował zimne palce drania zacisnęły się jego szyi zaczynając go dusić. Aż wzdrygnął się. Nie tylko z obrzydzenia ale również z bólu. Miał naprawdę miażdżący uścisk. Była jednak sprawa, której nie mógł przewidzieć, idąc z wiatrem nie mógł poczuć charakterystycznego zapachu Wilkołaka. A teraz było już za późno. Liadon zacisnął zęby napinając całe ciało. Jednocześnie wypuścił z objęć puchonkę i zacisnął swoje łapsko na gardzieli Wampira. Z obu ich ras to właśnie zielonooki miał przewagę w sile. Żyły wystąpiły na jego przedramionach, a oczy zwęziły się, zupełnie jakby coś z ich wnętrza starało się wydostać. Skoczył do przodu z siłą powalając na ziemię przeciwnika, który szamocząc się starał wyswobodzić. Uniósł wyżej rękę chcąc zadać miażdżące kości uderzenie, które strzaskało by jego ofiarę. Nim jednak ciężka pięść opadła rozległ się krzyk.
-Nie! ZOSTAW GO!- dłoń zamarła w powietrzu gdy blondyn odwracał głowę.
-Co? Ale przecież..- Nie dokończył bo leżący pod nim czarodziej wykorzystał sytuację i kolanem kopnął go w brzuch. Jak to zrobił z tej pozycji wciąż pozostawało tajemnicą, a może wcale nie było to kolano. Głośno odkaszlnął i skłonił chwytając w pół brzuch. Nim się obejrzał wywinął kozła i wylądował na ziemi.
Liadon Ichimaru
Nauka
Liadon Ichimaru

[dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru Empty Re: [dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru

Pią Sty 24, 2014 11:17 pm
-Nic Ci nie jest?!- Usłyszał głos dziewczyny, więc szybko się odwrócił. Nie mógł się okazać jakimś „słabiakiem” którego można od tak powalić. Nim jednak wstał z ziemi zobaczył scenę, która zamurowała go. Zobaczył jak Van gładzi policzek wampira, uśmiecha się do niego czarująco, przytula i... całuje... Poczuł jak coś w nim pęka. Dziwne aspiracje i nadzieje rozsypywały się w pył. Jednak nie był to koniec świata, grunt pod stopami nie osunął się. Jak zresztą mógłby? Dziewczyna, którą dopiero co poznał ma chłopaka, też mi coś. Podniósł się powoli otrzepując ubranie i wpatrując w parę. Czuł się dziwnie. Jeszcze przed momentem dałby wszystko co by mógłby znaleźć się na miejscu chłopaka. Co w samo w sobie nie było jeszcze tak dziwne, bo dziewoja była naprawdę oszałamiająca. Teraz tylko czuł jakby każda komórka jego ciała chciała by ten jej uśmiech trwał na wieki, nawet jeśli miał być skierowany do aroganckiej pijawki.
-... chyba po prostu się Ciebie wystraszył. To jest Liadon, Liadon poznaj Edwarda.
Chłopak otrząsnął jakby obudził się ze snu. Faktycznie bowiem odpłynął gdzieś pomiędzy swe myśli starając się zrozumieć dziwne lawiracje swych uczuć.
-A tak, Cześć... -Zaczął podając rękę pijawce z lekkim zakłopotaniem. -Słuchaj jeśli chodzi o tamto, to przepraszam. Nie chciałem tak...
- Nie, nie, nic się nie stało. To moja wina. Nie powinienem tak na Ciebie naskoczyć.- Powiedział. Słowa były całkiem niewinne ale Gryfon był niemal pewien, że była to tylko gra przed dziewczyną. Czuł to przez skórę.- Zareagowałeś instynktownie, jak każde szczenie wilkołaka.
Liadon zamarł. To była obraza i chwyt poniżej pasa. W dodatku pogardliwy uśmieszek pijawki tylko podgrzewał atmosferę. Wilkołak znowu się cały napiął niemal tracąc nad sobą kontrolę. Zacisnął mocno zęby a twarz napięła się, nie pozostawiając wątpliwości co do jego zamiarów.
-Tak? Czemu nic nie mówiłeś?- Wyskoczyła nagle znikąd Van. Miała minę jak gdyby chciał ją oszukać przemilczeniem tak ważnej sprawy. Zupełnie jakby to był powód do dumy. Ta jej naiwna niewinność była rozbrajająca.- Ja jestem Willą, a Edward wampirem. Ale się nam trafiło, takich czterech jak nas trzech to nie ma ani jednego.
Dziewczyna miała wypieki na policzkach, a jej szafirowe oczy niemal sypały iskry radości dookoła. Chwyciła ich obu pod ramiona rozrywając uścisk dłoni i obracając ich dookoła własnej osi. Zabawne, że zarówno Wilkołak jak i Wampir byli bezsilni wobec Willi, która robiła z nimi co chciała. Zielonooki uśmiechnął się szeroko spoglądając na młodą kobietę. Była naprawdę zabawna.
-Nie... znaczy no...
-No dobrze nie narzekam już. Na pewno nie mówisz tego każdej napotkanej osobie. - Mruknęła dziewczyna rzucając się do tyłu i ciągnąc ich na ziemię. Tym jednak razem się przeliczyła, bo oba stwory mocno przytrzymały jej ramiona nie pozwalając opaść na ziemię. Z odchyloną do tyłu głową i opadającą burzą włosów wyglądała jak dobrze bawiące się dziecko. Szarpnęła kilka razy za ich dłonie po czym spojrzała z wyrzutem. - No w każdym razie bardzo mi przykro, że dowiedziałam się tego od kogoś innego, a nie od Ciebie.
Mówiąc to podciągnęła się na nich i stanęła podpierając boki. Wyglądała jakby naprawdę jej zrobił przykrość.
-Ale ja... przepraszam...- Wymamrotał Liadon spuszczając wzrok i czując się jak gdyby był winny jakiemuś przestępstwu. Naprawdę zrobiło mu się przykro ale gdy starał się zrozumieć dlaczego, nie potrafił.
-Przestań śmieje się głuptasie!- Powiedziała rozchmurzając się i strzepując krótko swoje długie po pas włosy. Chciała coś powiedzieć, ale Edward szturchnął ją i nachylił szepcząc coś. - A tak, my mieliśmy już iść. To do następnego razu!
Powiedziała machając na pożegnanie nim jeszcze się odwróciła. Chłopak patrzył jak para oddala się wciąż czując emanującą z dziewczyny radość. Czuć było jakby jej mikre ciałko nie mogło po prostu jej pomieścić, dlatego rozdawała ją każdemu wokoło.
Gryfon długo jeszcze stał w miejscu zapatrzony w dal, a świat dookoła się zmieniał. Długie cienie już dawno pochłonęły resztki światła, a pierwsze gwiazdy wzeszły na niebie. Chłodny wiaterek, przemienił się w naprawdę zimny powiew, niesiony znad jeziora. Nie pozostało nic innego jak ruszyć dalej przed siebie. Odetchnął głęboko opuszczając głowę. Wtedy dostrzegł jakiś jasny ledwie widoczny kształt. Nachylił się rozgarniając trawę i podnosząc z niej jeden jedyny złocisty włos. Był długi i nie pozostawiał wątpliwości co do tego kto był właścicielem. Mały uśmiech pojawił się na twarzy chłopaka, który wyprostował się badając w dłoniach znalezisko. Kiedyś czytał, że włosy Willi są wyznacznikiem jej mocy. Dlatego tak rzadko ronią choćby jeden włos. Był chyba szczęściarzem. Odwrócił się na pięcie by oddalić się w mrok.
-Mogę wiedzieć CO TY WYPRAWIASZ?- Aż podskoczył w miejscu spoglądając na jednego z nauczycieli, który znikąd pojawił się przed nim. Wyglądał na zdrowo wyprowadzonego z równowagi. Jednak dla Wilkołaka nie było to takie ważne. Z tego wszystkiego z jego dłoni umknął włos, który poszybował na wietrze ginąc w ciemnościach.
-Czy Ty mnie w ogóle słuchasz?! SZLABAN A GRYFFINDOR TRACI 25 PUNKTÓW! Jeśli nie chcesz by było to 50 radzę Ci wracać do wierzy. NATYCHMIAST!- Dodał znacząco gdy Liadon rozglądał się mając nadzieję na odnalezienie włosa. Wzdrygnął się jednak na wieść o odjętych punktach i ruszył do zamku. Gdy tylko zniknął za pierwszym zakrętem ruszył biegiem do zamku, nie będąc nawet smutnym z powodu odjętych punktów. Dzisiejsze przeżycie było warto przynajmniej pięciuset punktów.

Tak rozpoczęła się największa przygoda młodzieńca, która trwała znacznie dłużej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Życie Wilkołaka skupiło się wokół dziewczyny. Teraz nawet jego wataha nie była już tak ważna. Owszem pojawiał się na zgromadzeniach, treningach i w czasie pełni. Resztę jednak czasu poświęcał na błądzeniu po korytarzu węsząc. A gdy tylko łapał trop podążał za słodkim zapachem. Czasem udawało mu się dopaść dziewczynę samą, gdzieś na korytarzu bądź schodach prowadzących na inne piętra. Udawał wtedy zaskoczenie, i że niby to przypadkiem wpadł na nią. Uwielbiał jej wtedy towarzyszyć, słuchać nieprzerwanego potoku słów. Opowiadała o sobie, o tym skąd pochodzi, kim jest, a Liadon pytał o więcej i słuchał. Czasem pomagał jej w nauce podając książki z wyższych półek. Czasem coś doradzał o przedmiotach na których się znał nieco lepiej. Gorzej było gdy nie potrafił jej znaleźć. Często zatracał się w tych poszukiwaniach i błądził po zamku zapominając o lekcjach. To zboczenie szybko jednak wyprostowano gdy po raz enty zarobił minusowe punkty. Zresztą przecież dziewczyna nie była całym światem. Gryfon spotykał na swej drodze coraz więcej interesujących osób z którymi nieraz nawiązywał koleżeńskie stosunki. Spotykał też podejrzanych typów, którzy swym zachowaniem wzbudzali w nim rządzę krwi. Głównie Ślizgoni. Nie mógł ich jednak po prostu zabić czy rozerwać na kawałki. Zdawał sobie sprawę z konsekwencji takich działań, no i przeklęty pielęgniarz również dyszał nad karkami wszystkich kłaków, coby nie zrobili czegoś durnego. Dlatego Liadon znalazł swój własny sposób na radzenie sobie ze wszystkimi emocjami.

Często tu ostatnio przychodził. Ilekroć jakiś Ślizgon doprowadzał go do szału musiał to jakoś wyładować. Najłatwiej było coś rozwalić ale nie zawsze miał ku temu okazje. No i prędzej czy później zabraknie tych „uspokajaczy”. Dlatego właśnie znalazł sobie cichy kont w sowiarni. Nie pachniało tu najlepiej, było za to dużo miejsca a większość uczniów stroniła od tego miejsca. Właściwie nie zdarzyło mu się jeszcze nikogo spotkać. Odkąd na progu zakazanego lasu pałętali się nauczyciele pilnując by nikt się nie zapuścił w puszczę, to było jego ustronne miejsce.
Tym razem gniew naprawdę go rozsadzał od środka więc z kopnął drzwi, które z hukiem uderzyły o ścianę niemal wypadając z zawiasów. Rzucił swoją torbę i płaszcz w czystszy kąt po czym szybkim krokiem przeszedł się wzdłuż żerdzi trzęsąc się ze złości. Wszelkie ptactwo wzbiło się w powietrze przeczuwając najgorsze. Wreszcie dysząc ze złości huknął pięścią o jedną z grubych kamiennych ścian. Głośno odbijając się echem przepędził większą część sów, które obrażone czmychały na zewnątrz. Wciąż ciężko dysząc przeszedł się jeszcze kilka razy wzdłuż drewnianych żerdzi. W końcu zatrzymał się w ciemniejszym miejscu. Na ziemi leżał worek wypełniony trocinami i kilkoma kamieniami a ze związanego czubka zwisał długi kawał liny. Prowizoryczny twór chłopaka. Dorastając nic nie miał, dlatego nauczył się wykorzystywać wszystko co tylko mógł. Ruszył podnosząc ciężki wór i zarzucając go sobie na ramię. Podszedł do miejsca gdzie gruba drewniana belka łączyła się z kolumną będącą na środku pomieszczenia. Worek przywiązał w taki sposób by zwisał z belki tworząc niemal profesjonalny bokserski sprzęt. Odetchnął ostatni raz ściągając z siebie jednym ruchem czarny T-shirt i rzucając go gdzieś w bok. Wiele razy dostał już szlaban za nie ubieranie się w wymagany sposób, miał to jednak gdzieś i wreszcie nauczyciele odpuścili.
Stanął przed worem oddychając coraz spokojniej, oddawał się tej czynności. Był stworzony do walki więc dużo łatwiej mu to przychodziło niż czarowanie. Uderzył pierwszy raz i od razu poczuł ból. Dopiero teraz uświadomił sobie, że dłoń którą wcześniej uderzył o mur krwawi. Nie przerywał jednak uderzając coraz mocniej i częściej. Wkrótce odgłosy uderzeń niosły się głuchym echem, a ciało Liadona pokrył perlący się pot. W drżącym świetle pochodni wydawało się, że błyszczy. Zresztą nie tylko to przyciągało uwagę, Gryfon zmienił się. Nie był już tylko wysokim drągalem. Jego nagie plecy były szerokie a napięte mięśnie uwydatniały się atletycznie. Nie jeden sportowiec mógł tylko pomarzyć o jego wyglądzie. Średniej długości blond włosy podrywały się za każdym razem gdy robił wyimaginowany zwód w bok by za moment uderzyć z ogromnym impetem. Bystre zielone oczy biły piorunami, jak gdyby chcąc rozerwać na strzępy ulubiony przedmiot ćwiczeń. Zresztą już po chwili się to wydarzyło. Z głośnym sapnięciem, czy też krzykiem uderzył z boku. Napięta lina tym razem nie wytrzymała pękając a sam worek uderzył z hukiem o ścianę. Wilkołak stał dysząc ciężko z opuszczoną głową. Teraz po knykciach obu dłoni raz po raz skapywała krew. Oczywiście odczuwał dyskomfort może nawet ból. Jednak nic sobie z tego nie robił jego głowa wciąż była zmącona złością. Podskoczył chwytając się belki nad głową i podciągając się raz, drugi, trzeci... trzy setny...
-OH! Boże, przestraszyłeś mnie...- Usłyszał głos za plecami. Zamarł starając się odwrócić by cokolwiek zobaczyć. Osobą, która weszła do sowiarni był nie kto inny jak Van. Blond włosa dziewczyna momentalnie rozprzestrzeniła swą nadzwyczajną aurę. Teraz już się do tego przyzwyczaił ale na początku bardzo go to onieśmielało. Nawet nie obchodziło go czy to jest kwestia jej mocy Willi, czy po prostu tak miała. Po prostu napawał się tą atmosferą.
-Nie przeszkadzaj sobie, chciałam tylko wysłać.- Uniosła kopertę rozglądając się po żerdziach, jednak większość ptaków czmychnęła i jeszcze nie wróciła. Liadon puścił się się belki lądując twardo na ziemi.
-Przepraszam, to chyba moja wina.- Powiedział szybko zbliżając się do dziewczyny i myśląc nad tym jak naprawić tą sytuację. Stanął obok patrząc z góry. Zupełnie zapomniał, że jest zlany potem ale dziewczyna chyba nawet nie zauważyła.
-Co Ty masz na dłoniach?..-Zapytała chwytając go za nadgarstki. Można by pomyśleć, że wyrwałby się z łatwością. Jednak nie potrafił oswobodzić się z tego uścisku. Podniosła jego dłoń wyżej obracając ją. Skóra na knykciach była zdarta i wciąż sączyła nieco krwi. Właściwie musiał być kretynem by nie zobaczyć śladów krwi na rękach. Wtedy by jakoś to zatuszował.
-Nawet nie będę pytać co zrobiłeś...Głupek!-dodała ciągnąc go za sobą. Chciał ją zatrzymać przecież nie potrzebował iść do skrzydła szpitalnego. Na nim wszystko szybko się goiło. Wszystkie jednak próby powiedzenia czegoś lub zatrzymania się ucinała krótkim nie cierpiącym sprzeciwu tonem. Nie poszli jednak do pielęgniarki, posadziła go na schodach wierzy układając obie jego dłonie na swych kolanach.
-A teraz nie możesz się poruszyć, okej?- Powiedziała odwracając na chwilę głowę w jego kierunku. Z tak bliska jej oczy wydawały się niemal nie skończone. Prześliczne. Gładkie policzki, idealny uśmiech, po prostu oszołomiła go bez użycia różdżki. Van odwróciła się szybko zarzucając włosami. Położyła swoje drobne dłonie na jego i nic więcej nie zdołał dostrzec. Burza długich jasnych włosów opadała niczym kurtyna zasłaniając mu widok. Poczuł jednak przyjemne ciepło rozchodzące się po kościach. Wydawało się kojące. Nie mogąc wytrzymać z ciekawości wygiął się wyciągając głowę jak najdalej potrafił. Nic ciekawego jednak nie ujrzał, ot jej dłonie na swoich.
-No i już.- powiedziała odwracając się gwałtownie. Nie przygotowany na to chłopak zaczął cofać głowę o ułamek sekundy za późno. Zderzenia głów nie dało się uniknąć. Z hukiem oboje odchylili głowy chwytając się za czoła.
-Przepraszam, przepraszam! Nic Ci nie jest?- Szybko rzucił Liadon przybliżając się i chcąc odciągnąć jej ręce by zobaczyć czy jest cała. Ze skrzywioną miną dziewczyna na to pozwoliła. Na środku czoła już widać było jak rośnie guz.
-Jak źle?-Zapytała skwaszona.
-Eee... Lubisz jednorożce?-Chłopak wyszczerzył się pocieszająco do trochę zagubionej w tym wszystkim dziewczyny. - Już niedługo będziesz najpiękniejszym.
Zamarł mając nadzieję, że nie zasłuży sobie tym na cios w nos. Dziewczyna jednak roześmiała się jakby był to najlepszy dowcip jaki kiedykolwiek usłyszała, co mógł przyjąć tylko z ulgą. Dziewczyna chwyciła go za dłonie i przybliżyła się twarzą. Znowu poczuł uderzenie gorąca, choć być może wypieki jeszcze się nie pojawiły na jego twarzy.
-Pokazać Ci coś fajnego?
-Eem e...- chłopak zaczął się nieco odsuwać. Jej bliskość była niezwykle intensywna i faktycznie zawracała mu w głowie.
-Pokazać Ci coś bardzo, bardzo fajnegoo...? -Zapytała znowu nie zrażona wciąż się przybliżając.
-E, no dobra...- Wymamrotał kompletnie sparaliżowany. Wtedy Willa zerwała się ciągnąc za sobą z powrotem do środka sowiarni.
-Mam wziąć miętówki, czy coś? - Zapytał nie będąc pewnym co chce mu pokazać. A może łudząc się gdzieś w głębi serca, że to właśnie będzie to. Dziewczyna jedynie zaśmiała się jeszcze bardziej machnąwszy powabnie ręką, chyba uznała to za kolejny świetny dowcip. Wciągnęła go do sowiarni i ustawiła kilka kroków przed sobą między żerdziami.
-Teraz patrz... Tylko się nie przestrasz.
Powiedziała na co Liadon zmarszczył brwi i cofnął o krok. Dopiero teraz kątem oka zobaczył, że jego dłonie są wyleczone. Czy to miał być jakiś żart? Jak to zrobiła bez różdżki? Teraz jeszcze bardziej zwątpił w całe to dziwne przedsięwzięcie. Nie zdążył jednak nic powiedzieć. Dziewczyna wykonała jakiś gest i kaskada światła zalała jej postać. Właściwie nie zalała jej postaci tylko wydobyła się z niej. Zakrył twarz mrużąc oczy by cokolwiek widzieć. Ze światła wyłoniło się anielskie skrzydło. Prostując się jakby po długim czasie. Po chwili w górę wystrzeliło również drugie a światło zaczęło przygasać. Stopniowo Van wyłaniała się z świetlistej łuny. I oto przed Gryfonem, na dwóch kaczych nogach stał łabędź. Z otwartymi ustami przypatrywał się na stworzenie łypiące na niego jednym okiem. Ptak jeszcze raz zatrząsł się od czubka dzioba po sam ogon. Machnął potężnymi skrzydłami i wzbił się w powietrze. Wilkołak obserwował go. Nie, wróć. Obserwował ją. Widział ją w tej postaci pierwszy raz wiedział jednak, że od razu by rozpoznał tego łabędzia. Obracał się wokół własnej osi podążając wzrokiem za szybującym ptakiem, który po zatoczeniu dwóch okręgów wyleciał przez otwarte drzwi sowiarni. Chłopak stał wryty. Dopiero po chwili zorientował się, że powinien wybiec na zewnątrz. Ruszył biegiem w kierunku drzwi. Wybiegając na zewnątrz nieomal dostał zawału serca gdy dziewczyna, już w swej ludzkiej postaci, rzuciła się na niego zza rogu z głośnym „buu”. Odruchowo Liadon uskoczył, zupełnie jakby unikał jakiegoś ataku. Wyleciał w powietrze chwytając się kurczowo jednej z wystających cegieł. Zawisł tak z dwa metry nad ziemią spoglądając na dziewczynę.
-Oszalałaś, chciałaś mnie zabić?!-Krzyknął niemal, ale szybko się zmieszał i poprawił. -Znaczy, przepraszam. Przestraszyłaś mnie.
Puścił się lądując twardo na ziemi. Dziewczyna jednym krokiem przyskoczyła do niego z szeroko rozdziawionymi ustami i głębokim szokiem wymalowanym na twarzy. Jak zwykle była przy tym nieziemsko urocza.
-Co to było?! Możesz latać?
-Co, Nie. Pewnie że nie... Ja podskoczyłem.- Cofnął się marszcząc brwi. Nie był przyzwyczajony do takiego entuzjazmu. W ogóle do entuzjazmu względem jego osoby.
-Naprawdę?! A mówiłeś, że bycie wilkołakiem nie ma zalet. Co jeszcze potrafisz? Wiem. Pewnie wyczuwasz krew? Jak rekiny.
Liadon uniósł koniuszek ust marszcząc brwi i nie dowierzając temu co słyszy. Dziewczyna przy tym gestykulowała zabawnie jedną ręką robiąc płetwę grzbietową na czole, drugą imitując szczeki. Tak zaczął się długi, bardzo długi wieczór. W czasie którego gadali śmiali się i poznawali niemal wszystkie swe tajemnice. Chłopak dowiedział się, że Van pochodzi z Francji, jaki jest jej ulubiony kolor, kwiat, czy muzyka. Co byłoby jej wymarzonym prezentem, jak lubi spędzać wolny czas i co chciała by robić po ukończeniu Hogwatu. Jak zazwyczaj w takich sytuacjach czas leciał jak szalony a siedząca pod jedną ze ścian para już wkrótce musiała ruszyć z powrotem do zamku.
-No a twoje największe osiągniecie, no wiesz coś z czego jesteś dumna?- Zapytał gdy schodzili po schodach sowiarni. Już odziany w swój płaszcz podtrzymywał pod ramieniem dziewczynę by nie spadła. Zdążył się zorientować, że jest dość gapowata.
-Hmm... Nie wiem, chyba nie ma niczego takiego.
- No dalej na pewno jest coś co napawa Cię dumą.- dopytywał Gryfon uśmiechając się i przyjacielsko szturchając dziewczynę.
-No więc... Jak byłam mała to przejazdem byłam w Londynie. I tak się złożyło, że odwiedziliśmy pana Olivandera... Na pewno znasz, to taki słynny wytwórca różdżek. - Młodzieniec przytaknął. Każdy znał Olivandera. - No więc jak tam byłam to... hmmm... „Uroniłam” włos? - Uśmiechnęła się z zakłopotaniem marszcząc brwi. Nie bardzo wiedziała jak to inaczej nazwać.- No i Pan Olivander był bardzo zaskoczony, zapytał się czy może zrobić z niego różdżkę. Powiedział, że jeszcze nigdy nie widział by ktoś tak młodo uronił włos... Znaczy Willa.
Liadon również zmarszczył brwi. Właśnie sobie przypomniał coś o czym już bardzo dawno zapomniał. Przecież on sam miał taką właśnie różdżkę. Czy to możliwe? Przebłyski wspomnień ze sklepu zagraconego pudełkami przebijały się do jego świadomości.
-To było takie przyjemne...- Zamyśliła się dotykając palcem ust i robiąc skonsternowaną minę. - Nie żeby ktoś tą różdżkę miał. Różdżki Willi wybierają właściciela dopiero po śmierci... Włoso-dawczyni. Mimo to takie wiesz, ślad po mnie na wieczność. Hmm.. Coś się stało?
Dziewczyna mocniej szturchnęła młodzieńca, który wydawał się nie obecny. A więc to było „bardzo ciekawe”, pomyślał. Wzdrygnął się uśmiechając do dziewczyny.
-A nic bo właśnie...-Zawahał się nie wiedząc właściwie co oznacza to, że właśnie on jest szczęśliwym posiadaczem tego patyczka. Czy powinien to powiedzieć? Przecież to mogło być przeznaczenie, że właśnie byli dla siebie stworzeni. Poczuł jak bańka radości zaczęła rosnąć rozpierając go. Tak szybko jak powstała, tak i pękła. Już miał otwarte usta by z radością wyjawić sekret bratnich dusz. Jednak co to by właściwie oznaczało? W najlepszym dla niego razie zmuszenie dziewczyny do zerwania z obecną miłością i zwrócenie uwagi na niego.
-A po prostu się zamyśliłem. Też chciałbym kiedyś być źródłem mocy różdżki. - Powiedział uśmiechając się i pomagając Van pokonać ostatni stopień. Jeśli chciał by faktycznie coś z tego wyszło, musiała to być niewymuszona inicjatywa dziewczyny...

Świadomość tego, że zawsze nosił ze sobą część swej ukochanej była wspaniała. Świat od razu wydał się piękniejszy, gdyż gdzieś w sercu pojawiła się nadzieja, iż to prawdziwe przeznaczenie. W Hogwarcie nie było jednak czasu na zatapianie się w takich marzeniach. Liadon musiał powrócić do rzeczywistości; egzaminów, lekcji i innych zajęć. No i oczywiście ich wspólne treningi całej watahy. Gdy tylko zaczynał je zaniedbywać ich Guru potrafił być naprawdę przykry. Wyłaniał się w najmniej spodziewanych momentach. Czasem w Hogsmead, gdy popijał piwo kremowe, innym razem zza posągu garbatej wiedźmy gdy zagadywał Van. Nie było lekko. Jednakże już wkrótce wprowadził część z nich w daleko idące tajniki Wilkołactwa. Opowiadając o pradawnych rytuałach i przeznaczeniu ich rasy zaczął nazywać ich Garou. Miał to być szczep świadomy swej siły i mocy. Wtedy w jednym z obszernych lochów, od lat nie używanych, pokazał im pierwszy z tajników na drodze „oświeconych”. Pokazał jak przemienić się w bestie bez światła księżyca w pełni. Ta moc była w każdym z nich, a księżyc tylko uwalniał bestię. Mogli swoją silną wolą i zaparciem zmusić potwora do wyjścia na zewnątrz. Popchnięci do ostateczności przemieniali się ku wtórom pękanych kości. Księżyc stał im się zbędny.

Liadon po raz pierwszy w swym życiu naprawdę poczuł, że lykanotropia nie była przekleństwem. Nie byli jedynie bezmyślnymi zwierzętami. Stopniowo stawali się potężnymi prawdziwymi przedstawicielami swej rasy. Pradawnymi Garou. Czas płynął nieubłaganie nie pozwalając im zakończyć wszystkich nauk przed końcem roku. Zbiegi okoliczności również nie były łaskawe. Pewnego razu w czasie wycieczki do Hogsmead zapuścił się nieco poza tereny Wrzeszczącej Chaty. Chodząc po nieznanym sobie lesie czuł swoista wolność. Ku jednak swemu niezadowoleniu spotkał tam Edwarda, który pozytywnie go zaskoczył. Okazało się, że zrezygnował z ludzkiej krwi. Dlatego przy każdej okazji wymykał się na polowania na zwierzęta. Jakby tego mało do zacieśnienia ich więzów zmusił ich napad łowców.

Czasy które nastały dla czarodziejów były coraz gorsze. Niepokoje w społeczeństwie rosły a magowie najczęściej obwiniali właśnie Wilkołaki i Wampiry. W takiej atmosferze nie trzeba było wiele by zawiązywały się samozwańcze grupy wyzwoleńcze będące łowcą, sędzią i katem w jednym. W taką właśnie grupę wpadli oboje w niedwuznacznej sytuacji, która zdradzała kim są. W krótkiej walce nie udało im się uciec łowcą, którzy związali ich rozprawiając o tym co zrobić. Wtedy właśnie Liadon pierwszy raz poczuł ból jaki niesie ze sobą srebro. Jeden z czarodziejów wbił srebrną klingę w jego ramię przebijając je. Torturowali ich, chcieli się dowiedzieć gdzie jest „reszta”. Ale skoro nikogo innego nie było potwory mogły się jedynie zarzekać w ciszy planując ucieczkę. Pamięć o tych wydarzeniach wymykała się Wilkołakowi. Pamiętał jedynie, że razem jakoś się wydostali, a następną rzeczą jaką dobrze pamiętał było ciepłe łóżko skrzydła szpitalnego.
Leżał tam z zabandażowanym ramieniem, a na krześle obok siedział nie kto inny jak Van. Obie ręce miała położone na brzuchu chłopaka a jej głowa leżała na ramionach. Burza włosów była rozsypana wokoło a jej twarz wyrażała błogi sen. Był to jeden z tych niezapomnianych momentów gdy zdajemy sobie sprawę, że nasze życie jest naprawdę dobre.

W końcu rok zakończył się, a Liadon musiał wracać do świata mugoli. Nie mógł jeszcze używać magii, więc sierociniec wydawał się najlepszym wyjściem. Jednak wakacyjne wydarzenia potoczyły się zupełnie inaczej.

Liadon przyjechał do Londynu. Właśnie opuszczał pociąg odziany w swój przepastny płaszcz i zwykłe spodnie. O dziwo udało mu się przejść do następnej klasy, jednak z niechęcią opuścił szkołę. Hogwart był jedynym miejscem, w którym czuł się jak w domu. Przechodząc przez magiczne przejście prowadzące do mugolskiej części dworca, zastanawiał się co ze sobą począć. Z zaczarowanym plecakiem, który mimo pozorów zawierał cały jego dobytek, ruszył w kierunku ulicy Pokątnej. Piechotą był to dość duży kawałek, ale chłopak i tak nie miał nic innego do roboty. Zastanawiał się gdzie zamieszkać przez ten czas. Nie zarabiał, więc jego fundusze były mocno ograniczone. Przez całą drogę mijał mugoli, którzy czasami zaszczycali go spojrzeniem. Jednak większość pędziła gdzieś przed siebie. Wiele razy ktoś wpadał na młodzieńca, a anonimowi sprawcy rzucali jedynie przepraszam i znikali. Liadon nie zrażał się tym, w końcu to tylko mugole. Wreszcie dotarł do tak dobrze znanego mu miejsca. Pośrodku ogromnych wystawnych witryn, stał dość niepozorny pub. Dziurawy Kocioł. Ta nazwa nic by nie powiedziała mugolom ale niemal każdy czarodziej znał to miejsce. Ruszył śmiało w kierunku drzwi.
Gdy przeszedł przez próg wiele głów zwróciło się na moment w jego stronę. Nie był znany w takich miejscach, więc nikt nie zwrócili na niego większej uwagi. Cały hol był zbudowany z drewna, krzesła, stoły a nawet barek, też były z drewna. Jak gdyby właścicielem był jakiś kochający takie wyroby mag. Liadon niemal od razu podszedł do Toma, który obsługiwał bar. Zgrzytnął zębami i zawrócił na pięcie gdy usłyszał horrendalną wysokość opłat noclegowych. W żadnym wypadku nie było go stać na nocleg. Nawet na jedną noc. Zrezygnowany skierował się do tylnego wyjścia z Pubu. Może znajdzie coś na Pokątnej. Tuż przed wyjściem poczuł dziwne mrowienie w karku. Szybko obrócił głowę. Nie zauważył niczego podejrzanego. Czyżby jego wilkołaczy instynkt płatał jakieś figle? Nie to przez te wszystkie zapachy w tym pubie już głupieje. Potrząsnął głową i wyszedł. Jednak nawet gdy przeszedł przez kamienne wejście, wciąż odczuwał dyskomfort. Jakby ktoś go śledził. Pokątna wrzała od uczniów i zwykłych czarodziejów. Przechodząc obok straganów i sklepów słyszał strzępy rozmów. Uśmiechał się do swoich myśli gdy przeszedł obok sklepu ze zwierzętami. Od dawna marzył o jakimś zwierzątku. Byłby to taki prawdziwy przyjaciel. Kogo jednak stać na zakup sowy czy kota? Chodził po całej ulicy w tą i z powrotem nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Nie chciał marnować pieniędzy na słodycze. Najważniejsze było mieszkanie, na które i tak go nie było stać. Przystanął w jednym z cieni pomiędzy budynkami zastanawiając się co ze sobą począć. Wśród gwaru i hałasu jego zmysł były nieco skołowaciałe.
Poczuł dłoń zaciskającą mu się na ramieniu. Nim zdążył zareagować usłyszał cichy przyjemny głos.
- Nie bój się, mam dla ciebie propozycję.
Odwrócił się by zobaczyć kto taki go zaczepił. Była to kobieta wysoka, w średnim wieku, z burzą brązowych pofalowanych włosów i błękitnymi oczami. Ubrana była w czarną szatę naszywanymi symbolami róży. Wydawała się władcza ale przy tym miła. Wielu mężczyzn na pewno straciło przez nią głowy.
-Tak? Jaka to sprawa?- Zapytał odsuwając się nie znacznie. Ta kobieta otaczała się jakąś dziwną aurą i właściwie wyrosła tu jak spod ziemi.
- No tak, przypadkiem usłyszałam w Pubie twoją rozmowę z Tomem.-Powiedziała szczerząc się w uśmiechu.- Jestem skłonna zapłacić Ci wystarczająco dużą kwotę byś mógł zamieszkać w tamtej spelunie- Zaznaczyła to słowo niemal z pogardą.- Za drobną pomoc w sklepie.
Mimo woli na ustach chłopaka pojawił się lekki uśmiech. Szczęśliwy zbieg okoliczności, czy jakiś podstęp? Szybko jednak zatarł ślady radości, nie chciał wyjść na desperata.
-A o jakiej pracy rozmawiamy? – Spytał trochę nie ufnie.- A w ogóle to kim pani jest?
-No potrzebowałabym pomocy w uporządkowaniu wszystkiego w sklepie. Straszny tam bałagan.- Uśmiechnęła się i machnęła lekceważąco – Jestem Meadem Kuchiki- Dokończyła z dumą w głosie.- Spojrzała na niego i jak gdyby wyczuła jego wątpliwość.- No ale widzę że chyba się nie chcesz.
Już chciała się odwrócić, ale Liadon nie pozwolił jej na to.
-Nie, nie czekaj. Zgadzam się- Wydusił szybko z siebie, zły na siebie że dał się tak podejść.
-Świetnie chodź za mną.- rzuciła zadowolona kobieta i ruszyła przed siebie. Wzruszając ramionami chłopak podreptał zastanawiając się czy nie jest zbyt naiwny. Liadon szedł za nią a ta jedynie co jakiś czas rzucała na niego podejrzliwe spojrzenie. Jakby się martwiąc czy wciąż idzie za nią. Chłopak przez całą drogę przeklinał się za to, że się zgodził. Chociaż z drugiej strony nie miał wielkiego wyboru. Przechodzili obok kolejnych sklepów gdy prowadząca nagle skręciła. Młodzieniec przystanął na skraju nowej ulicy. Ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Wiedział jaką sławą cieszy się ta ulica i jakoś nie za bardzo miał ochotę tam wchodzić. Kobieta znowu się obróciła i rzuciła przez plecy nie zwalniając.
-Boisz się koteczku?- Chcąc nie chcąc, zarzucił sobie mocniej na plecy torbę i ruszył za nią. Przebijali się prze mroczne uliczki omijając szemrane typy. Raz po raz przechodnie chcieli go zaczepić ale jedno spojrzenie kobiety sprawiało, że chowali się w ciemnych kątach. W końcu dotarli do sklepu, jeśli można było nazwać tak taką ruinę. Weszli do środka. Hol był zadziwiająco dobrze utrzymany. Drewniana podłoga może i nie była błyszcząca, ale na pewno nie brudna. Ściany były w bardzo dobrym stanie a złoty żyrandol świadczył o niegdysiejszym bogactwie.
-Zostaw tutaj swoje rzeczy- Powiedziała wskazując mu jedną z szafek gdzie odłożył plecak. Kobieta w tym czasie przyniosła wiadro, szczotkę i parę innych przyborów do czyszczenia. Gdy Liadon odebrał je kobieta wręczyła mu jeszcze zwój. Gdy go rozwinął odkrył, że jest to dokładna lista jego nowych obowiązków.
- Wysprzątaj te pokoje.- Powiedziała wskazując mu miejsca na miniaturowej mapce u dołu pergaminu.- Do reszty jakbyś mógł nie zaglądać, co?- Zapytała, albo raczej zagroziła. Po chwili zniknęła gdzieś we wnętrzu tego „sklepu”. Teraz chłopak coraz bardziej wątpił czy to jest sklep. Zresztą to nie miało znaczenia, pieniądz to pieniądz. Wszedł po schodach zaznaczonych na mapie i chwiejnym, nie pewnym krokiem rozpoczął wędrówkę. Korytarz, którym szedł miał po obu stronach kilka drzwi. Wszedł do jednego z pokoi mając nadzieję że to właściwy. Z ulgą stwierdził, że się nie pomylił. Było to pomieszczenie jadalne. Bynajmniej na to wskazywały liczne ślady takie jak brudne talerze, kocioł, kominek, stół, krzesła i masa kredensów. Z westchnieniem chłopak wziął się do pracy myśląc o obiecanym wynagrodzeniu. Praca nie była ciężka ale nie należała też do najprzyjemniejszych. W jednej z opróżnianych przez Liadona szuflad były breloczki z wysuszonych głów. Mimo że nie były one duże na pewno obrzydzały. Wzdrygnął się jeszcze bardziej gdy jedna z nich rzuciła uwagę o jego niedbalstwie. Po sprzątnięciu tego pokoju chłopak obejrzał całe pomieszczenie. Może nie był najlepszą sprzątaczką, ale był pewien że jest czyściej. Opuścił pomieszczenie widząc, że jeszcze parę rzeczy będzie musiał sprzątać. W mrocznym budynku stracił rachubę czasu, więc gdy wszedł do następnego pokoju miał nadzieję ujrzeć zegar. Jednak nic z tego
Czerwony dywan, który przykrywał niemal całą podłogę w pokoju igrał ze światłem rzucanym przez palenisko. Kominek był w rogu pokoju, po przeciwnej stronie stał stół i krzesło, wzdłuż ścian stały regały z książkami. Tuż obok biurka były dwie komody, wydawały się dość stare. Chłopak był niemal wstrząśnięty wystawnością pokoju. Reszta domu była w dużo gorszym stanie, żeby nie powiedzieć biedna w porównaniu z tym pomieszczeniem. Złota zastawa na stole, srebrne sztućce, świece. Zafascynowany bogactwem chłopak przeszedł przez próg. Gdyby zwinął jeden ze sztućców lub coś innego wystarczyło by chyba na opłacenie pokoju na miesiąc. Podszedł do stolika i podniósł jeden widelec. Przyjrzał mu się i z niesmakiem odłożył. Przecież nie będzie kradł. Ogień rzucał krwawy blask na cały pokój to też chłopak rzucił okiem w jego kierunku. Samo palenisko nie było nie zwykłe. Zbliżył się do kominka. Na framudze obok leżał słój z proszkiem fiuu. Taka okazja, można by coś zwinąć a ucieczka to już prosta sprawa. Myśląc o tym nie świadomie wpatrzył się w coś wiszącego po wewnętrznej stronie kominka. Zaintrygowany przyjrzał się temu. Niemal lizana przez płomienie sakiewka, wyraźnie miała coś w środku. Liadona dziwiło to, że jeszcze nie zajęła się ogniem. Zafascynowany sięgnął po skórzaną torebkę i ściągnął ją z haczyka. Była bardzo gorąca jednak w jakiś sposób nie parzyła. Chłopak uśmiechnął się i już miał ją otworzyć, gdy nagle usłyszał tupot nóg. Nie wiele myśląc schował sakiewkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Gdy się obrócił zobaczył stojącego naprzeciw mężczyznę. Wszystko działo się w ułamku sekundy. Mężczyzna już celował w niego różdżką. W ręku chłopca pojawiła się jego własna różdżka jednak nim cokolwiek zdążył zrobić, czerwony promień trafił go w brzuch. Po chwili widział już tylko ciemność i odgłos urywanej rozmowy.
Ociężałość i ciemność coraz bardziej się przerzedzały. Do chłopaka docierały już pierwsze odzewy z zewnątrz.
-…uważaj na nowego. Powinien spać jeszcze długo no ale nie wiadomo.- Jakiś dziwnie znajomy głos, pomagał Liadonowi odrzucić ciemność. Ciche czknięcie po czym suchy bełkocący głos.
-Ma się rozumieć.- Kolejne czknięcie.- Prze pani.
-Auguście znowu jesteś pijany? Ach nieważne ty chyba zawsze jesteś pijany.- Ciche przytaknięcie tupot nóg i znowu cisza przerywana tylko głośnymi łykami. Młodzieniec podniósł się cicho i otworzył oczy. Na pierwszy rzut oka rozpoznał coś na kształt celi. Potem stwierdził że to raczej kojec dla zwierząt. Leżał na słomie a z prawa i za plecami miał zimną kamienną ścianę. Za to po lewej stronie kolejną celę. Nie przypatrywał się jej gdyż właśnie poczuł przygnębiającą świadomość braku różdżki.
-Młody ty już na nogach?- Spytał „bulgotliwym” głosem, który zlokalizował w jakiejś stercie szmat. Zalatywało od niej ostro alkoholem. Pewnie to nie nowicjusz w degustacji trunków. Liadon z nie smakiem skrzywił się. Rozejrzał się próbując zrozumieć co się stało. Jedynym powodem jego zamknięcia mogło być uprowadzenie. Obok w celi była jakaś dziewczynka. Miała nie więcej niż 12 lat. Liadon z obrzydzeniem i frustracją spojrzał na gbura, który ich pilnował. Nie chciał go zabić, tylko się wydostać z tego miejsca. Wściekłym wzrokiem zmierzył cuchnącego faceta. Miał na stole jego różdżkę, i kolekcje pustych butelek. Nie powinien być problemem. Chłopak spróbował się podnieść, jednak gdy tylko wstał poczuł zawroty głowy a oczy zaszły mu cieniami. Upadł na kolana przytrzymując się rękami ziemi. Był słabszy niż sądził. Słyszał jedynie głośne pulsowanie krwi w uszach i swój nierówny oddech. To czym oberwał chyba nie był zwykły oszałamiacz. A może czymś go napoili jak był nie przytomny. Kto wie? Zmarszczył brwi słysząc cichutki śpiew. Nie był wstanie powiedzieć czy był on piękny czy zgrzytliwy, napełniał go jednak dziwną wewnętrzną siłą. Po chwili to wszystko ustało, śpiew i zawroty głowy.
-Młody lepiej się nie przemęczaj.- Pijacki śmiech przerwał potok bełkotu.- jeszcze mi tu padniesz i co ja będę miał zrobić. A w ogóle to co ty masz tam jakąś pozytywkę w kieszeni?
Ostatni głośny oddech i całkowicie powrócił do rzeczywistości. Spojrzał na strażnika, a ten podniósł się i podszedł do kraty. Wbrew pierwszemu wrażeniu był wysoki. Szmaty, które z niego spadły ujawniły jego podarty płaszcz. Twarz wciąż była nie widoczna.
-Podejdź tu mały- Powiedział i machnął zachęcająco ręką, w której trzymał krótką różdżka. Liadon podniósł się. Umysł miał dziwnie czysty, przejrzysty i mimo osłabieniu wiedział jak stąd uciec. Podszedł do pijaka a gdy był już wystarczająco blisko niego chwycił go przez kraty. Pociągnął z całej siły do siebie a niedoszły strażnik rozwalił głowę o pręty. Straciwszy przytomność zaczął się osuwać ale chłopak przytrzymał go. Wymacał jego kieszenie i wyciągnął z jednej z nich klucze do celi. Pozwolił mężczyźnie upaść na ziemie. Gdzie rozpłaszczył się jakby całkowicie sflaczały. Po chwili ze swoją różdżką w ręku Liadon otwierał celę wciąż nieprzytomnej dziewczynki. Nawet przy takim osłabieniu była lekka jak piórko. Wziął ją pod ramię i rozejrzał się po pomieszczeniu z celami. Jedyne drzwi były po lewej stronie pokoju. Więc właśnie tam się skierował. Otworzył drzwi i zaczął się piąć po schodach.
-Ho, ho, ho kogo my tu mamy.- Przesłodzony kobiecy głos działał młodzieńcowi na nerwy. Na szczycie schodów stała ona, sprawczyni tych wszystkich kłopotów. Uniósł rękę by rzucić na nią zaklęcie. Jednak ona była szybsza. Promień jasnego światła pomknął ku niemu i uderzył prosto w pierś. Zaczął upadać do tyłu. Patrzył na sufit, który zaczynał się zawalać, nie wiadomo dlaczego. Dziewczynka wyślizgnęła się mu z rąk i nie wiedział gdzie jest. Może już dawno uciekła. He wszyscy mi mówili, że zginę marnie. No ale żeby tak? Uśmiech zarysował się na jego twarzy. W chwili gdy już tracił przytomność usłyszał przeraźliwy skrzek, poczuł ciepło w około siebie i ujrzał płomienie pochłaniające go. No ale żebym trafił do piekła... Pobite gary. Potem wszystko ściemniało.
Obudził się powoli otwierając oczy. Patrzył prosto w rozgwieżdżone niebo. Zerwał się gdy wspomnienia powróciły do niego z mocą. Usłyszał pisk i spojrzał w dół. Na jego nogach leżał mały pisklak właśnie zrzucony z jego piersi. Był niemalże łysy a nieliczne pióra miały ognistą barwę. Chłopak patrzył z niedowierzaniem i przerażeniem.
- Ty, to ty byłeś w tej sakiewce.- Odpowiedział mu cichy pisk. Uśmiechnął się. Lubił zwierzęta bardziej niż ludzi. Wziął go delikatnie w ręce i spojrzał na stworzonko. Feniks był nie większy niż piłka do palanta jednak urzekał Liadona całym swoim jestestwem. Pogładził go po główce jednym palcem a ptaszek wygiął się jakby mu to sprawiało przyjemność. Chłopak zaśmiał się i podniósł ciężko. Uśmiechnął się rozglądając dookoła.
-Nie mam zielonego pojęcia gdzie jestem...

Kilka nocy spędził pod gołym niebem nie będąc w stanie samemu wrócić do cywilizacji. W końcu nie potrafił się jeszcze teleportować. Martwił się tym, że jeśli ta przygoda się przeciągnie to może się skończyć naprawdę źle. Brak jedzenia i wody no i nie za bardzo wiedział jak obchodzić się ze swym nowym małym przyjacielem. Nie minął jednak nawet jeden dzień gdy dotarł do jakiejś większej drogi, potem złapał autostopa... no i jakoś powrócił do Londynu. Całkowicie spłukany bo cały swój dobytek zostawił w tamtym przeklętym dom. No może nie cały dobytek. Wszystko co posiadał zawsze zostawiał w Hogwarcie za wyjątkiem ubrań i kilku innych osobistych rzeczy. Cóż pet. Czas leciał na przód i Liadon nie folgował sobie. Próbował każdej dorywczej pracy oszczędzając każdy grosz. Byłoby naprawdę ciężko gdyby nie jego nowy przyjaciel. Ptak okazał się wspaniałym słuchaczem i przyjacielem. Zawsze był blisko i troskliwie pilnował młodzieńca skrzecząc mu do ucha gdy ten pracował po nocach nie kładąc się spać. Tak też zleciały mu wakacje. W brew pozorom najlepsze jak do tej pory. Wreszcie zaczął się kolejny rok w Hogwarcie. Przed ostatni już. Tym razem do puli swych tajemnic młodzieniec dorzucił Feniksa. Nie mógł przecież w paradować z nim do szkoły. Dlatego większość czasu latał sobie wolny. To była naprawdę „czwana bestia”, a do tego dodać niezliczone magiczne sztuczki którymi go zaskakiwała. Kilka razy w tygodniu Liadon otrzymywał czerwone pióro, materializowało się ono znikąd. Był to znak ich kolejnej schadzki we wrzeszczącej chacie, gdzie w spokoju Wilkołak opowiadał o tym co się ostatnio wydarzyło.

A wiele się działo. Był to najdziwniejszy rok jego nauki w życiu. Wiele razy walczył o życie gdy niewytłumaczalne golemy pojawiały się na błoniach. Widział też inferiusy tworzone przez uczniów. Ci oczywiście wylądowali szybko w Azkabanie. Kontynuował swe wilkołackie i magiczne nauki a czas płynął w najlepsze. Takie przygody sprawiały, iż otaczał się gamą przyjaciół. Co więcej punktował u Van dość często. Dosłownie nieprzerwana sielanka, chciałoby się rzec. Raz jeden tylko wydarzyło się coś co naprawdę nim wstrząsnęło wtedy zamknął się w sobie. Wycofał z kontaktów z ludźmi. Starał się ich unikać i dotrwać do końca roku. Uświadomił sobie, że nie jest pluszowym misiem. Był po prostu niebezpieczną bestią. W jakimś durnym zbiegu okoliczności wylądował z gromadką uczniów na błoniach, o północy, w czasie pełni. Nie było to najlepsze miejsce dla żadnego z nich a za tą nieodpowiedzialność srogo musiał później zapłacić. Nic jednak nie mogło się równać z widokiem jego miłości w Skrzydle Szpitalnym. Van miała nieszczęście się z nim przyjaźnić i tamtego dnia, zresztą jak zwykle i zawsze, stanęła w obronie ludzi na których rzucił się Wilkołak. Ledwo uszła z życiem a chłopak przez kilkanaście dni odwiedzał ją nocami. Siedział przy jej łóżku gładząc włosy, cicho łkając i wymieniając kwiaty na świeże. Długo to trwało ale wreszcie się ocknęła. Gryfon był pewien, że go znienawidzi. Jednak ona tylko się roześmiała mówiąc, że nic się nie stało. Naprawdę go to zamurowało, jednak to było nic w porównaniu z jej niewinnym wytłumaczeniem. Ona umierała... Rozrywane dwoma duszami ciało dziewczyny umierało. Z każdym dniem była bliżej swego kresu, dlatego chciała wszystkich wyręczać, każdemu pomóc. Zasłonić każdą nawet najmniejszą ranę swoich przyjaciół. Tamtego dnia to Liadon opuścił skrzydło szpitalne wściekły. W duchu postanowił, że nie pozwoli na to. Rozpoczął wielkie przygotowania. Chyba nikt wcześniej ani później nie był tak ambitnym poszukiwaczem nieśmiertelności. W notatkach zapisywał miejsca, porównywał legendy, wypytywał nauczycieli, uczył się zaklęć i technik przetrwania. A gdy nastał koniec roku był gotowy na wyprawę w nieznane. Uzbrojony w potrzebną wiedzę był gotów na wszystko by uratować to jedno istnienie.
Liadon Ichimaru
Nauka
Liadon Ichimaru

[dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru Empty Re: [dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru

Pią Sty 24, 2014 11:17 pm
W pamiętniku:

Ostatni raz widziałem ja w parku w Londynie. Było to tak dawno, a wciąż pamiętam wszystko ze szczegółami. Jak zawsze była piękna, jej uśmiech mógłby powalić największego kozaka. Była w jasnej sukience albo spódnic, zresztą czy to ważne? Nigdy nie widziałem miedzy nimi żadnej różnicy. Jej jasne włosy opadały na ramiona roztaczając światło wokół jej wątlej postaci. Zawsze taka była, uśmiechnięta, radosna, przepełniona dziwna aurę spokoju. Potrafiła uciszyć nawet gwałtowna naturę wilkołaka, która we mnie drzemała. Nie wiem czy każda willa jest taka, ale ona z pewnością była aniołem.
Rozum kazał dąć sobie spokój, w końcu wiedziałem ze nie jest to kobieta dla mnie; Jednak serce głuche, gdy się uprze... Być może nigdy by nie doszło do tej rozmowy na skraju parku, być może nie rzuciłbym szkoły w pogoni za mrzonkami. Być może gdybym nie był tak uparty... Stało się jednak to co zawsze ganił we mnie Sylvan, zresztą Sonia też. Moja uparta natura i duma gryfona pchnęły mnie w kłopoty.
Nie pogodziłem się z myślą o nadchodzącej śmierci Van. Jej drobne ciało umierało z każdym dniem z powodu mocy Willi jaka w niej drzemała. Za wieloma groźbami, przekleństwami i wyzwiskami, które pamiętnego wieczoru skierowałem ku niej, kryla się błagalna prośba. Prośba by nie godziła się z losem, by wałczyła i nie nadużywała mocy. Efekt był jak zwykle żaden, czy ktoś bowiem namówił kiedyś te niepokorną pannę do zmiany zdania? Przysiągłem przed sobą, światem i przed nią, przysiągłem ze odnajdę lekarstwo, które ją ocali. A może to była tylko wymówka? Może po prostu chciałem się od tego wszystkiego odciąć? Nie być w pobliżu gdy z dnia na dzień marnieje...
Tam widziałem ja po raz ostatni. Jak zwykle, w blasku własnego światła nieco mniej radosna niż zawsze. Patrzyła w moim kierunku, jakby w nadziei że zrezygnuje. Te błękitne oczy pełne troski o cały świat, przebijały mnie na wylot.
No być może nie pamiętam tak dobrze tego spotkania, tylko Van jest w mych wspomnieniach wyraźna. Na zawsze w nich taka będzie. Pamiętam jednak ze na odchodnym nie pożegnałem się. Miałem nadzieje, że poczeka na nasze kolejne spotkanie, byśmy mogli to zrobić tak jak należy. Może to był mój kolejny błąd? Kto wie?
Dzięki bogu mogę używać magii, inaczej było by kiepsko. Zawsze coś podwędzę z domu mugoli. Jakąś kiełbasę i chleb. Nikt nie zauważy jak dobrobyt się troszkę zmniejszy a dla mnie to ocalenie. Jestem już dość blisko. Bynajmniej tak sądzę, legendarnie to właśnie gdzieś w tych górach ma być źródło nieśmiertelności. Mam nadzieje, że zakończy się to lepiej niż włamanie do Nicholasa Flamela. Do dziś nie wiem jak on mnie nakrył na próbie kradzieży eliksiru życia i kamienia filozoficznego. Ale chociaż rozumiał mą sytuację... Ciekawe tylko czy źródło to jedno z mugolskich kłamstw. A może tak jak w całym świecie magii, kryje się za nim jakaś prawda. Amryta, nic mi to nie mówi, może trzeba było uważać na lekcji historii magii. Gdzieś tutaj w Tybecie, ma mieć źródło ten legendarny napój zapewniający nieśmiertelność. Dzisiaj wyruszam na jego poszukiwania w miejsce gdzie nie zapuszczają się żadni mugole. Mam nadzieję, że to efekt jakiegoś zaklęcia obronnego, to był by znak. Jutro z samego rana wyruszam szlakiem mnichów, ale właściwa podróż rozpocznie się po jutrze. Gdy dotrę do najwyższego klasztoru mnichów. Na szczęście są bardzo mili i gościnni. Nie rozumiem ani słowa z ich dziwnego żargonu, ale nie muszę. Wszędzie znajduję chociaż jedną osobę, która zna angielski. Krążą tu plotki o czarnoksięskiej magii która potrafi uczynić właściciela nieśmiertelnym, temu też się lepiej przyjrzę.
Minął już około rok od kiedy opuściłem szkołę. Czuję się naprawdę zmęczony, a moje postępki w poszukiwaniach opierają się o mrzonki. Słyszałem legendy o podzieleniu duszy, na czym to jednak dokładnie polega? Sam nie wiem, a idea wydaje się obrzydliwa. W zaistniałej jednak sytuacji może tak będzie można rozdzielić duszę Van od Willi. Tylko jest jeden szkopuł na który nawet mi ciężko się zgodzić. Zresztą nie ważne. Dzisiaj mija już trzydziesty dzień poszukiwań w tych górach. Muszę się spieszyć bo za kilka dni będzie pełnia. Miałem nadzieję dokonać jakiegoś przełomu do tego czasu, ale chyba nic z tego. Zwiedziłem wiele grot, szukałem jakiegokolwiek śladu magii. Niestety na próżno. Jutro sprawdzę najwyższą z jaskiń.
To była katastrofa. Chyba pierwszy raz w życiu byłem tak przerażony. Myślałem że olbrzymy żyją w jakiś specjalnych rezerwatach, albo oznaczonych miejscach. Tutaj chyba każdy mógłby się dostać. Gdy schodziłem w dół doliny zobaczyłem ich. Ogromne, kilkudziesięciometrowe postacie. Naprawdę uświadomiłem sobie że nie jestem nieśmiertelny, że mogę umrzeć starając się jej pomóc. Czy warto tak ryzykować? Dzięki bogu, że Aris jest ze mną. Gdyby tak o mnie nie dbał chyba dawno bym zrezygnował. Zawsze gdy słyszę jego śpiew przepełnia mnie nadzieja tym jednak razem wygrywa niepewność...

Liadon zawahał się trzymając w ręku pióro. Jasne promienie słońca oświetlały jego postać. Delikatny wiatr układał włosy w artystycznym nie ładzie. Targał również jego płaszczem. Nie był on gruby, ale mu wystarczał nawet w takich warunkach. Cały w dziurach i łatach, poprzecierany w wielu miejscach. Wydawało się, że wcześniej należał do jakiegoś bezdomnego. Siedział oparty o kamienie pnące się w górę. Skulony skrobał coś w swym notesie chyba pierwszy raz od wielu, wielu dni poczuł tak silne zwątpienie. Jego zielone oczy śledziły tekst, jednak nie widziały w nim dalej sensu. Z westchnieniem oparł głowę o skałę za plecami przymykając oczy. Był naprawdę zmęczony tym całym bezproduktywnym poszukiwaniem. Chyba widok olbrzymów coś w nim złamał. Uświadomił mu, że świat jest większy niż może podejrzewać. Czerwony ptak, który cały czas siedział na skale przybliżył dziób do jego polika cicho gruchając. Chciał chyba zapewnić go o tym że wszystko będzie dobrze. Młodzieniec wypuścił z ręki zwitek kartek, które wiatr porwał od razu niosąc gdzieś w dal. Otworzył oczy, spoglądał na piękną panoramę gór poprzecinaną licznymi pasami zieleni i błękitu. To tu to tam wyrastały ostre szczyty mierzące ku niebiosom. Wydawało się, że to miejsce jest niegościnne i niedostępne. Miejsce w którym nie powinno go być. Czarodziej podniósł się spoglądając w kierunku słońca. Oderwane od ziemi połacie płaszcza zaczęły falować na wietrze gdy młodzieniec z przymrużonymi oczyma spoglądał w dal. Feniks wzniósł się w powietrze kilkoma silnymi machnięciami skrzydeł. Wilkołak widział coś co było daleko za horyzontem, w duchu żegnał się z tym co tam pozostawił. Sięgnął ręką po plecak i wyciągnął rękę do góry. Czerwony ptak zawisł nad nim, a gdy tylko chwycił jego ogon w górę wystrzeliły czerwone płomienie. Donośny huk odbił się echem wśród pradawnych skał, jednak ten co go spowodował już przepadł. Wreszcie się poddał.

Liadon postanowił odnaleźć miejsce dla siebie, tak jak i jego ptak który pewnego ranka po prostu zniknął. Młodzieniec nie wiedział czemu to się stało przecież Feniks winien być jego najbardziej oddanym przyjacielem. Mógł jedynie brnąć na przód. Jakiś czas starał się żyć wśród rodowitych wilkołaków w Anglii. Był to dla niego ciężki okres. Traktowany był jako wyrzutek, nie tylko dlatego że był czarodziejem i mieszańcem. Po prostu nie potrafił się znaleźć w tej hierarchii. Ta wataha w niczym nie przypominała mu tego o czym opowiadał Sylvan jego dawny nauczyciel. Byli naprawdę zwierzętami. Nic nowego się nauczył, jedynie nie co zdziczał. Szybko więc zrezygnował z tak nie przyjemnego otoczenia. Postanowił wrócić do miejsca, które znał najlepiej. Mugolski świat był dużo prostszy. Nie był tak ryzykowny jak życie wilkołaka, czy też czarodzieja. Jednak Liadon nie pasował również tutaj. Nie miał wykształcenia, ani obycia niezbędnego do przetrwania w nie magicznym świecie. Tułał się od zaułka do zaułka, czasem coś podkradając. Los uśmiechnął się do niego w Liverpoolu. Jakiś mugol zgodził się go zatrudnić. Żadna praca nie hańbi, jednak gdy miał zamiatać salę gimnastyczną to krew się w nim gotowała. Tym bardziej, że bokserzy którzy tam trenowali nie byli zbyt mili. Liczne docinki, wyzwiska i przepychanki, zawsze załagodził trener. Zawsze pojawiał się nim młody Wilkołak wybuchnął. Było to ciężkie życie, ale wreszcie życie. Miał miejsce do spania, które mógł nazwać domem. Ot co, zwykła komórka na sali. Zdążył się już przyzwyczajać do tego miejsca, do trenera który był dobrym człowiekiem. Często jeszcze używał magii, ale to raczej by nie wyjść z wprawy. Zawsze obawiał się nieco, że znikąd pojawi się jakiś przedstawiciel ministerstwa ale oni chyba mieli ważniejsze problemy. Często siadał głaszcząc różdżkę i niemal czując pod palcami aksamitne włosy ukochanej. No i co miesiąc wyjeżdżał do „rodziny” na czas pełni. Pewnie by tak żył gdyby nie jeden incydent. Jeden z bokserów, który zapowiadał się na niezłego mistrza sprowokował Liadona. Trener nie zdążył zapobiec walce, ale później tego nie żałował. Młody wilkołak ze swą nad naturalną siłą jednym ciosem znokautował oprawcę. Dostał kolejną szansę na znalezienie sobie miejsca w świecie, tym razem na ringu. Trener podchwycił temat boksu proponując Liadonowi zostanie profesjonalnym pięściarzem.
Pierwszą walkę jaką stoczył w ringu nigdy nie zapomni. Trwała krótko, jakąś minutę. Ludzka siła i szybkość były ułomne w porównaniu do jego. Instynkty bestii czerpały radość z każdego uderzenia które docierało do celu. No i te oklaski, owacje, za to że robił to do czego został stworzony. Liadon z miejsca pokochał nowe życie, do którego pasował. Jednak kolejne przyzwolenia na wybuchy agresji w czasie walki osłabiły jego samokontrolę. W jednej z ważniejszych walk, o jakiś tytuł który nigdy nie znaczył zbyt wiele dla młodzieńca, puścił bestię wolno. Zatłukł na śmierć swego przeciwnika, łamiąc ręce, żebra, szczękę... Mimo prób zatrzymania walki wilkołak bił tak długo, aż ostatnie konwulsyjne drgawki nie opuściły ciała ofiar. Liadon zniszczył sobie kolejny dom. Po tej walce zniknął ze świata mugoli. Nikt nigdy więcej nie usłyszał o nim w Liverpoolu.
Pozostało tylko jedno. Powrócić do świata magii. Gdy tylko to zrobił dotarła do niego wiadomość, że zmarła Van. Wkrótce dowiedział się, że Sonia i Em również nie żyją. Coś się zmieniło.

Stał przed czarnym domem ściskając w dłoni kartkę z zapisanym adresem. Nie trudno było tu trafić, w końcu była to dość znana osobistość. Liadon przymrużonymi oczyma wpatrywał się w drzwi zastanawiając co powiedzieć po tylu latach. „Cześć” wydawało się czymś niewystarczającym. Może w ogóle nie powinien przychodzić. Może jego dawny przyjaciel, dawno wyrzucił go z pamięci.

Zakapturzona postać stała w odległości dziesięciu metrów od drzwi, no może nieco dalej. Po drugiej stronie ulicy, zza drzewa spoglądał w kierunku domu. Zupełnie jakby bał się, że zostanie zauważony. Czy miał się czego obawiać? Sam nie był pewien jak ubrać swe myśli w słowa. Pragnął drugiej szansy, pomocy, a może żalu. Nie był pewien. W każdym razie wiedział, że sam sobie nie poradzi. Z cichym westchnieniem poruszył się przechodząc przez ulicę. Jednym zgrabnym ruchem ściągnął z głowy kaptur, odsłaniając burzę jasnych włosów. Kilkoma szybkimi krokami dotarł przed drzwi i jeszcze przez moment zawahał się. Gdy w duchu przekonywał siebie żeby to zrobić i nie uciec sprzed drzwi, powoli podnosił rękę by zapukać. Dopiero teraz zauważył że nie była najczystsza. Kilka malutkich ranek, obtarć, no i brudnych plam. Jakby przez ostatni czas nie miał okazji się umyć. Na twarzy też było kilka ciemnych miejsc. Być może to była ziemia, a może jakiś inny brud. Płaszcz w który odziany był młodzieniec też nie był pierwszej jakości. Poprzecierany, w niektórych miejscach były nawet dziury. Rozległ się głośny stukot gdy ciężka dłoń Liadona zastukała kilka razy w drzwi rezydencji Vulkodlaka.

Dawny mentor, pielęgniarz i przyjaciel przyjął go do siebie do domu. Był zachwycony tym, że Gryfon jakoś przeżył. Nadeszły czasy ciężkie dla wilkołaków i nauczyciel coraz częściej myślał o ucieczce w dziewicze miejsca. Młody chciał jednak ułożyć sobie życie tutaj, być może w Hogwarcie. W końcu nigdy nie skończył szkoły. Taką też powzięli decyzję po kilku latach przerwy chłopak powrócił do szkoły. Okazało się to nie być problemem. Dlatego zaczął od zaraz. Wyszumiał się swoje, stracił pierwszą być może jedyną miłość ale świat się nie skończył. Trzeba było coś ze sobą począć. W brew przewidywaniom szło mu nadzwyczaj dobrze. W czasie swojej wyprawy nauczył się bardzo wiele. No i teraz oprócz nauki nie miał zbyt wiele do roboty. Do czasu, aż po jednej z bardziej bolesnych pełni zawędrował na Wierzę Astronomiczną. Chciał tam odpocząć zaczerpnąć tchu.


Ta część historii stylizowana jest na posty w czasie normalnej sesji. Dlatego interpunkcja może być dziwna(szczególnie w postach dziewczyny. Starałem się zawrzeć intonacje). No i oczywiście niedopowiedzenia i braki niektórych informacji również są celowe. Konwencja postowa do pewnego stopnia tego wymaga. Tutaj będzie głównie wątek miłosny chłopaka. Generalnie spiknie się z Van, więc w razie gdyby nie było to do przeczytania można pominąć do następnego momentu gdzie jest pogrubiona czcionka.

Powrót z Londynu zajął jej kilka godzin. Najpierw pociągiem, a potem pieszo prosto do zamku, przelatując nad bramą w łabędziej formie. Tak było łatwiej, nie chciała wzbudzać podejrzeń ani tym bardziej, żeby ją ktoś złapał. Po powrocie do dormitorium dziewczyna wzięła gorącą kąpiel, schowała ubrania mężczyzny do kufra i poszła spać, by obudzić się dnia następnego. Podczas spania, sen przeistoczył się we wspomnienia z Zakazanego Lasu. Przypomniała sobie wszystko, budząc się w dziwnej pozycji i roztrzepanej pościeli. Sen ten nie należał do najprzyjemniejszych. Wstała, wzięła ponownie szybki, orzeźwiający prysznic, zjadła śniadanie. Reszta dnia minęła typowo, książki i zajęcia. 
Nastał wieczór, a blondynka pałętała się bez celu po zamku. Właściwie to chciała kogoś znaleźć, jednak pech chciał, że wcale nie mogła trafić na te konkretną osobę. Mijała ludzi na korytarzu, którzy patrzyli na nią z zachwytem lub też sympatią. Nieznajomi mówili jej cześć, poznała nawet sympatyczną krukonke. Ale ani śladu obiektu poszukiwań. Zrezygnowała westchnęła, kierując kroki na jedną z wież. Lubiła obserwować niebo a dzisiejszy dzień nie był ,aż tak zimny. Nawet zachmurzenie zmalało. Dlatego też istniała szansa na wypatrzenie jakiegoś ciekawego ciała niebieskiego. Jej kroki były bezgłośne, zupełnie jak zjawa pokonywała stopnie by nawiedzić balkon. I właśnie wtedy promienny uśmiech zatańczył na naturalnie różowych wargach, a serce z radości przyśpieszyło. Cieszyła się, że był cały i bezpieczny. Korzystając z okazji, że Liadon był zamyślony i pochłonięty obserwowaniem widniejącego w oddali Zakazanego Lasu, zakradła się i stając na palcach zasłoniła mu oczy starając się by żaden z kosmyków włosów nie dotknął jego ciała. Nie chciała dać mu wskazówki, ot co! Zobaczymy, czy dobrze zgadnie. Drobne i pachnące cytrusami od kremu dłonie były przyjemnie ciepłe w porównaniu z chłodnym wiatrem.
Uczucie kaca po największym melanżu tego stulecia wciąż mu towarzyszyło. Efekt nie zażycia eliksiru w czasie ostatniej pełni był przerażający. Spoglądał w dal w stronę ciemnej linii dzielącej zakazany las i błonia. Starał sobie przypomnieć co właściwie się stało. Na darmo. Mimo wielu prób, nie potrafił zrekonstruować dokładnego toku wydarzeń. Być może to intensywne myślenie sprawiło, że nie spostrzegł gościa, który właśnie zakradł się za jego plecami zarzucając ręce na głowę. Przez chwilę spiął się jak spłoszone zwierzę ale szybko się uspokoił rozpoznając przybyłą osobę. Na szczęście nie musiał polegać na zmyśle wzroku. U niego węch odgrywał najważniejszą rolę. Z uśmiechem stał wpatrując się w wnętrze dłoni dziewczyny. Chciał krzyknąć, dowiedzieć się dlaczego krążyły te plotki. Jednak miód w jego sercu złagodził wszelki ból.
- No i jak mogłaś tak sobie zniknąć…- Powiedział z żartobliwym wyrzutem. Ot co, zostawić go w stadium takiej niepewności.
Oczywiście, musiał zgadnąć. Jak zwykle zresztą. Westchnęła z rezygnacją cofając dłonie i samą siebie o krok do tyłu. Skrzyżowała ręce na piersiach uśmiechając mimo wszystko. Te jego wyostrzone zmysły często psuły jej straszenie go czy próbę oszukania. Dziewczyna miała nadzieję, że nie pamiętał wydarzeń z ostatniej pełni. Właściwie nie miał czym się przejmować. To nie była jego wina, stracił panowanie nad sobą. Ona po prostu powie, że spadła ze schodów. Brzucha raczej nie będzie jej oglądał więc zadrapań po pazurach, które jeszcze nie do końca zniknęły nie zobaczy. A i siniaków było już niewiele, większość ukrytych pod ubraniem. Dlatego też wolałaby w ogóle o tym nie wspominać, żeby to wszystko przeszło do historii i żeby ów łowca nigdy więcej go nie zaatakował. No i żeby następnym razem wypił ten eliksir. Podsumowując swoje myśli westchnęła po raz kolejny, stając obok niego. Oparła dłonie o barierkę patrząc na niego z dołu i z boku jednocześnie. Nieco może przepraszającym wzrokiem, że wyszło jak wyszło i że musiał się martwić. Jednak, mimo wszystko cieszyła się na poznanie tamtego sportowca, był naprawdę sympatyczną osobą i zrobił świetny obiad.
- Bo.. Bo to wszystko przypadkiem tak jakoś wyszło.. - zaczęła niewinnym, a zarazem całkiem poważnym głosem prychając następnie cicho. Oj nie, panie Liadonie, niech pan nie myśli, że ujdzie panu płazem.- A za to jak Ty mogłeś sobie wyjechać na te trzy lata bez słowa, co? Widzisz! I kto ma gorsze przewinienie na sumieniu, wilczku? Co się właściwie z Tobą działo? - kontynuowała swój monolog, odwracając się i tym samym opierając plecami o zimną barierkę, wbiła wzrok w kamienną posadzkę. Mimo tego, że usilnie chciała zakryć twarz kosmykami swoich jasnych włosów, one bezczelnie uniosły się w powietrze, kołysząc się subtelnie razem z owym chłodnym, nadciągającym od strony Zakazanego Lasu wiatrem. Zacisnęła dłonie w pięści. - Wiesz, że się martwiłam? Myślałam, że nie żyjesz.. Tyle się słyszało o morderstwach, polowaniach na wilkołaki i inne magiczne stworzenia. Wszystko było cicho, aż nagle pojawiasz się jak gdyby nigdy nic i i.. i w ogóle. - zakończyła, rumieniąc się nieco na koniec. Oj tak, ciężko jej było przypomnieć sobie mowę, którą układała sobie w głowię jeszcze kilka godzin temu. Słowa się rozmazywały, a ona zapomniała, co tak właściwie chciała powiedzieć.
Wyostrzone zmysły były jednak ogromnym darem. Gdyby nie to że w zestawie fanpack likantropi jest co miesięczny reset pamięci, to każdy by tego zazdrościł. Teraz jednak Liadon nie rozprawiał nad tak mało ważnymi sprawami. Odwrócił wzrok na Van, która przystanęła obok niego. Trochę się zmieniła. Wyrosła, wypiękniała. Z uśmiechem ponownie odwrócił wzrok w kierunku błoni pozwalając chłodnemu wiatrowi muskać jego twarz. Głębokie zielone oczy wodziły po bladym horyzoncie, jakby szukając natchnienia. Czegoś co ułoży wszystkie myśli w słowa. 
-Przypadki chodzą po ludziach, nie po nas.- Powiedział uśmiechając się do niej serdecznie i lekko szturchając ją barkiem. Tak pieszczotliwie i delikatnie. Na jej wszystkie zarzuty zrobił minę niewinnego dziecka. Jak gdyby złapany za rękę na gorącym uczynku, wciąż zaprzeczał swojej winy. 
-No ja nie mam żadnych przewinień, przecież mówiłem że muszę czegoś poszukać…- Powiedział z uśmiechem spoglądając na Van. Nie mógł się na nią napatrzeć. Była dla niego czymś co właśnie powróciło z krainy wiecznych łowów.- Podróżowałem, byłem to tu to tam. Widziałem olbrzymy i plemiona wilkołaków, ale tylko do tego miejsca jeszcze jako tako pasuje. Reszta miejsc starała się mnie… Wyeliminować.- Dodał z uśmiechem, jakby sam ekosystem niektórych krain starał się pozbyć wilkołaka. Westchnął głęboko spoglądając na opuszczoną głowę Van. Był troszkę rozdarty i skrępowany, pocierał energicznie dłonie nie będąc pewnym co powinien zrobić. 
-Licho złych nie niesie… -skomentował krótko.- Nie potrzebnie się martwiłaś, ale miło mi wiesz…- zawahał się jakby coś jeszcze chciał dodać, ale w ostatnim momencie zrezygnował.
-Myślałem, że no wiesz… Że coś Ci się stało, nie wiedziałem gdzie Cię szukać…- Odwrócił się plecami do barierki obejmując Van jedną ręką. Delikatnie pocierał jej ramię, niby to na pociechę. – Tęskniłem za Tobą…- Dodał z tonem jakby właśnie się obawiał, że na dźwięk tych słów Van zniknie.


Słuchała go nadal obrażona, może nieco naburmuszona przy tym. Jednak nie przerywała mu. Miała w zwyczaju niczym sąd najpierw słuchać argumentów oraz obrony a dopiero później wydać werdykt. Wiele przez te lata się zmieniło. Jej podejście do życia, doświadczenie. Dostrzegała teraz rzeczy, których jako dziewczynka nie widziała. Które były nieistotne. Bo trzy lata temu właśnie ową dziewuszką była. Stanie się kobietą wcale nie miało samych plusów jak to kiedyś uważała. Teraz znacznie większej ilości rzeczy, gestów czy zachowań powinna unikać, bo tak po prostu nie wypadało. Opanowała umiejętności w stopniu, który pozwolił jej płynniej egzystować, spotkała wielu ciekawych ludzi i równie wiele bajkowych jak i koszmarnych przygód przeżyła. Mimo wszystko, chociaż starała się pozostać niewzruszona.. Po prostu nie mogła. A zwykle była taka opanowana i spokojna, teraz drżała. Czyżby nadmiar emocji? A może zbyt wiele chciała powiedzieć i nie wiedziała jak?
Zagryzła wargę słuchając coraz to nowszych, padających z ust Liadona słów. Zadrżała na myśl, że większość istot chciała się go zwyczajnie pozbyć. Było to dość smutne i przygnębiające. Dziewczynę przeszła gęsia skórka gdy ją objął, a na ostatnie z jego słów poliki oblał solidny rumieniec. Zarówno zawstydzenia jak i onieśmielenia. Miał rację, ona sama się nie odzywała. Ale niby jak miała to zrobić, skoro nawet nie wiedziała gdzie powinna go szukać? Mimo wszystko uśmiechnęła się delikatnie, wyślizgując się z jego objęcia. Zdecydowanie była dojrzalsza niż kiedyś, nie ma co. Obróciła się wołku własnej osi, stając przed chłopakiem. 
Zamiast dziewczynki w szkolnych szatach z względnie płaską klatką piersiową i związanymi w warkocze włosami, stała przed nim znacznie starsza, lepiej zbudowana nastolatka. Nie, właściwie kobieta. Wysoka, szczupła blondynka z rozwianymi włosami i błyszczącymi oczyma, obdarzona mocą wili. Ot co, nic nadzwyczajnego. Zamiast trampek miała na sobie buty na obcasie dzięki czemu była nieco wyższa. Przestała bić się z myślami i szukać winnych, bo wcale nie widziała w tym sensu. Przecież stało się, prawda? A co się stało, to się nie odstanie. 
- Wiesz co? Jesteś największym, słodkim kretynem jakiego znam i o którego chcę się martwić.. - mruknęła niemal bezgłośnie, podchodząc i stając na palcach. A co tam, raz się żyję. A kto wie, czy któreś z nich znowu nie zniknie? Najzwyczajniej w świecie pocałowała go zaciskając dłoń na materiale bluzy.

Liadon mógłby pozostać w takiej pozycji na wieki. Przyjmując niczym niewzruszony głaz wiatr, owiewający jego plecy. Obejmując jedną ręką Van, mógłby trwać przez wiele stuleci niczym wartownik, a może jej obrońca. Tak wiele wspomnień i dawnych wciąż nie wyblakłych emocji kołatało się w jego duszy. Emocje, które nigdy nie ujrzałyby światła dziennego wyrywały się z nieugiętej woli, której nie powinien stracić. A jednak łatwo ją stracił. Gdy dziewczyna wyskoczyła spod jego ramienia obracając się do niego, był gotów przyjąć kolejną salwę oskarżeń. W końcu wiedział, że źle zrobił. Jednak jak to odpokutować? Tak czy inaczej wpatrzył się w młodą kobietę przed sobą. Nikt nie mógłby zignorować jej urody, Liadona też zachwycała. Jednak gdy z tak bliska spoglądał na nieco inną twarz dziewczyny widział wcielenie dobra i łagodności. Osobę, która własną piersią zasłoniła by każdą istotę, kogoś kto stawał na rzęsach by choć trochę osłodzić życie takich jak Liadon. Wpatrywał się bez końca w długie rozwiane włosy, które zawsze w magiczny sposób układały się w powietrzu. Zatrzymał się na jej oczach wypełnionych błękitem całego nieba. Tam też jego wzrok pozostał, w miejscu które umiłował. Van zbliżyła się troszkę, a młodzieniec wyciągnął ramiona by przycisnąć ją do siebie. Nie raz już tak robił i każde wspomnienie napawało go ciepłem, które wypędzało wszelkie wątpliwości i słabości. 
-No teraz na pewno największym…- Powiedział cichutko do dziewczyny, która jednak nie przylgnęła do jego piersi. Pierwszy raz Liadon doświadczył czegoś tak naturalnego pośród wielu innych uczniów. Wielu by się mogło naigrywać z tego, ale Gryfon miałby to gdzieś. Odpływając gdzieś umysłem, był świadom, że na ten pierwszy pocałunek warto było czekać. Szczególnie, że złożyła go na jego ustach królowa jego serca.
I zrobiła to.. Bo w końcu dotarło do niej i uświadomiła sobie coś, czego od dawna nie widziała. A powinna była zobaczyć jeszcze wcześniej. Zawsze przecież o nią dbał, troszczył się. Przekładał jej dobro, nad swoje własne. A przede wszystkim, zawsze w nią wierzył i sprawiał, że umiała być sobą bez względu na sytuację. A ona głupia idiotka dopiero teraz uświadomiła sobie, że to czego tak uparcie szukała i próbowała jednocześnie się wyrzec miała przy sobie od niemal zawsze. Uwielbiała przecież jego szerokie ramiona, umięśniony brzuch i zielone, niczym letnia trawa oczy. Czasem był głupkiem i w ogóle nie myślał o sobie, ale.. Właśnie, panna Carmandaye widziała, że znacznie więcej było w tym zalet. 
Ów pocałunek trwał kilka minut a należał do najbardziej wyjątkowych. Był czuły, a przy tym wyjątkowo subtelny tak, że wcale nie miała ochoty go przerywać. Jednak, siła wyższa w postaci możliwości czasowych, w jakich mogła stać na palcach w butach na obcasach przeważyła. Tak więc oderwała się od jego ust cała zarumieniona otwierając powoli oczy. Właściwie nie wiedziała co powinna powiedzieć. Dłoń jednak nadal zaciskała na materiale bluzy, unosila przy tym głowę do góry. Uśmiechnęła się delikatnie, drugą dłoń wplątując w znacznie większą i cieplejszą dłoń gryfona. 
- Tylko już tak nie znikaj, dobrze? - mruknęła cicho, odwracając wzrok. Nie zdawał sobie sprawy, jak cholernie się wstydziła. Chociaż zwykle to ludzie wstydzili się jej. Wypuściła cicho powietrze z ust, usiłując przywrócić trzeźwość myśli. - Mhm, na pewno też jednym z wielu, a zarazem jedynym w swoim rodzaju.- dodała cicho, podnosząc wzrok. Spojrzała błyszczącymi oczyma gdzieś na korony drzew utopione pod ciemnym płaszczem. Gwiazdy błyszczały na zimowym niebie, resztki śniegu rzucały cień niewinności na dość ponury i surowy krajobraz. Jednak się jej podobał. Wiatr zawiał mocniej, zmuszając ją do przymknięcia oczu na kilka chwil. I czego to serce tak szybko uderzało? Uśmiechnęła się rozbawiona samą sobą pod nosem, od dawna się w ten sposób nie czuła.
Burza uczuć, niczym tajfun namiętności, na przemian z tym najbardziej nieuchwytnym przeczuciem, że już teraz wszystko będzie dobrze, ogarniały go. Niby nic nadzwyczajnego powiedziały by miliony osób. Od co pocałunek, krótkie skosztowanie warg niewiasty. Tysiące zarzekłoby się, że całować Wille jest niebezpiecznie, a zarazem wspaniale. Jednak tylko jeden, jeden młodzieniec w całym świecie mógł powiedzieć, że kosztuje ust dziewczyny której pragnął być przeznaczony. Ile minęło dni i lat? Ile prób, a ile rozterek przeżył gryfon, odrzucając już dawno nadzieję na to szczególne miejsce w życiu Van. Wierzył, że może być przy niej i cieszyć się jej szczęściem. Nigdy by jednak nie przepuszczał, że ona zostanie jego „szczęściem”. 
Otwierając oczy Liadon nie musiał zaczerpnąć tchu. Jego serce szalało, ale płuca miały jeszcze dużo tlenu. To dziwne uczucie, jak gdyby umysł i ciało przestały ze sobą współgrać a cały świat był niby senną ułudą. Pochwycił jej dłoń delikatnie zaciskając palce. Miała malutkie delikatne dłonie i mimo, że nie pasowała do niej ogromne łapsk Kłaczka, razem bardzo mu się podobały. 
-Nie zniknę…- Powiedział nieco niewyraźnym tonem spoglądając swymi zielonymi oczami w jej wypełnione skrzącymi się plamkami oczy. Jeśli Van się wstydziła, to nawet nie mogła myśleć o tym co odczuwa gryfon, którego snute przez kilka lat ułudy nagle stały się rzeczywistością. Uśmiechnął się na jej słowa wciąż otaczając ją bezwiednie jednym ramieniem. Spoglądał na czubek jej jasnej głowy, z którego rozchodziła się fala wzburzonych jasnych włosów. Długo jednak nie trwał w bezruchu, bo już po chwili spojrzenie zielonych oczu powędrowało w stronę zakazanego lasu. Zawsze lubił to miejsce przepełnione ciszą i spokojem, teraz jednak było dla niego czymś naprawdę wyjątkowym.
-Dziękuję…- powiedział nie śmiało. Naprawdę miał za co i mimo burzy wątpliwości co do motywów dziewczyny, nie chciał burzyć chwili.- …że zaczęłaś najwspanialszy okres mego życia.

To potwierdzenie jej wystarczyło. Wierzyła mu. Bo przecież jak mogła nie wierzyć? Uśmiechnęła się, kiwając głową z entuzjazmem i jednocześnie, jak chłopak zaciskając uścisk dłoni. Teraz już musiało być wszystko dobrze, na pewno. Wszystkie problemy, które miała chociaż na chwilę, w tej chwili odeszły. Oczywiście, nie uprzedziła go nigdy, że jest dość zazdrosną osóbką i niebawem, zapewne pozna te jej gorszą stronę.. Zagryzła wargę, obserwując poczynania chłopaka. Wyglądał naprawdę na szczęśliwego, a jak i on, to Van też była szczęśliwa. Na jego ostatnie słowa aż rozchyliła wargi ze zdziwienia.. Być może dlatego, że nikt nigdy nie powiedział do niej czegoś takiego? A może to po prostu wina tych wszystkich emocji, które miała w sobie. Nie znała odpowiedzi. Jednak nie zmieniało nic faktu, że ponownie na polikach zagościły rumieńce razem z dołeczkami, które wywołał czuły uśmiech. Oczywiście były gdzieś tam możliwe konsekwencje.. Bądź co bądź tak jak on, była magicznym stworzeniem, w pewnym stopniu zwierzęciem. A dla mężczyzn, zresztą, kobiet też moc pół wili była niebezpieczna. Ona jednak miała nadzieję, a raczej wierzyła, że wszystko będzie dobrze i owe konsekwencje będą dla nich niemal nieodczuwalne.
Nieco śmielej już, przysunęła się do niego, opierając głowę na jego ramieniu, tak , że powietrze z ust uderzało w szyję. Tylko tam dosięgnęła mimo butów na obcasie. Najzwyczajniej świecie.. nie, chociaż nie bo nieco mocniej wtuliła się w niego, puszczając bluzę i obejmując go. Jedną ręką, bo drugą miała zajęta jego własną dłonią. Zaśmiała się cicho. 
- To ja raczej powinnam podziękować, za to, że jesteś. Zawsze mnie chronisz, opiekujesz się mną..- zaczęła odsuwając nieco głowę, by mieć wzgląd na jego zapatrzoną na horyzont twarz. Wyraz jej oczu zdawał się mówić to, czego usta nie były jeszcze w stanie. - Zawsze udawałeś silnego, nawet jeśli się bałeś, że możesz stracić coś, co dla Ciebie jest ważne. Dzięki temu dobiegłeś tak daleko. I wiesz, nawet jeśli kiedykolwiek poczujesz się samotny.. To masz mnie. Nie będziesz już sam, wiesz? A ja postaram się Cie obronić przed tą samotnością, bez względu na to, co przyniesie jutro. Przepraszam, że nie umiałam wcześniej tego zauważyć...


Liadon chwilę trwał w swym wyimaginowanym świecie fantazji. Chociaż fantazja właśnie zmieszała się z rzeczywistością i teraz trudno było odróżnić jedno od drugiego. Z uśmiechem wpatrywał się w horyzont ginący gdzieś w oddali, wiedząc że ściska w ramionach najbardziej rozochocone stworzonko na ziemi. Radowało go to jak mało co. Nawet pewna świadomość, która go uderzyła nie potrafiła zmniejszyć radującego się w piersi serca, które chciało wyskoczyć i śpiewać. Na szczęście gryfon oszczędził sobie popisów wokalnych. Gdy Van przyległa do jego ramienia pocałował ją lekko w czółko. Nie był pewien czy to wypada, ale w zaistniałej sytuacji, był to mały wybryk z jego strony.
-To Ty zawsze ilekroć jest pełnia jesteś przy mnie i cierpisz. –Powiedział z największym wyrazem wdzięczności na jaki było go stać. Liadon spojrzał w błękitne oczy dziewczyny. Bezwiednie chciał z nich odczytać dwa krótkie słowa.
-Dziękuję…- Powiedział cicho przymykając oczy i opierając podbródek na głowie Van. W między czasie wciąż wtulał ją w siebie, a kciukiem dłoni splątanej z jej ręką, gładził Ville po nadgarstku. – Za to że zawsze jesteś przy mnie.- Powiedział cicho. Van mogła tego nie wiedzieć, ale zawsze była blisko gryfona. Miała swoje specjalne miejsce w jego sercu.
- Dziękuje, że chcesz… -Nie wiedział co dokładnie chce powiedzieć. Trudno było ułożyć mu słowa w jakieś sensowne zdania.- że jesteś. Ale są chwile w których niepotrzebnie się narażasz i ranię Cię.- Powiedział pijąc do jej brzucha, z którego dobiegł go swąd krwi. Smuciło go to, ale nie potrafiło zmienić błogiego spokoju i radości, która zaszczepiła się w jego sercu.
- Przepraszam Cię… Za to wszystko co wycierpiałaś przeze mnie .

Było jej naprawdę przyjemnie, gdy tak po prostu ja przytulał. Naprawdę brakowało jej kogoś, kto jej przemówi do rozsądku gdy będzie potrzeba, da buziaka gdy się przewróci i pogłaszcze po głowie, mówiąc, że jest potrzebna. Uśmiechnęła się subtelnie, przymykając oczy. Po prostu słuchała, pozwalając by od czasu do czasu wiatr rozwiał jej włosy, zaszeleścił materiałem ich ubrań. Wsłuchiwała się w bicie wilkołaczego serca z pasją. To był taki przyjemny, czysty dźwięk. Szlachetny. Na jego kolejne słowa nieco zmarszczyła brwi, unosząc głowę.
- Posłuchaj ja.. - oczywiście nie dokończyła, bo mówił dalej. Dał jej buziaka, gładził jej dłoń i coraz mocniej przytulał z każdym kolejnym słowem. Na wzmiankę o ranieniu wywróciła oczyma. Kogo jak kogo, ale ją? Jej samoregeneracja znacznie wzrosła. Kilka dni zajmowało jej wyleczenie rany, którą leczyliby jej co najmniej miesiąc. Wszystko znikało, by ciało pozostało nieskazitelne. Większy pożytek z jej zranionej niż z jego martwego. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś mu się stało. 
- Jak będziesz dalej się obwiniał i tak mówił, to sobie pójdę głuptasie. Wiesz, że jestem wytrzymała i umiem sama się wyleczyć. Drobna rana to nic takiego..Posłuchaj mnie.. - Przerwała, puszczając jego rękę i przestając go obejmować. Objęła jego twarz dłońmi, gładząc policzki. Ponownie stanęła na palcach, dotykając noskiem jego noska. Uśmiechnęła się. - Zawsze będę Cię broniła, wiesz? Dlatego, ze chcę. I nie przepraszaj za to, to mój wybór. To ja zakochałam się w wilkołaku. - zakończyła cichutko, niemal bezgłośnie, cała czerwona. Już chciał coś powiedzieć, zaprzeczyć zapewne. Nie widząc innego wyjścia, żeby go nie palnąć, znów zamknęła mu usta pocałunkiem. Co za uparte stworzenie.

Czego, jak czego, ale odejścia panny Carmandaye Liadon na pewno nie chciał. Co mógł więc zrobić gdy zagrożono mu w tak straszny sposób? Nie mógł jednak pozbyć się tych szczątkowych obaw o Van. To było chyba naturalne, zdążył się do tego przyzwyczaić. Po prostu będzie musiał z tym żyć, wieść nowe wspaniałe życie. Przytakiwał delikatnie głową, aż tu nagle dziewczyna znowu wydawała się umykać jego objęciu. No i znowuż Gryfon przygotował się na przyjęcie jakieś tyrady, która miałaby go umoralnić. No i ironio, znowu został zaskoczony. Ciepłe dłonie dotknęły jego policzków, gdy nieco opuścił głowę spoglądając na Van. Była tak blisko, że już stykali się nosami. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że takie zbliżenie może być czymś tak wspaniałym. Uczucie które wręcz go uskrzydlało. Z delikatnym uśmiechem słuchał, również kładąc delikatnie dłonie na gładkich jasnych policzkach Van. Jednak to był dopiero początek. Na słowa Van Liadon przymknął oczy uśmiechając się szczerze. Nie potrafił powstrzymać radości, która znalazła ujście na jego twarzy.
- Na własną zgubę, panno Carmandaye. Ko…- Uśmiechnął się chcąc coś dopowiedzieć, ale nie zdążył. Kolejny raz puchonka zamknęła jego usta pocałunkiem, który znowu wywołał falę burzliwych uczuć, z których wiele było niezrozumiałych i nie znanych. De javu? Jeśli tak to młody kłaczek nie zamierzał na to narzekać.

Blondynka zsunęła dłonie na jego szyję, odpływając całkiem. Gdzieś daleko. Nie myślała o tym, co będzie potem czy też jutro. Nie, to teraz nie było istotne. Skupiła się wyłącznie na swoim blondasku. Z niewinnego buziaka, poprzez całus, aż do dość namiętnego pocałunku, w który się przeistoczyła niewinna igraszka. Co prawda gdzieś tam, w środku ciekawa była , co też miała na własną odpowiedzialność... No, oczywiście poza chłopakiem (bo chyba nim właśnie został) wilkołakiem. Kilkanaście chwil później odsunęła od jego ust swoje własne, zadziornie dając mu buziaka na koniec. Odsunęła się kawałeczek, patrząc na niego z dołu, jak na niewinne, grzeczne dziewczę przystało.
- Cóż takiego mam na własną odpowiedzialność, mój drogi? - zapytała z ciekawością i iskierkami, które z łatwością dostrzec można było w błękitnych oczach puchonki. Ah, ta niezaspokojona, damska ciekawość. Uniosła nieco brwi, uśmiechając się delikatnie i obejmując go dla odwagi i zachęty. Czuła się jak w jakieś bajce, gdzie na końcu książę i księżniczka mieli żyć długo i szczęśliwie, po rozstaniu i wielu nieprzyjemnych przygodach. Zaśmiała się cicho. Od dawna nie miała tak dobrego humoru i nie była taka szczęśliwa. - Mój Ty prywatny wilczku. 
Musiała dać jakieś pieszczotliwe zakończenie, bo inaczej by tego nie przeżyła. Może po prostu lubiła się droczyć? Zresztą, wiadomo było, że córka Silvii Carmandaye nie może być normalną nastolatką. Odkąd poznała Sylvana i zostali przyjaciółmi fascynowała ją lykanotropia. A teraz bum! Odgarnęła włosy z twarzy, po czym przyłożyła dłoń do jego, bowiem nadal trzymał swoją na jej policzki. Nigdy wcześniej nie odważyłaby się na takie poczynania. 
- I co teraz? - zapytała z ciekawością, odwracając wzrok gdzieś na horyzont. Zimny wiatr uderzył w twarz. Doskonale wiedziała, że to nie będzie łatwe i będzie wymagało wielu poświęceń. Zarówno ze strony jego jak i jej.
Liadon Ichimaru
Nauka
Liadon Ichimaru

[dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru Empty Re: [dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru

Pią Sty 24, 2014 11:18 pm
Młodzieniec również zatracił się w pocałunku, na moment przymykając oczy. Czy tak właśnie wygląda niebo? Być może ale nawet jeśli raj jest zupełnie inny, Liadon wolał być właśnie tutaj. Być może Van nie zdawała sobie sprawy, ale ten chłopak już dawno do niej należał. Tylko czemu musiało minąć tyle czasu, nim to właśnie zrozumiała? Zresztą Liadon nie żałował ani jednej chwili poświęconej Van. Nigdy nie oczekiwał, że kiedyś zwróci mu się to w taki sposób. Gdy dziewczyna oderwała się od Gryfona, ten również spojrzał w jej roziskrzone oczy. Wyglądały jak skradzione oczęta, dziecka które pierwszy raz posmakowało czekolady. Podobały mu się.
- Moja droga…- zaczął trochę udając ten ciekawski ton. Również mocniej objął ręką dziewczę. – Na własną odpowiedzialność skazałaś się na dożywocie z tym prywatnym wilczkiem.
Uśmiechnął się szczerze przysuwając głowę do twarzy dziewczyny, tak że ostatecznie zetknęli się czołami. Nie przypominał sobie by zażywał eliksir szczęścia, a tu takie rzeczy. Z radością wpatrywał się w twarz Van, delikatnie przesuwając kciuk po policzku puchonki. Teraz wypadałoby odtańczyć „ i żyli długo i szczęśliwie.” Czy jednak życie Wilkołaka i Villi może być szczęśliwe? Jeśli ktoś miał wątpliwości, ta para powinna je rozwiązać.
-Teraz? – Zapytał Liadon odwracając się w tym samym kierunku co dziewczyna. – Teraz będzie to czego zapragniesz.
Gryfon wciąż z wyrazem radości na twarzy wpatrywał się w przestrzeń. Ciepłą dłoń przesuwał po policzku dziewczyny zastanawiając się czy może być jeszcze lepiej.

No i tutaj znowu jesteśmy w bardziej interesującą konwencję. Wsumie mam jeszcze dużo tego rozwoju emocjonalnego i zbliżenia między Van a Liadonem. Ale to już uważam że wystarczy. Chyba że jesteś chętna na dalszą lekturę. Tutaj krótkie przypomnienie gdzie skończyliśmy opowieść przed spotkaniem z Van. No i oczywiście miejsce ich wędrówki nie jest bliżej określone celowo. Ciężko mi to było logicznie umiejscowić, no ale wiadomo dziewicze niezwykłe tereny.

3 lata tułał się po świecie. Przerwał szkołę, uciekł z Hogwartu, od przyjaciół, znajomych. Nie pozostawił żadnego listu ani słowa. Wszystko to, po to by gdzieś w świecie, poza murami szkoły, odnaleźć wiedzę o tym jak ocalić swą ukochaną, która wtedy nawet nie wiedziała ile dla chłopaka znaczy. Podróżował przez kraje Europy i Azji, zapuszczał się w zatajone klasztory, pełne tajemnic jungle, świątynie dawno porzucone przez świat. Nie raz przemarzł do szpiku kości, czasem wpadł w jakąś pułapkę, bądź natrafił na niebezpieczne stworzenie. Nigdy wcześniej nie był tak wdzięczny przypadłości jaką obdarzył go lost. Wilkołactwo umożliwiło mu przetrwanie, tam gdzie zwykły człowiek umarłby. Pozwoliło mu iść na przód nawet wtedy gdy cel zaczynał się rozmywać i wydawać nieosiągalny. Czcze podróże w końcu straciły sens, Liadon musiał pogodzić się z porażką. Nie był zdolny odkryć jak ocalić pół-willę. 

Wtedy też osiadł w jednej z puszcz wschodniej Europy. Pośród tych których mógł nazywać braćmi. Jednakże nie potrafił odnaleźć swego miejsca wśród plemion wilkołaków. Nie raz popadał w konflikty, które zmuszały go do walki o własne życie. Chyba tylko dawne nauki Sylvana, jeszcze ze szkolnych lat, pozwoliły mu jakoś przetrwać. W końcu nie wiele wilkołaków jeszcze pamiętało jak obudzić w sobie bestię bez błogosławionego światła luny. Mimo to doceniał czas spędzony tam. Wiele się nauczył o swych braciach i ich technikach. Jak przetrwać w dziczy, jak wtopić się w mrok, w zieleń puszczy, tak by nawet najbardziej płocha zwierzyna, go nie zauważyła. Jednakże nie zagrzał miejsca zbyt długo w tym miejscu. Nie należał do tego świata, nie był jeszcze gotów. 

Powrócił na wyspy brytyjskie, wciąż niezdecydowany co zrobić ze sobą i swoim życiem. Nie wiedział jak się zachować czy wrócić do starego życia. Zaczął na własną rękę wiązać koniec z końcem, żyjąc na krawędzi świata mugoli i czarodziejów. Starał się wyciągnąć z obu tyle ile tylko mógł, jednakże jego braki wykształcenia spychały go na margines. Tam również starał się zagrzać miejsce. Drobne kradzieże w mugolskich sklepach, za chlebem, ubraniem czy owocami. Mimo, że nie raz ruszano za nim w pogoń, niemagiczna policja nie miała szans go dogonić. Szczególnie, że z taką łatwością znikał w zatłoczonych i ciemnych alejkach. Czasem najmował się do jakiś drobnych robót. Przynieś, podaj, pozamiataj... Tak przeżywał z dnia na dzień. Został nawet wciągnięty w walki, które oczywiście dla kogoś w kim płynęła krew wilkołaka były dziecinną igraszką i łatwym miejscem zarobku. Więc dlaczego miał nie skorzystać z takiej okazji. Jednakże nie zagrzał tam zbyt dużo czasu. Jedyne co mu to dało to wiedza, że tu nie pasuje. W zaistniałej sytuacji, gdy odrzucony został przez niemal każdą już społeczność, myślami powrócił do swego prawdziwego domu. Hogwartu, gdzie zostawił swą miłość. Tam też było wszystko to co mógł nazwać rodziną. Podjął decyzję o powrocie. Gdy pojawił się w Hogwarcie w poszarpanych szmatach został przyjęty jak syn marnotrawny. W zamku powitał go jako nowy dyrektor, pozwalając nie tylko na powrót do szkoły, ale również zakończenie nauki i nadrobienie straconych lat. Najważniejsze jednak było odnalezienie swej miłości, osoby o której myślał przez cały ten czas. Co jeszcze bardziej podniosło go na duchu, to to że zawiłe okoliczności losu sprawiły, że i ona zaczęła odwzajemniać jego uczucie. Wszystkie te lata tajonej miłości wreszcie zostały odwzajemnione. Wszystko zaczęło układać w jak najlepszym porządku. Szykował się na studia. Wziął nawet udział w ślubie swego przewodnika. Tak naprawdę w pierwszym wampirzo-wilkołaczym w dziejach. Byłoby pięknie, gdyby nie „koniec ich świata”.

Katastrofa nadeszła znikąd. Nikt nie mógł się jej spodziewać. Londyn, Anglia, Francja, Europa... Na całym świecie coraz częściej wilkołaki padały ofiarą ataków. Jego świat również pogrążył się w chaosie w ciągu tylko kilku chwil. Świat się zmienił, wszyscy to wiedzieli. Jakaś magiczna bariera prysła zmieniając wszystko. W jednej chwili wszystko przestało mieć znaczenie. Nim zdążył się dobrze rozgościć w murach zamku musiał uciekać. Sytuacja była tak napięta, że jeden z wiecy plemienia podjął decyzję o porzuceniu magi i czarodziejów. Mieli uciec gdzieś w dal odcinając się od niebezpieczeństw. Były Gryfon miał tylko jeden warunek. Musiał być przy Van. W końcu serce nie sługa, a Liadon już nie jedno poświęcił dla tej dziewczyny. Na szczęście Sylvan zgodził się ją zabrać z nimi, więc nic nie stało na drodze. No może za wyjątkiem tego dziwnego zachowania w jakie popadała jego miłość. Coraz częściej nie obecna, odrętwiała. Była Willą, też była na celowniku łowców. Słuchał na wiecu co mają do powiedzenia im starsi. Sam również starał się dodać swoje pięć groszy. Był jednak uznawany za szczenię, nie miał prawa głosu. W jednej z takich pyskówek wódz obdarzył go srebrzystą iskrą. Karą i darem, księżycowego ognia, który od teraz tlił się w jego sercu. Dla Liadona była to zaledwie jakaś mdła sztuczka, coś niewartego uwagi. Tak więc, mimo wszelkich przeciwności losu, decyzja zapadła i wyruszyli razem z watahą w stronę ziemi obiecanej przez Sylvana. Nim postawili pierwszy krok, każdy z nich bez wyjątku wyrzucił różdżkę, na zawsze wyrzekając się magii czarodziei.
Podróż była ciężka jednak każdy wiedział, że tak będzie. Mimo swego odrętwienia Van nie była ciężarem dla niego. Przez jakiś czas opiekował się nią i brał udział w całej tej wędrówce. Starł się z różnymi naturalnymi katastrofami, starając się pomóc Sylvanowi pokierować tą wyprawą. Walczył z samą ziemią, która chciała ich powstrzymać. Jednak w pewnym momencie, gdzieś coś pękło. Czy to w momencie gdy niezrozumiałe wizje duchów zaczęły przyćmiewać jego zmęczony umysł ukazując przedziwne wizje. Czy może wreszcie ten letarg w który zapadła jego miłość złamał silną wolę młodzieńca. Tak czy inaczej pewnego dnia obudził się nie będąc już sobą. Oszalał, tak chyba to najlepiej określić. Błąkał się pomiędzy innymi kłakami majacząc, błądząc między światem duchów i istot żywych. Jakimś cudem udało mu się podążyć za watahą, być może instynktownie podążał za zapachem ukochanej nawet o tym nie wiedząc. Przebrnął przez pajęczą puszczę i wiele innych niebezpieczeństw, docierając za watahą do doliny, nowego domu dla jego ludu. 
Mimo, szczęśliwego dotarcia Liadon wciąż majaczył. Wizje prastarych istot atakujących go, czy przedziwne przepowiednie jaszczuroludzi, których tylko on widział nie poprawiały jego stanu. To wszystko pogłębiało się szaleństwo. Ocaliła go miłość. To ona ściągnęła całą jego uwagę. Wystraszony, spłoszony, poraniony, cichy i totalnie zagubiony, powoli zaczął powracać do siebie. Wystarczyła mu bliskość Van. Ciepło domu, miłe słowa i jej obecność. Mimo ciszy jaką prezentował, Liadon doceniał to wszystko. Miłość pozwalała mu skupić się na tym co naprawdę ważne, na rzeczywistości. Zaczął brać udział w życiu całej watahy, w szkoleniu na szamana, które miało mu pomóc okiełznać umysł i wizje. Wykonywał drobne pomoce, uczył się, jednak wciąż pozostawał zamknięty w sobie. Wciąż tylko trwał i istniał, brak w nim było dawnego życia. Ile to mogło trwać? Pół roku, rok? Nikt jednak nie popędzał go. Coraz częściej odzywał się, powoli na nowo odnajdywał swe miejsce w świecie, przy boku Vanadesse. Ponowił treningi kontroli, co wydawało się prostsze. W końcu wychodził z szaleństwa umysłu, a przemiana w wilkołaka to nic innego jak właśnie takie szaleństwo. Pod okiem przełożonych szkolił się na szamana, co pochłaniało jego uwagę. Zresztą jak wszystko. Niezliczone, nieprzespane noce spędził na zwykłym wpatrywaniu się w lica swej miłości. Zajęty umysł nie miał czasu na kolejne wizje nadchodzące ze świata duchów. Może dlatego nie potrafił się otworzyć na łaskę Luny i Heliosa. Nikt jednak nie popędzał go. 
Było tak, aż do pamiętnego dnia, wojny pierwszego kontaktu można by rzec. Nie pamiętał gdzie wtedy był. Chyba w ogrodzie pielęgnując rośliny. Wtedy właśnie przeciągły ryk wprawił młodzieńca w przerażenie. Jedna jedyna myśl ogarnęła go. Pragnął dotrzeć do Van. Za wszelką cenę. Chaos który powstał w ich nowym miasteczku nie przeszkodził mu. Biegł przed siebie między domami, rozpychając na boki pobratymców wzywając głośno Van. Masy Gaoru biegały w chaotycznie próbując uratować co się da z strzelających w górę coraz to nowych płomieni. Raz co raz rozlegały się głośne tupnięcia i odgłosy burzonych domostw. Jednak dla Liadona świat na moment zwolnił. Odgłosy świata stłumione były przez bicie jego własnego serca a świat zbladł na chwilę. Wtedy znowu pojawiła się ona, w momencie gdy zabrakło mu wiary, gdy ogarnął go strach. Niematerialna, półprzezroczysta wizja kobiety, obcej a jednocześnie tak dobrze mu znanej. Zachęcała go skinieniem reki, a Liadon bezwiednie ruszył w jej kierunku. Świat wokoło dalej wydawał się nierzeczywisty, tylko ona była teraz ważna. A w głębi serca młody szaman wierzył, że tym razem duchy pomogą mu, zaprowadzą go do tej jedynej, by mógł ją ocalić, by mógł być przy niej. Nie mógł się bardziej mylić. 
Luna przeprowadziła go przez uciekający tłum, naprzeciw smokom. Dopiero wtedy zdał sobię sprawę, że szaleństwo znowu sprowadziło go na manowce. Jednak nie uciekł. Wciąż brakowało w nim życia, woli przetrwania. Usłyszał głos, którego nie da się uchwycić w słowa, któż bowiem powie jak brzmi głos księżyca. Mówił do niego, uspokajał, kazał podnieść rękę nad głowę, tak jakby to miało powstrzymać dziesiątki bestii wiszących w powietrzu. Nie wspominając o tej jednej, która była tuż przed nim biorąc głęboki w dech, by już za moment zatopić polanę w płomieniach. „To dar dla Ciebie, byś mógł być tym kim być musisz.” Usłyszał, czując wzbierające się chłodne ciepło, porywisty spokój i potężna niemoc. Gdy widział już ogniste jęzory ognia zbliżające się w jego kierunku, świat zalała biel rozświetlająca wszystko ostrym światłem. Jego dłoń jarzyła się raniąc wrażliwe oczy smoków, które skrzecząc zaczęły uciekać w popłochu. Nie minęło kilka chwil gdy światło dogasło, a Liadon wreszcie to poczuł. Nie tylko ból, ale swąd swego spalonego ciała. Z wrzaskiem rzucił się na ziemię próbując zgasić tlące się na jego ubraniu i ciele smocze płomienie. Nie zdążył bo już wkrótce stracił przytomność. Nim jednak to nastało, czuł swe całe ciało. Ból skwierczącej skóry, odchodzącej od mięsa, ścinającego się białka jego ciała. Ale przede wszystkim zrozumiał, że to nie duchy mu służą. On jako szaman jest ich sługą.
W śpiączce spędził jakiś czas, zresztą sam fakt, że przeżył już był niezwykły. Niektórzy podejrzewali, że po prostu jest zbyt uparty by umrzeć. Jednakże tak poważne obrażenia nie mogły być wyleczone bez hospitalizacji i rehabilitacji. Nawet jak na wilkołaka ciało Liadona leczyło się zaskakująco szybko. Ale najważniejsze że umysł mężczyzny wyzdrowiał. To było chyba coś czego potrzebował. Świadomość tego, że stracił wszystko, że już nigdy nie ujrzy swej miłości. Znowu zapragnął żyć. Nie od razu można było to po nim poznać. W końcu gdy po raz pierwszy się obudził otwierając oczy, wciąż był cały w opatrunkach, tłumiących doskwierający ból. Silnie jednak zaciskał obandażowaną dłoń wokół małej rączki swej ukochanej. Okres leczenia trwał dość długo. Kilka miesięcy, jednak nie były one próżne i zmarnowane. Już po kilku pierwszych dniach zaczął się odzywać i kontynuować nauki, a po tygodniach zaczął się podnosić i wykonywać, wciąż pokracznie, podstawowe czynności. Zaczął też umacniać swą więź z Van. Otrząsnąwszy się z letargu, zapragnął jej bliskości jeszcze bardziej. Oczywiście nie chciał być namolny, ani się narzucać. Wiedział już teraz na pewno, że wszystko ma swój naturalny bieg i nie można go przyspieszać. Skoro Van potrzebowała takich rzeczy jak ślub, to on chciał to uszanować. Tak więc czas płynął na codziennych czynnościach. Wreszcie gdy ostatnie opatrunki zniknęły z jego ciała nie mógł się nadziwić, że głębokie rany które pozostawiły płomienie znikły. Wspaniała wilkołacza regeneracja utylizowała każdą nawet najgorszą ranę. Prawie każdą, gdyż biała bruzda na jego ramieniu była świadectwem jedynej rzeczy, która naprawdę raniła Gaoru. Teraz, gdy odzyskał siły i pełną sprawność ciała częściej towarzyszył Van w jej zajęciach, w polowaniach, w domu, w czasie szycia czy gotowania. Czasem coś pomagał, czasem po prostu stał w pobliżu, by za moment zaskoczyć ją swym objęciem. Z pewnością zmienił się na lepsze. To było widać nie tylko w ich wspólnych stosunkach. Również szkolenie szło nadzwyczaj dobrze. Wcześniejsza tragedia otwarła go na świat duchów. Teraz gdy nie starał się go stłumić, a raczej żyć z nim w harmonii, wszystko wydawało się prostsze. Uczył się jak odróżniać wizje zsyłane mu przez duchy, od świata prawdziwego, jak porozumiewać się z duchami, jak wypełniać ich wolę. Wydawać by się mogło, że dla kogoś tak butnego jak Liadon taka bierność i posłuszeństwo będą nieosiągalne. A jednak, czy to by zapewnić sobie spokój, czy może czując taką potrzebę, starał się strzec natury i duchów. Okazji do trenowania swych umiejętności mu nie brakowało. Co młodsi członkowie watahy często popadali w konflikty, przemieniając się i walcząc między sobą. Często wtedy sprowadzano go by mógł zażegnać konflikt, na tyle by obyło się bez rozlewu krwi. Szepcząc ciche prośby do duchów i wydając z siebie cichy skowyt. Wiele razy mu się nie udawało, ale po pewnym czasie, po wielu próbach, jego skowyt zaczął oddziaływać na innych. Większość uciekała słysząc go, czując ogromny ból, jednak na rozwścieczone młodziaki działał kojąco, zmuszając do powrotu do ludzkiej postaci. W ten sposób na pewno zapobiegł nie jednej krwiożądnej jatce. Dużo też medytował, a raczej rozmawiał z duchami, prosząc o ich łaski. Nie musiał się spieszyć, a mając czas stopniowo osiągał wszystko. Jastrząb, podniebny myśliwy wreszcie obdarzył go łaską. Medytując mógł spoglądać spod chmur na wszystko to co działo się w dole. Na jego pobratymców, pracujących jak mrówki, na najmniejsze poruszenie w trawie. Nawet na siebie, wciąż siedzącego w tym samym miejscu. Błogi czas, z pewnością mu służył, a szamańskie nauki tylko pomagały utrzymać zdrowy rozsądek i dobry humor, a to bardzo pomagało w brnięciu przez kolejne dni. Nie było w końcu lekko, z czasem gdy zaczął się bardziej angażować zaczynał odczuwać trudy wspólnego życia. Niebezpieczeństwo głodu, brak skór, czy najbardziej niezbędnych medykamentów. Żadne jednak złe losu układy nie były wstanie zbytnio go zasmucić. Wreszcie zaczynało być tak jak powinno. Dzień pełen pracy, a wieczory przy jarzącym się kominku, owinięci kocem leżeli razem. Czasem nic nie mówiąc, a czasem wspominając coś, często Liadon tylko siedział i słuchał zajadając się smacznymi potrawami. Zresztą każde danie przygotowane przez Van było dla niego najlepsze. Jego prestiż w plemieniu również rósł. Nie żeby kiedykolwiek gonił za władzą, jednak zawsze było to przyjemną odmianą. Być poważanym. Kilka razy brał nawet udział w wymianach z czarodziejami, pomagał tworzyć wtedy świetlisty most pomiędzy ich światami. Można by powiedzieć sielanka. 
Nigdy nie mógł sobie przypomnieć... Jak to było, dlaczego wyruszyli na srebrzystą polanę, dlaczego dali się zaskoczyć, dlaczego centaury ich zaatakowały. Po prostu tak wyszło, nikogo nie można było za to winić. Szedł w pierwszej grupie z innymi Gaoru, nakazano mu iść z tą grupą jako przewodnik duchowy. Tak naprawdę była to naciągana funkcja, jakiegokolwiek nie dostali by zadania. Gdy rozbijali wstępny obóz, czekając na resztę watahy nastąpił atak. Złowieszczy szum drzew, który utrzymywał się już od jakiegoś czasu przerodził się wpierw w ciszę. Głośną i przenikliwą ciszę, wydawało się że tłumi ona życie całego lasu. Dlaczego Liadon nie zwrócił na to uwagi? Na brak zwierząt przemykających wśród drzew, ptactwa głośno śpiewającego. Zresztą kto by wziął to za zły omen. Tak czy inaczej nim pierwsze namioty zostały postawione na polanie, z lasów wypadły centaury. Niczym lawina, równo, ramię w ramię, górujący nad wilkołakami wypadli na polanę. Niektórzy dzierżyli łuki, inni włócznię, jednak najbardziej przerażający byli Ci trzymający długie dwuręczne miecze. Wydawać się mogło, że jedno cięcie takiego ostrza może zabić nawet Garou. Zapanowało zamieszanie, w którym sam młody szaman odnalazł się dopiero po chwili. Rzucił materiał namiotów na ziemię rzucając się w kierunku pakunków z bronią. Naokoło już rozbrzmiewały okrzyki przemieniających się wilkołaków, tętent kopyt i głuche odgłosy zderzeń masywnych istot. Liadon szybko wyciągnął swoją nie długą broń. Od to sztylet długości jego przedramienia. Rozejrzał się naokoło trzymając go w dłoni. Chaos już rozpętał się na polu walki, po pierwszym zaskoczeniu Wilkołaki zaczęły odpowiadać. Jednak wciąż byli na straconej pozycji, dlatego mężczyzna chciał udać się po pomoc. Na pewno przyniosłoby to więcej korzyści. Nim jednak zdążył rzucić się do „ucieczki” usłyszał dwa przeciągłe ryki. Dla jego uszu objawiły się jako pieśń, która szarpała struny jego duszy. Bezwiednie poczuł jak szał zaczyna go ogarniać, jak ubiór zaczyna pękać gdy jego ciało zaczęło się powiększać. Już po chwili przemieniony, jak cała reszta towarzyszy, stał i pożądał krwi swych wrogów. Bez strachu rzucił się w wir walki tracąc kontakt z rzeczywistością.
Nie był pewien ile trwał magicznie wywołany szał, czy były to sekundy, minuty, godziny? Jednak gdy odzyskał świadomość wciąż był pełen sił. Nie był ranny, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Coraz częściej ścielił się trup innych Garou, którzy nie mieli tyle szczęścia i ogromne miecze przecinały ich ciała. Sytuacja była przynajmniej krytyczna a pysk Liadona odwracał się to w jedną, to w drugą stronę nie widząc nadziei na fortunne zakończenie tego całego zajścia. O jedną z jego łap uderzyła długa drewniana laska. Jej szczyt był powykręcany i miał wiele różnych zawieszek, czy to z piór, czy też z ząb wilka. Właściwie to był już Szamanem, powinien móc osiągać rzeczy pozornie nieosiągalne, by zachować równowagę, by ocalić swój lud. Podniósł się na tylnych łapach z trudnością dzierżąc laskę, nawet nie zastanawiał się czy jest prawdziwa, czy tylko podsuniętym obrazem przez duchy. Uniósł ją wysoko na głowę i uderzył o ziemię rycząc donośnie, jakby chciał wezwać na pomoc duchy przodków, które dawno odeszły. Światem wstrząsnęły potężne drgania, no przynajmniej tym duchowym, gdy z lasów zaczęły przybywać śnieżnobiałe wilki. A raczej widmowe, rzucające się w wir walki i powalające oszołomione centaury. Było ich przynajmniej kilkanaście, jeśli nie jeszcze więcej, jednak nim Liadon zdołał ogarnąć odmieniające się pole bitwy, poczuł napływającą słabość. Łapy zaciskające się pokracznie na kawałku drewna zaczęły maleć, pazury cofały się powoli stając się przezroczyste, a sierść wrastała w skórę by już po chwili mógł spoglądać na swoje ludzkie dłonie. Jak zwykle nie miał pojęcia ile minęło czasu, ale uginające się pod nim nogi sugerowały przynajmniej kilka godzin, choć to złudne mogło być złudne wrażenie. Przytłumione odgłosy świadczyły o tym, że walka się nie skończyła. Jednak przyćmione spojrzenie nie pozwalało niczego dostrzec. Wtedy nagle gwałtownie coś zaczęło nabierać ostrość, poczuł jak głowę odrzuca mu w tył, a potem to już tylko ciężka ciemność wzięła go w objęcia. 
Pierwsze odczuciem jakie go przywitało była chyba wilgoć. Chociaż może było to zimno Kamiennej posadzki? Ocknął się już w okowach. Ciężkie łańcuchy opinały jego nadgarstki i kostki, a u szyi widniała obroża z łańcuchem. Donośne brzdęki rozniosły się echem gdy podnosił się. Mimo, że brak mu było nakrycia na barki, a resztki spodni ledwo się trzymały całości, to nie było mu zimno. Chłodny klimat i wilkołącza krew uodporniły go na skoki temperatur. Chwycił jedną ręką za łańcuch u szyi ciągnąc go do góry z całych sił. Niestety był do czegoś mocno przymocowany, również okowy jego rąk nie dawały za wygraną. Zresztą nie miał zbyt wiele swobody, mógł co najwyżej wyprostować się na klęczkach. Co on jednak tu właściwie robił. Nim jego umysł się rozjaśnił poczuł pierwsze uderzenie na gołej i mokrej skórze pleców. Wygiął się podrywając gwałtownie tak że łańcuchy napięły się trzeszcząc, mimo to ogniwa były mocne i nie pękały. Wżynały się w skórę Liadona pozostawiając piekący ślad. Były srebrne. Tak naprawdę nie musiał się odwracać, ten jeden solidny Raz wystarczył by odzyskał świadomość. W cieniu tuż za nim stała górująca postać centaura rżącego kopytem po posadzce. Był porwany. Po krótkim rzuceniu spojrzenia na wszystkie kierunki zrozumiał, że jest w czymś na kształt szałasu. Albo raczej więzienia. Zaliczył kilka kolejnych uderzeń batem, nim centaury zaczęły zadawać mu pytania. Gdzie jest ich wioska, skąd przybyli, czego szukają w dolinie, kto nimi dowodzi... Oczywiście Liadon śmiał się w niebo głosy słysząc te pytania. Porwać jednego z wilkołaków na przesłuchanie. Trafić na najbardziej upartą istotę we wszechświecie. Mimo to śmiech szybko ustąpił krzykom, gdy pierwsze srebrne narzędzia zaczęły pracować nad ciałem wilkołaka. 
Szybko stracił rachubę. Tylko głodowe rację pozwalały mu w jakikolwiek sposób liczyć upływający czas. W ciemnej celi, nie wiedział ile spędził czasu. Głód wyczerpanie, brak snu i te codzienne próby wyciągnięcia z niego informacji tak dziwnie błahych. Z czasem konwencjonalne metody przestawały przynosić jakikolwiek rezultaty, rany na ciele Liadona szybko się goiły. Niemal w oczach, a ból równie szybko ustępował. Wtedy centaury zdecydowały się na coś czego Garou nigdy nie zapomni. W tej samej celi centaury rozciągnęły jego ramiona, mimo usilnych prób wyrwania, tak że pozostał na klęczkach w krzyżowej pozycji. Tym razem nie zdolny nawet do najmniejszego poruszenia mógł tylko patrzeć i wyrywać się bezsilnie. Centaury natomiast wprowadziły zupełnie nowe narzędzie perswazji. Rozgrzany do białości stalowy zbiornik, wypełniony płynnym srebrem. Wilkołak klął, szarpiąc się rozpaczliwie i błagając by tego nie robili. Gdy jednak zbiornik zawisł nad jego karkiem, a pytanie ponownie rozbrzmiało echem w sali, nie odpowiedział. Łańcuchy dzwoniły w rytm dygotania jego ciała, poza tym nic nie zakłócało ciszy. Czuł bijący gorąc od zbiornika, który sprawiał że jego ciało pokryło się potem, a może to był strach. Rozległo się skrzypienie gdy jedna z postaci okuta w grube rękawice zaczęła przekręcać kranik. Kilka kropel spadło na kark wilkołaka, a noc przeszył przeraźliwy krzyk. Krople srebra spływały powoli po jego ciele drążąc głębokie bruzdy i wreszcie zagłębiając się w skórze. Krople które powoli tężały na ciele szamana dosłownie wrastały w jego ciało. Każda wżynała się torując sobie drogę przez skórę. Kolejne przelały się przez jego ramię błądząc przez jego tors, żłobiąc głębokie rany. Chlust lodowatej wody nadszedł znienacka i wbrew oczekiwaniom nie przyniósł ulgi. Skwierczenie rozległo się gdy woda zaczęła gotować się w miejscu spotkania z płynnym metalem potęgując ból. Pod wpływem chłodu zastygał po chwili. Ile to trwało? Ile razy błagał by przerwali? Kiedy przerwali był pół przytomny z bólu, a jego świeże rany wciąż przepełnione były zastygającym srebrem. Gdy łańcuchy rozciągające jego ręce zostały poluźnione, opadł bezsilnie twarzą uderzając w ziemię. Poprzez jego plecy i tors przebiegało wiele wyżłobionych przez srebro ran, w większości księżycowy metal zastygł tworząc srebrne plamy na ciele wilkołaka. Również e na ziemi tworzył małe kałuże stygnąc i parując, kształtując srebrzyste lustra. Wciąż żył i oddychał. Teraz jednak nie tylko naturalna wola życia, ale i otumaniony umysł pchał go w kierunku życia. Rozmowy oprawców, mimo tego, że były głośne uszły mimo uszu leżącego bezwładnie Liadona. Z półprzymkniętymi oczyma wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w jeden punkt nieświadom otoczenia. Prócz bólu pulsującego w całym ciele, świadom był tylko innych niedogodności. No i chłodnej posadzki, która dawała mu ogromną ulgę. 
Nikt już mu nie przeszkadzał tej nocy, przyniesiono mu tylko te same głodowe porcje. Tym jednak razem nawet ich nie ruszył. Nie ruszył się nawet o centymetr od czasu gdy pozwolono mu opaść na ziemię. Część ran przestała już boleć, ale w miejscach gdzie pozostało srebro wciąż odczuwał intensywny ból. Jakby tylko się trochę przesunął, sięgnął ręką, na pewno byłby wstanie wygrzebać metal z ciała. Jednak mimo całej siły woli ciało nie chciało się poruszyć. Tak mijał czas którego wilkołak był boleśnie świadom. Widział smugę światła, być może światła księżyca, które powoli pełzło po ziemi w ciszy, przerywanej tylko krótkim oddechem mężczyzny. Coś poraziło go po oczach, mrugnął raz drugi, nie mogąc pozbyć się smugi światła w oku poruszył się nieznacznie spoglądając na rażące go światło. Zasyczał z bólu gdy zastygłe kawałki metalu zaczęły wżynać się w skórę przy najmniejszym nawet ruchu. Piekły jakby wciąż były rozpalone do białości. Spojrzenie padło na jedną ze srebrzystych plam na ziemi, która odbijała światło księżyca. Przez chwilę serce zabiło mocniej w nadziei na pełną tarcze księżyca, jednak był to zaledwie cieniutki sierp. Wpatrywał się w rozdygotany, nieco niewyraźny obraz księżyca, po raz pierwszy na głos mówiąc to o czym myślał. Dlaczego go zostawił. Pierwsze słowa, zachrypnięte jakby nie jego głosem wypowiedziane. Gdy powtórzył to pytanie, głos był wciąż jakby wyblakły i towarzyszył mu dźwięk poruszających się łańcuchów. Znowu opadł z sił rozkładając ręce na ziemi i wpatrując się w odbicie luny. Mimo wszystko widok księżyca dodawał mu otuchy, jakby wewnętrznej siły. Właściwie to faktycznie go rozgrzewał. Czuł coraz wyraźniej rosnące ciepło i narastające uczucie swędzenia całego ciała. Ciszę zaczął wypełniać rytmiczny i głośny odgłos krwi tłoczonej przez serce, którego głośny huk wydawał się rozrywać ciszę nocną. Uniósł drżącą rękę wpatrując się w nią z zaskoczeniem. Nie wiedział jak, ale jednak matka wilkołaków nad nim czuwała. Światło księżyca pod którym się urodził zaczęła przebudzać w nim bestię. Narastający ból wygiął go, a w nocy dało się słyszeć odgłosy łamanych kości. Czuł jak tkanka pod jego skórą rośnie wypychając metalowe fragmenty wtopione w nią i jak uderzają o posadzkę. Chwilę później łańcuchy zadźwięczały donośnie napięte do granic możliwości, a w ich okowach stał potężny wyprostowany wilkołak. Gdy tylko zza drzwi strażnik zajrzał do środka Liadon nie wahał się ani chwili. Ryknął donośnie jeszcze mocniej napinając łańcuchy, a jego umysł odstąpił miejsca bestii totalnie zagłębiając się w szale. Ostatnim dźwiękiem jaki pamiętał był odgłos rozsypujących się ogniw łańcucha. Ostatnim obrazem widok gwałtownie zamykanych drzwi i to jak po chwili rozrywają je potężne pazury, jakby były zaledwie aluminiowym opakowaniem. Ostatnią rzeczą jaką czuł był rdzawy smak krwi w pysku. 
Następną rzeczą jaką sobie przypominał był mały zagajnik skąpany w porannym świetle. Leżał tam w kałuży nie swojej krwi. Czuł się dobrze, głód zniknął a zmęczenie nie było już tak dotkliwe. Ból wciąż palił go wzdłuż ran, najwyraźniej nie minęło dużo czasu. Truchło przynajmniej jednego centaura leżało rozerwane w pobliżu. Ciężko było stwierdzić czy na pewno jednego, było rozszarpane i zapewne po części skonsumowane. Niemal mu współczuł, bez broni napatoczył się pod szpony rozwścieczonej bestii. Z drugiej strony czuł ogromną nieodpartą nienawiść, która została wyryta w jego skórze.
Jakoś udało mu się uciec, czy to dzięki pomocy duchów, czy może szczęściu. Tak, czy inaczej powrócił do plemienia. Mimo radości z powrotu, z nikim nie rozmawiał o tym co zaszło. Uzdrowiciele próbowali wyleczyć jego rany, jednak toczone srebrem bruzdy w jego ciele nigdy się nie zrosły. Blizny te nie były świadectwem odwagi, czy pamiątką pokonania potężnego wroga. Były nieprzyjemnym wspomnieniem, hańbiącym znamieniem, którego nie dało się zataić. Liadon szybko powrócił do wcześniejszego rytmu życia, unikając i ucinając jakiekolwiek pytania odnośnie swej niebytności. Co do ran, nie widziało ich zbyt wiele osób. Ot uzdrowiciele ogarnięci niemocą w tej dziedzinie, no i oczywiście Van. Kojący kwiat, przy którym wszystkie problemy znowu wydały się błahe i nie ważne. Życie powróciło na swe pierwotne tory, sielanka rozpoczęła się na nowo.
Liadon Ichimaru
Nauka
Liadon Ichimaru

[dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru Empty Re: [dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru

Pią Sty 24, 2014 11:55 pm
Tutaj pobawiłem się trochę konwencją MG. A żeby było widać jak się wcinam czasami jako MG.)

Młody szaman został wysłany na misje. Miał sprowadzić jednego z magów. W jakim celu to nie wiedział. Misja była jednak jasna. Najbliższa miejscowość zamieszkana całkowicie przez czarodziejów był tak zwany Nowym Hogsmeade. Tam właśnie wyruszył. Było to policyjne państwo- miasto otoczone barierami anty mugolskimi.


Był wieczór kiedy Liadon pojawił się w restauracji. Było całkiem sporo ludzi, a głośna muzyka nadwyrężała bębenki. Szaman wszedł jednak raźnym krokiem do środka starając się usadowić w jakimś ustronnym miejscu. Nie miał tutejszej waluty, toteż nie zbliżał się do baru, tylko podpierał ścianę.


Wizyta u inżynierów znowu zakończyła się sukcesem, panowie wynalazcy chętnie realizowali jej pomysły i ku jej zdziwieniu nie były to tak do końca niewypały. Wiele z jej pomysłów ulepszenia swojej broni dalej pozostawała w fazie przygotowań a niektóre w fazie testowej leżały już miesiącami, bo cały czas były jakieś błędy, to spóźniony zapłon, albo w ogóle jego brak, ale i tak cieszyła się z postępów.
Musiała to uczcić, szkoda, że znowu samotnie. Nie raz studentki opowiadały o Wykwintnym Smaku i o tym co tu się wieczorami dzieje. Elektra nie bywała w takich miejscach z braku chęci i przede wszystkim czasu wiec od święta jej się coś należy. Niestety jak to w takich miejscach można było spotkać pijanych napaleńców co jak zobaczą młode lico dziewczyny rzucają się jak sępy na biedną ofiarę. W przypadku Fyodorovej było tak samo i musiała jakoś zwiać od pana, który usilnie próbował postawić jej drinka z każdą minutą coraz bardziej ziejąc ognistym oddechem. Dostrzegła nieznajomego, który widocznie był sam i tylko patrzył po ludziach, to była idealna ucieczka. 
- Mój znajomy już przeszedł, pan wybaczy - powiedziała i ruszyła z uśmiechem w kierunku blondyna jakby go znała, a nie znała. 
- Udawaj, że mnie znasz - powiedziała stając przed młodzieńcem, odwróciła się jeszcze za siebie ale koleś już widać odpuścił. - Przepraszam, musiałam - powiedziała przepraszająco, bo byłą to dla niej niezręczna sytuacja tak podchodzić do nieznajomego.


Wysoki, przystojny obcy chłopak, w ubraniu zdecydowanie nie pasującym do klimatu tego miejsca, miejsca w którym przesiadywali Ci którzy posprzedawali swoich braci i matki by było ich stać na takie życie. To niebezpieczna gra.
Kiedy Liadon tylko wszedł do restauracji na jego postaci zawieszone zostały przynajmniej trzy pary oczu. Zimnych, trzeźwych i pustych oczu.

Teraz oboje czujecie na sobie wzrok.


Liadon się wyróżniał, temu Elka od razu go zauważyła i po przyglądnięciu się mu bardziej nie pasował jej kompletnie do Hogsmeade a co dopiero do Dzielnicy Rady. Czułą, że ludzie się mu przyglądają ale teraz i jej a ona nie mogła zadawać się z obcym. Dlaczego strażnicy nie zareagowali kiedy tu przyszedł? Zapowiadają się kolejne zwolnienia albo obcięcie pensji. Chyba te ostatnie premie uderzyły im do głowy a to miało ich zmotywować a nie rozleniwić.
- A teraz mi pokaż kartę mieszkańca - powiedziała zmieniając całkowicie ton głosu. Różdżka schowana w rękawie wysunęła się teraz wprost do jej dłoni będąc w gotowości.

Liadon czuł się bardzo nie swojo. Stronił od ludzi, a od takich zbiorowisk w szczególności. Mimo tego starał się nie wyróżniać, jednak co to oznaczało? Nie spędzał czasu w takich miejscach to nawet nie wiedział jak powinien się zachować. Z drugiej strony stanie w barze nie jest jakimś przestępstwem. Zaciągnął się zapachem tego miejsca. Czuły węch doprowadził do jego nozdrzy zapach papierosów i alkoholu. W sumie nie powinno go to dziwić. Tak samo jak nieprzychylne spojrzenia. Kilka z nich zauważył, ale na pewno nie wszystkie. Wpatrywał się w tłum, nie do końca pewny czego szukać. Miał nadzieję, że rozpozna odpowiedniego kandydata jak go zobaczy, ale póki co nikogo nie zauważył. Nagle przystawiła się do niego jakaś kobieta, którą zmierzył tylko niepewnym wzrokiem.
-Eee... No dobra- Powiedział nie będąc pewnym co tak naprawdę odpowiedzieć.- Dama w opresji?
Rzucił tylko uśmiechając się lekko. 
Co Ci ludzie do niego mieli. Nie był ubrany nie chlujnie, oczywiście daleko mu było do ekstrawagancji, ale chyba nie łamał żadnego prawa. Spojrzał zaskoczony na kobietę, która chwilę temu się przymilała, a już teraz traktowała go jako potencjalnego gwałciciela. Spojrzał zielonymi oczyma na rozmówcę.
-Hmm... Jak narazie to Ty zachowałaś się bardzoo podejrzanie.- Wzruszył ramionami w geście obronnym.- Zresztą czemu psuć tak miłą atmosferę?


Był inny, to wystarczy by zwrócił na siebie uwagę, a tutaj, w Nowym Hogsmade nikt nikomu nie ufał, ludzie zrobią wszystko by podlizać się Radzie wydając nawet swoją własną rodzinę, to nie było wesołe miasteczko, gdzie wszyscy witają cię z uśmiechem i skinieniem głowy. Elektra do tej pory słyszy różne plotki na temat swojego awansu i musi się z tym pogodzić. Nie odpowiedział na jej bardzo proste pytanie, już ona wiedziała dlaczego. Z kieszeni spodni wyciągnęła swoją aurorską odznakę młodszego zastępcy i pokazała młodzieńcowi.
- Ja mogę zachowywać się podejrzanie - powiedziała i schowała metalowy przedmiot z powrotem do kieszeni. - Nie masz karty, wiec będę musiała Cię przesłuchać, rutynowa procedura - powiedziała spokojnym głosem. Skąd mogła wiedzieć, że jest wilkołakiem i nie powinno go tu być? Nie miała prawa wiedzieć, choć chyba powinna. 
- Nie będziesz mi sprawiał problemów, prawda? - zapytała nie oczekując odpowiedzi i dłonią w której miała różdżkę wskazała na drzwi wyjściowe. Nie będzie go tu zakuwać, nie chciała wzbudzać jeszcze większych podejrzeń.


Z pewnością był inny. Skąd mógł wiedzieć że społeczeństwo czarodziejów tak się stoczyło? Teraz każdy przejaw radości i uśmiechu mógł zostać odebrany jak oznaka najgorszego. Gdy zobaczył odznakę nawet nie drgnął. Jeśli chodzi o nerwy, teraz miał już stalowe. Przyjrzał się więc tylko odznace. hmm odznaka aureora... chyba się nada. Odezwał się do swoich myśli. Z drugiej strony nie wiedział czy tytuł aureora nadal był tak prestiżowy. Skinął do niej głową ruszając we wskazanym przez nią kierunku. 
-To chyba mnie masz... Akcja życia, co? -Mruknął na odchodnym. Był trochę tą całą sytuacją rozdrażniony. Jak można tak traktować ludzi? Mimo wszystko jego umysł pozostał przytomny i nie umknęło jego uwadze w której ręce trzymała różdżkę. Tak różdżka, bez niej będzie bezbronna. Wyszedł na zewnątrz czekając na Elektrę i jej rozkazy z nieco skruszałą miną. Bądź co bądź nie chciał problemów.


-Nie wyrywaj się bo Cie rozczłonkuje - powiedziała i chwyciła chłopaka za ramię. Teleportowała ich przed posterunek gdzie bywała częściej niż powinna, dobrze znała to miejsce i teleportacja nie wpływała już na nią jakoś negatywnie. Nie wiedziała tylko jak to będzie z nim. Przywitała się ze strażnikami skinięciem głową i weszła do środka zaraz za Liadonem. Zaprowadziła go do sali przesłuchań i zamknęła za sobą drzwi.
- Usiądź - wskazała na krzesło za małym stolikiem a sama oparła się o drzwi zaplatając ręce pod piersiami. - Oczekuje prostych odpowiedzi na moje proste pytania. Kim jesteś i skąd przybyłeś? - zapytała spokojnie czekając na odpowiedź, takich rozmów przeprowadziła już kilka w swojej skromnej karierze.


-Ta, ta...- Mruknął tylko. Teleportacja wcale nie była taka niebezpieczna jak by się wydawać mogło. Na szczęście nic się im nie stało i jak tylko wylądowali w więzieniu Liadon rozejrzał się. Nie żeby nie odczuł dyskomfortu płynącego z teleportacji. Po prostu przywykł do różnej gamy niesympatycznych odczuć. Mijając strażnika rzucił mu tylko krótkie spojrzenie. Tak naprawdę chciał się rozejrzeć czy jest tutaj więcej strażników, a może jakieś specjalne kamery śledzące ich ruchy. Wychwał się u mugoli, tak więc znał się co nieco na tym. Wszedł do sali przesłuchań oglądając się na drzwi. Czy miały w sobie szybkę, przez którą inni mogli zaglądać? W pokoju zaś rozejrzał się za jakimiś kamerami. Ograniczenia pętające magów nie miały na niego wpływu, dlatego podświadomie wierzył że zdoła spokojnie uciec używając swojej magi. Odetchnął siadając na krześle i spoglądając na Elektre. 
-Nie dostanę adwokata?- zapytał z przekąsem. Grał nieco na czas by wszystko sobie przemyśleć.- Jestem magiem, wiążę koniec z końcem w miarę możliwości. Przybywam z uboższej części tego "miasta", to chyba nie przestępstwo?
Zapytał


Rosjanka może i była młoda ale nie była naiwna i nie kupowała pierwszej lepszej gadki, nigdy nie kupowała, chyba, że znowu miała atak histerii a to wtedy brała co jej dali nie pytając o nic, wtedy zrobi wszystko by mieć święty spokój. Ale dzisiaj nie zbierało się na jeden z jej depresyjnych ataków, dzisiaj była opanowana i spokojna, bo nic się nie działo złego. Przynajmniej na razie.
- Ale po co adwokat? Przecież to zwykłe pytania - powiedziała zdziwiona rozkładając ręce i usiadła na krześle naprzeciw jego. - A z której dokładnie części? - wierciła w nim dalej, cóż sama mieszkała w tej "gorszej" i jakoś nie widziała go tam w ogóle.


Liadon obrzucił spojrzeniem cały pokój w dość znaczący sposób. 
- To tutaj przeprowadzacie tylko rozmowy?-Elektra zbliżyła się do niego, to dobrze. Sam nie używał różdżki więc osoby będące daleko od niego miały pewną przewagę. Szczególnie jeśli były czarodziejami. Odetchnął ciężko rozkładając się nieco wygodniej. Zaczął nieco intensywniej myśleć nad tym co zrobić. Niestety jego twarz musiała zdradzić że zaczął intensywniej myśleć. Nie był dobry w podchody. Spojrzał na Elektre, która siadła przed nim. 
- Raczej się kręcę z miejsca na miejsce, nie jest łatwo znaleźć dobre miejsce do życia...- Powiedział wzdychając lekko.- Mogę ściągnąć kurtkę? Trochę się mi gorąco zrobiło?
Zapytał nie wiedząc na ile może sobie pozwolić w tym miejscu.


Pokój nie miał żadnych zabezpieczeń magicznych, posterunek był tak napakowany aurorami, że było to zbędne. Nie brakowało jednak lustra weneckiego, gdzie zwykle po drugiej stronie siedział jakiś funkcjonariusz, który sprawował piecze przy przesłuchaniach podejrzanych o większe przestępstwa. Dzisiaj go nie było, choć kręcił się w pobliżu. 
- Tak, tutaj rozmawiamy, chcesz to mogę oprowadzić cię po celach, ale nie są przyjemne - uśmiechnęła się szelmowsko. Bardzo wymijająco odpowiadał, a to jej się nie spodobało. - Nie kłam. Nie jesteś stąd - powiedziała pewnie a gdy zapytał o zdjęcie kurtki skinęła głową na pozwolenie.


Liadon przyjrzał się Elektrcie. Nie wyglądała na jakąś negatywnie nastawiona nadgorliwą funkcjonariuszkę. Napewno lepiej to niż jakiś służbista. 
-Nie spasuje... nie bardzo podoba mi się wizja siedzenia w więzieniu.- Powiedział odetchnąwszy głębiej na rzucone przez nią oskarżenie. Prawda była taka że nie należał już do tego miejsca, jednak Hogwart, Hogsmeade i cały otaczający teren na zawsze pozostanie jego pierwszym domem.
-Pół życia tu spędziłem, więc jak miałbym nie być stąd?- Zapytał uśmiechając się lekko. Zresztą to była prawda. Ciekawe tylko czy ten uśmiech go z czymś zdradzi. Wreszcie ściągnął z siebie kurtkę, którą położył na stół obok swych rąk. Pozostał tylko w ciasno opinającej koszulce, która podkreślała atletyczną budowę. W oczy rzucały się napewno jeszcze bardziej białe blizny wyżłobione na jego przedramionach. 
-Nigdy tu nie byłem, przytulne miejsce...- Powiedział. Miał poczucie że znajdują się pod ziemią. Czuł związany z tym dyskomfort. Odzwyczaił się od ciasnych korytarzy zamku, które zresztą zawsze go krępowały. To miejsce wyglądało jakby w razie problemu mieliby je zawalić.


Póki co Fyodorova starała się grać dobrego policjanta, spokojnego, miłego, bo przecież chciała zadać tylko kilka pytań i liczyła, że chłopak będzie z nią należycie współpracował, ale niestety obchodził jej pytania szerokim łukiem, jakby coś ukrywał, a ukrywał z pewnością, teraz musiała się dowiedzieć co to takiego.
- A drugie pół życia gdzie? - wychwyciła jego słówka, młoda kobieta byłą bardzo dobrym słuchaczem, może i sama nie mówiła zbyt wiele, ale słuchać to ona umiała. Wstała od stołu i podeszła do drzwi, uchyliła je lekko i zawołała jednego z funkcjonariuszy, by przyniósł jej kartkę i pióro. Z tym wszystkim wróciła z powrotem zasiadając przed Liadonem. Był już bez kurtki i zauważyła to umięśnione ciało, miała doskonały wzrok i trudno jej było tego nie zauważyć. Uśmiechnęła się tajemniczo pod nosem i blond kosmyk, który niefortunnie wypełzł na twarz założyła za ucho. Miał sporo blizn, ona sama mogła pochwalić się kilkoma okazami, jeden na jej ramieniu i kilka na brzuchów i dekolcie. Ale to nie konkurs kto jest większym bohaterem. 
- Powiedzmy - mruknęła pod nosem i zatopiła końcówkę pióra w kałamarzu, co do tego była bardzo staromodna, nie lubiła tych długopisów. - Powiedz mi jak się nazywasz? - zapytała spoglądając mu w oczy ze spokojem wypisanym na twarzy...

Cóż ta debata trwała dłuższy czas. Jednak wreszcie w jakiś sposób udało mu się przekonać  funkcjonariuszkę do wyjścia na zewnątrz. Właściwie połączył ich temat Van, która się okazała ich wspólnym znajomym.


Teleportowała go przed jedną ze strażnic aurorskich na obrzeżach miasta, tak samo i tutaj pełno było funkcjonariuszy gotowi do ataków czy obrony przed wrogimi jednostkami, których, dzięki ci Merlinie, ostatnimi czasy nie było. 
- Teraz się nic pod Tobą nie zawali - mruknęła i puściła jego ramię. Nadal był w kajdankach. Strażnice były okrągłe i wysokie, na samej górze stacjonowało dwóch strzelców a na ziemi też kręciło się kilku. A dookoła las, trochę jak poligon to wszystko wyglądało. 
- Dawno jej nie widziałam - powiedziała kontynuując dalszy temat.


Hej! Co tam się dzieje? - 
Usłyszeliście głoś jednego ze strażników. 
- Meldować się do cholery, ale już!


Znowu to cholerne teleportowanie się. Było po prostu niekomfortowe. Podróże za pomocą księżycowego mostu były zdecydowanie wygodniejsze. Odetchnął głębiej świeżym powietrzem zdecydowanie lepiej na zewnątrz. 
- Całe szczęście. -Odpowiedział unosząc ręce do góry i przeciągając się. Tak zdecydowanie lepiej czuł się na zewnątrz. 
- No... Czas leci, toż to już 5 lat.- Zastanowił się co powiedzieć o Van, co by go nie zdradziło skąd są. - Taa, wypiękniała. Jeśli to w ogóle możliwe. 
Zaczął jednak już po chwili przerwał mu jakiś auror. Wzruszył ramionami spoglądając na Elektre. To przecież nie jego broszka.


Było późne popołudnie i słońce powoli kończyło swoją wędrówkę po niebie, ale do zachodu jeszcze sporo brakowało. 5 lat minęło jak z byka strzelił nawet sobie nie zdała sprawy że aż tyle minęło, przecież tak niedawno była w Hogwarcie.
Od razu gdy tu dotarła mogła się spodziewać zainteresowania ze strony strażników. Słysząc głos wyciągnęła swoją odznakę aurorską czy jak to się tam nazywa.
- Młodszy zastępca Fyodorova z aresztowanym. - powiedziała wzrokiem szukając funkcjonariuszka


Z aresztowanym? Na strażnicy? -
Męski głos zdecydowanie wydawał się być skonsternowany.
- Muszę prosić o powód tej wizytacji. Strażnica jak Pani z pewnością wie jest ostatnim miejscem gdzie powinno się kierować aresztowanego. Dlaczego nie deportowała się pani prosto do cytadeli? Czy potrzebuje Pani wsparcia... -
Mężczyzna milczał przez chwilę, a następnie skinął na kilku niewidocznych strażników. Przez jego głowę przeszła myśl, że byłaś zmuszona do tej deportacji. 
- Proszę odrzucić różdżki i powoli podnieść ręce ku górze. -

Bo Cytadela nie jest moim ulubionym miejscem... przeleciało jej przez myśl kiedy strażnik zapytał ją o powód wizyty.
- Bo w następnej strażnicy zostawiłam moje zabawki na przechowanie a deportowałam się tu żeby sprawdzić jak wam idzie z raportami, bo 
ostatnio z nimi zalegacie funkcjonariuszu - powiedziała z prawdą, ale Liadona zabrała tu bo sama też źle się czuła w podziemnych pomieszczeniach siedząc tam dłużej niż pół godziny. A nie mogła go zostawić na posterunku, musiała się dowiedzieć jak najwięcej. Słysząc Jego rozkaz tylko pokręciła głową na boki z głośnym westchnięciem, wyciągnęła różdżkę z rękawa pokazując aurorowi ale nie odrzuciła jej, nie miała zamiaru sie jej pozbywać.
- On nie ma różdżki - dodała, chyba powinna im dać podwyżkę.


Strażnice wysyłają raporty w terminach, to wy w centrali zawsze macie problemy z odbiorem. - 
Skwitował strażnik zirytowany. Nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś mu rozkazuje. W końcu tutaj nikt się nie zapuszczał byt często, oni byli tutaj żeby chronić Nowe Hogsmeade przed napadami z zewnątrz, a nie dyskutować z kimś tam z skądś tam. Prości chłopcy mający pozwolenie na zabijanie, którzy ludzi widywali co jakiś czas, najczęściej kiedy wracali po dłuższym okresie stacjonowania do domów. 
- Jest Pani tego pewna? -
Poczułaś dreszcz, tak jakby kilka różdżek do Ciebie celowane znikąd.
- Połóż się na ziemi, a Pani niech rzuci różdżkę... Bardzo proszę. Ja wykonuje tylko moje rozkazy. To nie jest standardowa wizyta. Proszę wyrzucić różdżkę i okazać legitymację. -


Liadon powiódł wzrokiem od kobiety do strażnika. Ciekawa sprawa. Brakowało tylko by się sami po wystrzeliwali. Osobiście nie widział w tym nic złego. W trakcie potoku słów ze strony strażnika lekko się wtrącił.
-Nie wiem, czy to ważne... ale jestem zatrzymany, a nie aresztowany. To chyba różnica...-Mruknął. Oczywiście był już całą sytuacją zdrowo poddenerwowany, ale starał się zachowywać zimną krew. Na rozkaz Strażnika zmarszczył brwi, ale pochylił się odkładając na ziemię swą kurtkę, i podnosząc skute ręce ku górze. W połowie tego ruchu zamarł, a na jego ustach mimo woli wykwitł lekki uśmiech. Znowu spoczęli na temacie rozkazów, ciekawe jak tym razem się do niego odniesie czarodziejka, gdy padnie rozkaz oderwania jej głowy. Nie mniej Liadon zawahał się. Nie tylko z powodu sprzecznych poleceń strażnika, ale również z powodu swej butności. Nie był już taki uparty jak wcześniej, ale pokładanie się przed małpami uwłaczało godności każdego kłaka. Z rękoma na wpół uniesionymi do góry odezwał się.
- Eee... Nie jestem pewien czy mam leżeć, czy trzymać ręce w górze... - Na koniec zabrakło mu słów do nazwania tych strażników. Określenie ich "władzami" było by chyba nie właściwe.

Sprawdzę to - rzekła szybko. Problemy w cytadeli, no mogła się tego domyślić, bo zbyt często raporty dochodziło po terminie mimo, ze Fyodorova za każdym razem przypominała o dotrzymywaniu ich. Czuła ten dreszczyk, kilka różdżek było w nią wycelowanych. Popełniła jakieś karygodne przestępstwo, czy jak? W końcu była ich przełożoną mimo, że w ogóle nie mieli do czynienia z kimś kto nimi dyryguje ale niestety tak było, a Fyodorova była jedną z nich. O zgrozo, Elektra pojmana przez swoich ludzi, kochane dobre Nowe Hogsmeade. Popatrzyła na Liadona surowym wzrokiem kiedy temu zachciało się dyskutować z kimś kto nie dość, że ma różdżkę w porównaniu z nim to jeszcze przewagę liczebną. Cholera by to. Odrzuciła różdżkę na trawę przed sobą i z wyraźną wściekłością w oczach sięgnęła po legitymacje i odznakę aurorską by za chwile pomachać nią przed upierdliwym strażnikiem, który tylko stara się wykonywać swoje obowiązki. 
- Chcecie jeszcze odcisk palca, a może wymaz by potwierdzić moją tożsamość? - spytała też poirytowana tą sytuacją.



Gleba kurwa! - 
Krzyknął mężczyzna z wyciągniętą różdżką w stronę Liadona. 
- Nie autoryzowany dostęp do strefy strażniczej. Możecie być królem i królową, jesteście zatrzymani do wyjaśnienia. Jeżeli te dokumenty są prawdziwe, postaram się żeby została Pani ukarana, za brak poszanowania ustawy o specjalnych zachowaniach funkcjonariuszy na terenach strażniczych. Jeżeli to podróbka to nawet nie będziemy kłopotać tych z cytadeli, rozkaz 66 wyraźnie dopuszcza likwidację podejrzanych elementów na terenach przylegających bezpośrednio do terenów podwyższonego ryzyka. - 
Wypowiedział formułkę, a w jego oczach pojawił się błysk, bardzo niebezpieczny błysk

Ordynarny typ. zdecydowanie nie był tak ucywilizowany jak reszta czarodziejów. Do czego on był takiemu społeczeństwu? No odpowiedź nasunęła się sama. Rozkaz 66... Obijając się echem w jego głowie pojawiły się mdłe wspomnienia o jakichś mugolskich filmach. Rozkaz 66 był nakazem zdradzenia i zabicia swoich żołnierzy. Ironia? 
Mimo wszystko opuścił wzrok na ziemie powoli się do niej schylając i kładąc na niej obie dłonie. Matko, nie często o coś proszę... A i teraz nie będę prosić. Jeśli postanowisz, że tu nie możesz mi pomóc... Sam zrobię wszystko co w mej mocy. Jako sługa twój... Myślał kierując swój umysł w stronę księżyca, który już niedługo pojawi się gdzieś na ciemniejącym niebie. Wyszeptał kilka słów w dawnym języku i położył się na ziemi trzymając pod swoją klatką piersiową ręce. W kajdankach, ciężko się było inaczej położyć. Z zamkniętymi oczyma wsłuchiwał się we wszystko dookoła i chłonął zapachy. Może poczuje coś co pomoże mu z tego się wykaraskać.


Nie musisz mi mówić funkcjonariuszu, znam ustawy na pamięć i niektóre z rozkazów wyszły z mojej ręki - powiedziała w stronę coraz to bardziej wkurzonego funkcjonariusza. - Może w ramach sprawiedliwości, cokolwiek ona tutaj znaczy, okażesz mi swoją legitymację, z tego co mi zwykłemu zastępcy a waszemu o dziwo przełożonemu wiadomo macie czynić za każdym razem gdy zatrzymujecie kogokolwiek - powiedziała spokojnie ale pewnie, cytował kodeks i ustawy to sam powinien się do nich stosować. Fyodorova wiedziała, że strażnicy tutaj stacjonujący byli zazwyczaj mocno pieprznięci żeby tyle tu wytrzymać, ale nie było to negatywne stwierdzenie, bo mało który wytrzymuje w tych lasach, na obrzeżach 2 godziny a co dopiero kilka dni. Gdyby była tu sama bez Liadona prawdopodobnie inaczej by ją ten pan przyjął, bo wiedziałby, że Cytadela po raz kolejny wysyła kogoś na przeszpiegi sprawdzić jak się miewają strażnicy pokoju. Zerknęła na chłopaka który coś mruczał pod nosem. Modlił się?! JUŻ?! Nie wyglądało jej to za wesoło, ten koleś wprowadził w jej życie jeszcze większe bagno niż dotychczas.


Grupa strażników zbliżyła się do Liadona celując w jego ciało z różdżek. 
Jeden z nich przystąpił do przeszukiwania. 

Mężczyzna który zabrał Twoje dokumenty, uśmiechał się pod nosem kiedy starłaś się zachować jak przełożona. 
- Dłużej służę w oddziałach aurorskich niż Ty żyjesz na tym świecie, fakt że podpisałaś kilka papierków i jesteś zapewne panienką kogoś z rady nic tutaj nie znaczy. Strażnicy w tym miejscu nie muszą się legitymować, jesteśmy za blisko terenu otwartego. Najpierw strzelamy potem się spowiadamy. Dzięki temu rada śpi spokojnie... i nie tylko rada. - 
Jego uśmiech powiedział Ci wszystko na temat tego czyim naprawdę podwładnym jest i czyja ręka go chroni i karmi. 
- Bronimy naszych z całych sił, straty jednostki się nie liczą. Chronimy wszystkich jak własną rodzinę. Przez takie małe dziewczynki jak Ty, wchodzące nam w drogę w niewłaściwym czasie... bywa że trzeba zrobić to i tamto dla większego dobra. Dziś jest niewłaściwy dzień na wizyty w tym miejscu... Bardzo niewłaściwy. Jednak nie jest mi przykro kochanie... - 
Podpalił Twoje dokumenty, a różdżkę podał jednemu ze swoich. 
- Użyć jej różdżki. Posprzątać mi potem. Za godzinę ma być tu transport i nie chcę mieć żadnego powodu żeby coś poszło nie tak. - 
Mężczyzna odwrócił się i ruszył w stronę strażnicy.


Mogli Liadona przeszukiwać. Nic nie miał ze sobą. Jednak, czy czegokolwiek potrzebował. Gdy leżał czując jak jakiś facet go obmacuje miał zamknięte oczy. Prosił o pomoc wszystkie te duchy, które nawiedzały jego życie. Szeptał w pradawnym języku szamanów prośby do dusz chodzących po niebie i ziemi. Do drzew które otaczały Hogsmead, do ziemi pod ich stopami. Gdy ostatnie ciche słowo padło z jego ust wciąż czuł dłonie na sobie. W myślach już pożegnał się z duchami. Otworzył oczy, których źrenice gwałtownie się powiększyły zasłaniając zieleń tęczówek. Bez wyraźnego sygnału w powietrzu miały zmaterializować się widma wilków. Potężne świecące na biało basiory mogły mylnie przypominać patronusy... Jednak te duchy były dużo groźniejsze. Liadon nie wiedział ile będzie wstanie ich stworzyć, ani czy okażą się skuteczne. Miały jednak tylko dwa zadania. Jedno by zająć magów stojących nad szamanem, a drugi... drugi miał za zadanie rzucić się do rąk wrednego jegomościa. To wszystko miało się wydarzyć nim jeszcze źrenice Liadona całkowicie się rozszerzyły. Drobny łańcuszek kajdanek pękł gdy gwałtownie do wtóru donośnych trzasków kości zaczął się przemieszczać. Muszę do niej wrócić... Pomyślał rzucając się przed siebie już w postaci olbrzymiego wilkołaka, na którym zwisały resztki ubrań. Gwałtownie ruszył chcąc łapą uderzyć wszystkich magów będących wokół. Wszystkich oprócz Elektry, którą chciał pochwycić wpół w jedną łapą. Podejrzewał że bez różdżki nie będzie w stanie temu zapobiec, a bieg na trzech łapa nie powinien bardzo go spowolnić. Nie na tak krótkim dystansie. Następnie jak najszybciej będzie mógł ruszy w kierunku muru. Jeśli napatoczy się na drodze uciążliwy funkcjonariusz zmagający się z widmem... Tym lepiej. Z rozkoszą zacisnąłby paszczę na jego głowie jedynie raz mocno szarpnie wyrzucając ciało w powietrze, nie marnując więcej czasu na uśmiercenie czarodzieja. Być może w otoczeniu wiernych widm wilków biegł by dalej. Byle do muru, byle go minąć i powróci do domu... Musi tam wrócić.


Kur*a. Tylko to słowo miała w głowie. Była zła, nie... ona była wściekła. Patrzyła na strażników i na swoja różdżkę, która wylądowała w łapsku jednym z funkcjonariuszy. Jej jedyna broń... chociaż... miała jeszcze coś, coś ukryte przy pasku spodni, jej nóż myśliwski. Były jeszcze strzały ale to zbyt widoczny ruch i szybciej ją zabiją niż wyciągnie jedną z nich. Ale nóż... on mógłby być dobry. Szybkim ruchem chwyciła za rękojeść i wbiła mężczyźnie, który trzymał jej magiczny patyk, w tętnice szyjną pozwalając by krew pulsacyjnie tryskała na pobliską zieleń i ludzi tu zgromadzonych. W następnym ułamku sekundy kiedy zraniony funkcjonariusz bladł i wykrwawiał się w błyskawicznym tempie wyrwała mu swoją różdżkę. Musiała rzucić to zaklęcie, teraz! Skup się Fyodorova, pomyśl o nim, pomyśl o Reno. 
- Expecto Patronum! - krzyknęła a z jej różdżki wyleciała mała świetlista łasiczka strzygąc uszkami. Dziewczyna nie musiała mówić gdzie miał się udać, przecież tylko płomiennowłosy wiedział jakiego ona ma patronusa. 
Potem poczuła aż coś chwyta ją w pół.


Czas jak to czas w takich momentach rozciągnął się niemiłosiernie. 
Słowa jak pociski karabinów wylatywały z ust strażników, ogólnie były to przekleństwa i oczywistości w postaci - Edward łap za lasso to wilkołak - jednak znalazło się tam kilkanaście dobrze rzuconych zaklęć jak Confundus, Deprimo, Confringo, Conjunctivitis, Defodio, Duro czy też Sectumsempra lub Cruciatus. Grono kolorowych iskier łączyła się i stworzyła niezwykłą mieszankę. Mieszankę którą trafiła was rykoszetem w chwili, w której Liadon pochwycił z ziemi Elektrę. Maź magi maznęła wolną rękę wilkołaka, która skamieniała aby po chwili rozsypać się w proch, pozostawiając po sobie jedynie ból wypalanego piętna. Czary dosięgły również Elektrę, która oślepiona krwią swojego niedoszłego zabójcy, straciła połowę swych włosów, ucho oraz przytomność. 

Z punktu widzenia strażników wszystko odbyło się w ułamkach sekund, a zabity przez Elektrę mężczyzna nie zdążył nawet upaść na ziemię. Duchy zniknęły tak szybko jak się pojawiły, ale swoje zadanie spełniły. Żyjecie i zdołaliście uciec. 

Liadon brak lewej ręki od łokcia w dół. Nie krwawi, bardzo boli. 
Elka, brak włosów po lewej stronie głowy, jeżeli odrosną to zawsze już będą w kolorze krwi. Brak lewego ucha, jednak słuch nieuszkodzony. Chwilowa ślepota, krew przeciwnika siknęła z taką mocą, że uszkodzone masz rogówki. Jesteś nieprzytomna.
Caroline Rockers
Oczekujący
Caroline Rockers

[dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru Empty Re: [dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru

Nie Sty 26, 2014 7:51 pm

Oczywiście wiesz, że zniszczyłeś Nas wszystkich długością swej Karty. Aż nie wiem co powiedzieć! Nie musisz już pisać Genetyki ;) Akcept!
Sponsored content

[dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru Empty Re: [dorosły/nauczyciel] Liadon Ichimaru

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach