Go down
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:18 am
Jak to nie było niczego złego, no jak to nie było niczego złego?! To wszystko było jakieś pokręcone, jakieśnienormalne – bardzo, BARDZO nienormalne w świecie Sahira, który... ile to już godzin minęło? - w sumie nie wiem, ale gdyby wampir nie był tak rozgrzany alkoholem i ciepłem ogniska, do którego co rusz się dokładało zapas drewna, to na pewno oboje by zamarźli od szumiącego groźnie i głośno wiatru – tutaj niby nie wpadał, bo chroniły ich ścianki i drzewa wokół, ale zimno się niosło tak czy siak – wszak to jeszcze nie całkiem wiosna, a pogoda angielska jest bardzo kapryśna i bez zmian pór roku! Plus dodać do tego, że padliby trupem, gdyby tylko ich nakrył ich jakiś nauczyciel – największą szansę miałgajowy, ale i on już pewnie siedział w swej bezpiecznej chatce i nie wyściubał spoza niej nosa – tylko ta dwójka była tak popierdolona, żeby urządzać sobie w weekend imprezy nieopodal szkoły i chlać na całego, bez opamiętania – Sahir dlatego, ze opamiętania w tym nie miał, był to jegonałóg od dawna (zbyt dawna, biorąc pod uwagę, że nadal miał TYLKO 17 lat), a Colette, booo... bo był Colettem? Szokowały różnice w jego zachowaniu przy wampirze (tak, to ten zły, ten niedobry, co emo-watością wszystkich zarażał), tak samo jak wampira przy Colettcie (tak, to ten pozornie grzeczny, co najwyżej robi różne kawały...) - tak oboje się wymieniali dziwotami i w tych dziwotach dopełniali – no dobrze, niech gra ten rock'n'roll, bo czemu niby nie? Skoro już i tak wyszło na to, że brama za ich plecami trzasnęła i nie sposób było jej otworzyć (w tym momencie żaden z nich nie chciał), to pozostało tylko brnąć do przodu, nie ważne, jak nogi grzązły w błocie (teraz się nieśmiertelność załączyła, to ta nieposkromiona moc procentów...).
- Jasne, brzóz nie, ale są sosny! A ty nie masz na nosie okularów! - Oj tak, bez nich wyglądał... Bogowie trzymajcie go przed idiotycznymi odruchami – dobrze, że teraz ich nie miał, że teraz jego wampirza strona kompletnie obumarła, bo zachwyt byłby nieunikniony, a wraz z nim ta konieczność kuszenia i wodzenia za nos, na co znowu Smok, sprowokowany, mógłby odopowiedzieć po swojemu, a potem, gdyby wampirza krew nie daj bogowie ucichła, znów byłby dramat..! Teraz jest dobrze, spokojnie, nożem odcięli się odzłych sytuacji... ciekawe, na jak długo...
- Dlatego poczekam, aż się zabijesz na sośnie, nie będę się nadmiernie wysilać... - Wymruczałeś, przenosząc wzrok na butelkę, coby sprawdzić jej zawartość – jeszcze wtedy była jej wystarczająca ilość, by móc się nawalić – czyli jest dobrze!
- Mój zapas śmiania się został wyczerpany na cały jebany rok. - Odetchnąłeś głęboko ponownie, kiedy zebrałeś się do pozycji stojącej i oparłeś o ścianę, przemywając ponownie twarz, non stop i nieustannie próbując otrzeźwić umysł chociaż trochę – przestałeś kompletnie łapać, co się wokół Ciebie dzieje i co się z tobą samym dzieje – ta maszyna naprawdę mocno się rzuciła do przodu i dopiero teraz miałeś tego świadomość – naprawdę, pierwszy raz się tak nawaliłeś od niepamiętnych czasów, żeby twój wskaźnik równowagi tak mocno szwankował, dlatego też wolałeś się podeprzeć, żeby się nie chwiać jak debil – ha, proszę bardzo! - upity przez człowieka! PRZEZ CZŁOWIEKA! Kumasz to? Kumasz?! Pierwszy raz w życiu zmieciony jako pierwszy! Już za dużo było tych "pierwszych razów" z Colettem jak na twoje skromne zdanie – co to, miałeś nagle całe życie przęzywaćod nowa w jakimś nowoczesnym, przyśpieszonym kursie? Ale powalony pomysł! Uśmiechnąłeś się pod nosem, widząc gadajacego z ogniskiem Puchona i jednocześnie do swoich myśli.
- Oooch... czyli swojej? - Zamknąłeś oczy, wyciągjaąc mooocno w swej wredocie lewy kącik w górę – TAK, to się wyczuwało w krwi, nie pytajcie, jak,nie jestem w stanie tego powiedzieć – może pomocą będzie to, że z krwi generalnie można było wyczytać wszystko – od tego, jak się czuje w danym momencie, po to, jak się czuł w dniu narodzin – tak, WSZYSTKO, łącznie z informacjami, jakich sam nosiciel posoki sam nie pamiętał – nie, Sahir nie był w tym taki dobry, w zasadzie... to nie potrafił wyczytać z tej krwi niemal niczego... Tak naprawdę to palnął to tak o. Bo naszła go myśl, żeby się wyzłośliwić.
Obejrzałeś się za siebie, tak, na te buetlki, jeszcze tlyko jedna pełna, o zgrozo, miałeś wrażenie, że rzygańsko masz zapewnione na dzisiejszą noc, ale jak odmówić większej ilości? Jak się już zeszmaciłeś, to równie dobrze możesz się zeszmacić do końca... tylko zdrowy rozsądek średnio pozwalał i nakazał zwolnić, pijąc już tylko dla towarzystwa i po to, by organizm nie zwalczył toksyn – wątpliwe, by szybko je pokonał w sumie... tak czy siak napełniłeś zaklęciem butelkę wodą i zamieniłeś ją w whiskacza.
- ... A nad nią szumiał punk. - Zawtórowałeś mu w sumie z głupiego wyczucia, że tak dalej poleci – i poleciało! Zaśmiałeś się, szczerząc drapieżnie kły. - Genialne! Musisz mnie tego nauczyć, hahaha..!
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:21 am
Kto to widział takiego Smoka?! Posępne, pradawne stworzenie o niezmierzonej mądrości i cierpliwości; prawdziwy przykład do naśladowania, jaki od wieków trzymał pod łapami tajemnice, do których ludzie nigdy jeszcze się nie dokopali. A teraz co? Ogromne cielsko chwiało się na wiotkich nogach i wspierało co chwile bokiem o ściany altanki, żeby nie wywinąć wdzięcznego orła. A kot...? Kot miękko człapał na boki przecierał łapami skołowany pyszczek, starając się przestać kręcić łebkiem. I tak się wlekli po tym ograniczonym terenie, siląc się, by nadal zachować niezmiennie tę samą klasę. Niestety nic z tego,,, zresztą od kiedy smok zwalił się wreszcie na ciężki tyłek, kompletnie odpuścił sobie kontrolę. Niech się dzieje co chce! Niechaj wiatr świszczy poza granicami altanki, niechaj chłód wieczorny powoli skrapla powietrze i sprawia, że mikroskopijne kropelki mżawki powoli uderzały o ziemię, zmieniając ją w płytkie, ale zdradziecko-śliskie błoto. Przy okazji noc była wyjątkowo ciemna, bo chmury w całości zaścielały niebo, sprawiając, że sierpowaty księżyc wyglądał zza ich puchatej kołdry ledwie kilka razy, od kiedy tu siedzieli. Bo ile oni tu już właściwie siedzieli...? Polak kompletnie stracił rachubę, od kiedy bardziej niż na pogodę i otoczenie, zaczął zwracać uwagę na to czy widział już w butelce dno. To znamię alkoholizmu...? Staczał się przy Sahirze? Śmieszna prawda, zwłaszcza, że zwykle Colette odznaczał się pewnego rodzaju hamulcem, jaki kazał mu odstawić alkohol i pozwolić procentom szumieć krwi w ilości, jaka nie dałaby mu w pewnym momencie kopniaka w tyłek. A teraz? Chyba ostatnie dni dały mu w kość, bo rzucił to wszystko w cholerę i postanowił pić tak długo, jak miał miejsce w żołądku. Nie dbając o jutro – nawet w tym przyjemnym rozluźnieniu udało mu się odepchnąć od siebie myśl ostrzegająca go alarmująco przed stanem następnego dnia. I tak po prostu pozwolił sobie brzdąkać na zacnym instrumencie, co chwile zerkając na towarzysza.
- Coś niewyraźnie wyglądasz. - zmrużył śmiesznie oczy i oparł się z puknięcie głową o drewnianą ścianę altanki. - Na tyle niewyraźnie, że i bez okularów.. ba! Nawet ze związanymi rękoma nadal bym uciekł. - jako kochany był... nawet w obliczu omawiania swoich szans na przeżycie nadal uśmiechał się i dźgał palcami struny. Teraz Smok był spokojny, lekko kiwał wielkim łbem, ziewał i trekotał, ponieważ mruczeć nie potrafił. Ocierał się pyskiem o chwiejącego kota i podsuwał pod jego miękkie, nieszkodliwe łapki. Był gotów zapaść z nim w sen, opleść go łapami oprzeć na nich łeb i trzymać tą ciepłą, czarną kulkę blisko siebie. Był trochę rozczulony? Owszem, obecnym stanem Sahira, który chrząkał, ocierał twarz wodą i oddychał głęboko, by przywrócić sobie choć trochę wewnętrznej harmonii. A Colette, wredny komediant tylko chichotał co chwile, nie kryjąc specjalnie rozbawienia takimi próbami. Dopiero po wrednym komentarzu odnośnie rzekomego dziewictwa, złapał go mały atak suchego kaszlu, przez który musiał aż na moment się pochylić i zakryć usta zimną dłonią. Czuł jak ten odruch prawie rwał mu płuca i pod koniec uderzył się pięścią w mostek, uciekając zmrużonym wzrokiem na wampira.
- Nic na mnie nie masz. Nic! - burknął, sznurując usta i siadając głębiej w twardej ławce, o ile w ogóle się dało. - Moją byś od razu wyczuł, więc postanowiłem złapać jakąś różową księżniczkę i poprosić, żeby upuściła nieco swej miłości do tych butelek. Na tyle, żeby już po pierwszej cie trzepnęło.
Nie wiedział ile dałoby się wyczytać z jego krwi, nie było dla niego zbyt logiczne widzenie jego historii, może emocje – wiadomo, strach psuje krew – ale cała reszta...? Ale z drugiej strony skąd niby Sahir wiedział?! M..może tylko strzelał... po Colu było to widać? Niby miał kiepskie kontakty z kobietami, ale jednak... matko jedyna! Dość! Nie ważne; Anarchia! Zaśpiewał mu swoją ulubioną, harcerską rymowankę, jaka była akurat w tym przypadku swobodnie zmieniona na nieco bardziej dorosłą wersję. I to warzysz płynnie mu zawtórował.
- Nie znałeś tego? - palnął i spojrzał wygłodniale na złoty płyn w butelce, który na nowo napełniał szklane naczynie. - Ah właśnie... wisisz mi straszną historię. No wal! Spraw, żebym nie mógł dzisiaj zasnąć.
Oho, posłał mu wymagające spojrzenie; nawet jeśli nieco ślepe i zapijaczone, to nadal wymagające. Dobrze wiedział na co było stać Sahira wraz z jego kreatywnością. Poza tym, proszę, byli w magicznym świecie, miał w cholerę duże pole do popisu z wykorzystaniem potworów, jakie nie były tylko książkowym wymysłem, ale istniały naprawdę. Podnosimy poprzeczkę wyżej? Żyły w okolicach Hogwartu. Jeszcze wyżej? Zakazany las był relatywnie niedaleko ich obecnego miejsca zabawy.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:22 am
I niewyraźnie się czuł, stracił kontrolę podczas tej całej zabawy i ta utrata przywiodła Cię pod obecny próg, w którym rzeczywistość się rozjeżdżała razem z błędnikiem, razem z myślami – nie bardzo ci się to spodobało, te wodze puściły aż za mocno – jak łapać włosy w wiatr, kiedy ten tak mocno bił po oczach i chlastał po skórze? Nie był to niepokój, nie była to żałość, że pozwoliłeś sobie na takie pofolgowanie, bo przecież było bardzo wesoło... było? Nadal w sumie jest... tylko doszedłeś do takiego momentu, w którym zaczęło cię mulić i naprawdę powinieneś usiąść na dupie i siedzieć, nie ruszać się więcej, a tym bardziej nie powinieneś więcej pić. Widzisz... właśnie odzywa się to wszystko, co zamknąłeś dnia dzisiejszego, skupiając na rzeczywistości – te potwory, które zamknąłeś w klatce i postanowiłeś, że nie będziesz ich słuchać, znowu telepały się w klatce, zaś bariery słuchowe opadły, pozwalając dosłyszeć brzęczenie stali, jeszcze nie ulegającej nieludzkiej sile makabrycznych stworzeń. Widzisz, bo zbliża się ten stan, w którym wybuch wesołości przygasa i odzywają się głębsze uczucia, które na trzeźwo bardzo łatwo jest ignorować, ale które od czasu do czasu pod naporem procentów uzewnętrzniały się w pierwotnych formach, to wyciskając łzy, to pragnąc przylgnąć do kogoś, u kogo boku w jakiś sposób czuło się bezpiecznie... Tak, mowa o Colette – dziwne, czyż nie? Dziwne, jeśli weźmie się pod uwagę ognistą naturę tego chłopaka, która, jak udowodnił, czasami wyrywała się mu spod kontroli, a kiedy już piec tworzący truciznę został rozgrzany, to zatrzymanie go było bardzo trudne (możliwe na pewno, w końcu sam się powstrzymał w bibliotece) – lepiej nie prowokować, oj nie...
- Będę jutro umierać jak nic... - Wymruczał, zajmując miejsce przy brunecie, tym nie mniej lekko się pochylał, wpatrując w ziemię pod wytartymi butami ubrudzonymi błotem. - Chyba muszę przystopować z piciem. - I po tym tekście wychylił jeszcze jeden łyk whiskey, by odstawić ją na bok – chwila zawiechy, zawsze takie były, być może wystarczyło ją przeczekać, żeby wrócić do pierwotnego tempa za jakąś chwilę, kiedy tylko oboje odetchną – może Colette nadal był w formie, ale Sahir zdecydowanie miał zły dzień do picia. Postawił butelkę na ławce pomiędzy sobą i Colettem i ponownie wrócił do pochylonej pozycji, chowając twarz w dłoniach, by zamrzeć tak, już po skończonej piosence, którą automatycznie powtarzał w głowie, przynajmniej jej rytm, dość popularny, tylko ten zmieniony tekst..! Na pewno będzie musiał namówić towarzysza, żeby go nauczył tego dzieła sztuki, nie można przepuścić takiej okazji..!
- Upuszczenie swej miłości brzmi tak, jakbyś wpakował tam okres tej dziewicy... - Przesunął dłonie, zachaczając o wilgotne, posklejane kosmyki opadające na oczy, by kątem oka spojrzeć na Puchona, unosząc jeden kącik warg do uśmieszku. - Nie napełniaj moich alkoholi żadnymi dziwnymi wydzielinami, dobrze? - Poprosił z rozbawieniem, obróciwszy się bardziej w jego stronę i opuszczając ręce na uda. - Ostatnio, ta piosenka... opowiedz mi o niej. - Wykonał gest dłoni godną króla, który wspaniałomyślnie zezwolił nagle na coś swemu poddanemu – nie, nie Nailah nie miał siebie samego za władce i bardzo wątpliwe, by z jego prawdziwą oceną własnej wartości kiedykolwiek wzrósł do takiego poziomu – nie liczę tutaj drzemiącego w krwi dziedzictwa, które co jakiś czas się odzywało i rozpalało wnętrze, ono stanowiło kompletne zaprzeczenie charakteru czarnowłosego, a jednocześnie bez niego chyba nie byłby sobą – tym "kimś" kogo nie znał i kogo nikt nie poznał, zabrakło czasu, zabrakło warunków z przeróżnych powodów, przez przeróżne komplikacje. - Ostatnio wysunąłem teorię, ale nie doczekałem się jej potwierdzenia, ani zaprzeczenia. - Tak, tą o tym przyjacielu... tylko czy Colette chciał o tym w ogóle rozprawiać? Nauczył się czegoś i nie zamierzał puszczać tej lekcji w niepamięć, nie teraz, kiedy był ugłaskanym kotem, który również gotów był zwinąć się w kulkę, próbując do siebie przytulić nieporadnie wielkie cielsko Smoka, przy czym w końcowym wyniku to on był naturalnym stanem rzeczy przez różnicę rozmiarów tulonym – to nic, to nic – ważne, że zasypiali razem, co działo się tutaj – tu pozostanie... Jutro... jutro dopiero pomyślimy, co z tym zrobić dalej. Jak to słusznie zostało ujęte: szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu...
Odetchnąłeś głęboko, oddając cały swój ciężar ciała drewnianej ścianie i skierowałeś otchłań ponad płomienie, średnio w sumie dostrzegając ograniczone mury świata, w jakim się znaleźliście, kiedy twa jaźń ociężale ruszyła po torach, wreszcie sprawiając, że masyzna zwolniła względem ciebie i wystawiłeś łeb przez okno, by złapać świeże powietrze – odświeżające, przyjemne doznanie, w którym wiatr przestawał chłostać skórę niczym bicz, niechętny do przyjmowania jakiegokolwiek oporu od ciał obcych, wyrosłych nagle ze stalowej struktury pociągu, którym podróżowali.
- Straszną historię... nie jestem zbyt dobry w takich rzeczach... - Różni ludzie bali się różnych rzeczy, najważniejszym było w sumie budowanie klimatu i nadanie opowieści na tyle realistycznego klimatu, żeby naprawdę wzdragnąć słuchaczem i jeszcze sprawić, żeby chodząc oglądał się ciągle za siebie i podskakiwał na każdy odgłos najmniejszego szmeru... Nie sądziłeś, żebyś stworzył coś dobrego, zawsze byłeś zbyt przejęty melancholią, a melancholia nie sprzyjała w tworzeniu napięcia w ciele, przynajmniej tak ci się wydawało... poza tym nie znałeś żadnych, boś nie bardzo zapamiętywał, nawet gdy w sierocińcu czasami opowiadali sobie bajeczki o duchach – po prostu nie wiedziałeś, co w tym takiego przerażającego... zwłaszcza, kiedy potwory miało się wokół siebie, bardzo realne i bardzo namacalne, czekające tylko na jeden zły ruch, na jedno potknięcie...
- Dobra, coś wymyślę. - O, tak, dobrze! Możliwość tworzenia, kreowania! Znowu usiadłeś prosto, przodem do ogniska, wbijając w nie bardziej przytomne spojrzenie – wystarczyło poruszyć trybikami, użyć ich i od razu doznawało się szlachetnego otrzeźwienia... hahaha, przesadzam, przesadzam – jak można po prostu nie lubić snuć opowieści? Jednym lepiej się je snuje pisząc, innym – mówiąc. Chociaż i tak nie sięgałeś swą kreatywnością daleko.
- Na przedmieściach Londynu stał pewien dom – stary, z surowej cegły, o ciemnym dachu, który wznosił się nad ulicą z ponurością kruczych skrzydeł, z dużym ogrodem, otoczony wieloma innymi domami – w zasadzie każdy z nich był normalny, niby każdy z nich podobny do siebie... ale dzieci z tego jednego domu nigdy nie opuszczały jego ogrodzenia. Nigdy się nie uśmiechały. Nigdy nie wychodziły na słońce i poruszały się jedynie cieniami... Tylko jedna z nich się wyróżniała – próbowała rozmawiać z siostrami, próbowała się bawić... I czerń swej sukienki przecinała czerwoną wstążką we włosach. Nikt nie zwracał na nich większej uwagi, zupełnie jakby wszyscy byli duchami, nigdy nie podjechała pod te bramy policja – żyli... a może nie żyli..? Rodzina, która tam mieszkała była względnie normalna – spotykali się z sąsiadami, śmiali, prowadzili życie towarzyskie – przerażająco bladzi, z podkrążonymi oczami, chodzący jedynie w czerni... Mieli trójkę dzieci – trzy dziewczynki, równie przerażające swym wyglądem, co ich rodzice, jakoś nikt jednak nie dostrzegał tej nieprawidłowości... Co wieczór modlili się przed ołtarzem, przed krzyżem pańskim... Aż pewnego dnia jedna z dziewczynek powiedziała, że nie zamierza składać hołdu nie istniejącemu tworowi. Ojciec się wściekł, matka zaczęła klepać pacierze z błaganiem o wybaczenie – została zamknięta w maleńkim pokoiku, może cztery na cztery metry, w którym prócz kurzu było jedno wielkie nic – kazali jej się modlić, tato wrzeszczał pod drzwiami – ona wrzeszczała również, drapała w drzwi, zdzierając skórę z dłoni, łzy lały się jej po twarzy wielkości grochu, gardło zdzierało, obijała się o ściany – nie docierało tu żadne światło, nie widziała nawet krańca swojego nosa – wszystko zaczynało pachnieć krwią... wzywała imiona swych sióstr, ale te nawet nie próbwały jej pomóc. W końcu wszystko ucichło. Przynajmniej dla mieszkańców, którzy poszli spać... Ona nie poszła. Słyszała swój własny oddech, serce waliło jej jak strzały z karabinu; ciemność miała oczy, ciemność obserwowała, ciało wtapiało się w płynne ściany, tylko podłoga była pewną nawierzchnią – błyskają białka oczu, nie, nawet ich widać nie było – były chyba jednak szepty – coś do niej przemawiało, coś drapało jej ramię do krwi, czuła to wyraźnie – ach, to chyba była jej własna dłoń – w końcu znów mogła mówić – śmiała się więc i mówiła to, co podpowiadał jej głos w głowie – wyklinała Boga, którego przykazano jej czcić, a piskliwy krzyk rozbijał się po murach domu... Świece pogasły, jej serce biło tym pragnieniem, by wszystko zatonęło w tym samym zapachu, w tej samej ciemności, którą ona wchłonęła – ogień to błyskał, to znowu nikł, aż rozległ się trzask... Jeden, drugi, trzeci... Ojciec z matką i dwoma najstarszymi córkami zerwali się z łóżek i wybiegli na korytarz, spoglądając na mary sunące w ich kierunku – szarawe, pół-przeźroczyste dzieci noszące ślady swych śmierci, zalane czarną krwią, pozbawione oczodołów – wszystkie sunęły w jednym tylko kierunku, gdzie o pomstę krzyczało serce najmłodszej z rodzeństwa... Teraz to oni wrzeszczeli. Wrzeszczeli i próbowali uciekać... Parę dni potem ta sama rodzinka pojawiła się na ogrodzie, jedząc śniadanie – brakowało tylko jednego dziecka... na jej miejscu pojawił się mały chłopiec. Dom stoi tam do dziś. Dwójka chłopców bawiących się nieopodal ogrodu przeklętego domu, którym przez przypadek wpadła piłka do studni zarośniętej mchem, postanowili ją odzyskać i odsunęli częściowo zasuniętą klapę... Studnia w całości zapełniona była kośćmi. Jedne z nich ubrane były w czarną sukienkę, na której leżała podarta wstążka... - Siłą rzeczy serce trochę mocniej ci biło... Ponieważ rzeczywiście nie wysiliłeś się za bardzo z kreatywnością – w końcu obróciłeś wzrok z płomieni na Coletta. - Koniec? - Uśmiechnąłeś się nieco krzywo. - Jak mówiłem, nie jestem dobry w horrorach.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:25 am
Co gorsza po wampirze widać było, że aktualne tempo niezmiernie go przytłaczało. Robił się jakiś mniejszy, zdecydowanie bardziej ospały, ale nie przez chęć jak najszybszego spoczynku, chociaż ciężko było zaprzeczyć, że ich wewnętrzne, niepokonane bestie spały już w ciasnym uścisku; oddychając głęboko i raz na jakiś czas przecinając ciszę szmerem delikatnego drgnienia ciała. To wszystko dawało ułudę bezpieczeństwa, stuprocentowego panowania nad sobą, nawet w kryzysowych albo kuszących sytuacjach, ale bestie były czujne, więc trzeba było stąpać ostrożnie i na palcach. Ale przynajmniej w tym czasie wampir i śmiertelnik zostali bez nich zupełnie goli. Zupełnie prawdziwi. Mogli usiąść obok siebie jak równy z równym, podzielić się jakimiś głupimi przemyśleniami i jeszcze głupszymi potrzebami, które potrafiły ukoić tę resztkę dzielącej ich od nirwany, dziury. To były chyba potrzeby bezpieczeństwa, stabilizacji (pomimo całego, otaczającego ich chaosu) i... właściwie to tylko tego. Szalona wycieczka trochę zwolniła, nawet Colette niejako przygasł z gitarą na kolanach i obserwował rozmówce ciekawie. Widział go nawet bez okularów, ale to nie znaczyło, że byli światkami jakiegoś cudu, ale tego, iż dobrze wiedział, że nawet ze swoimi deklami od słoika widziałby dokładnie tak samo. Teraz wada była w jego mózgu, a nie zmyśle – dlatego wszystko po staremu.
Odsunął się niemrawo i zrobił przyjacielowi (tak, 'przyjacielowi', jeśli Sahir będzie kiedykolwiek miał problem z tym zwrotem, to znaczy, ze to on będzie go miał, a nie Colette) trochę miejsca obok, by ten usiadł tam ciężko i poogrzewali się oboje w tym samym strumieniu gorąca, jaki płynął od strony ogniska.
- Nie tylko ty... czuje, że wyżłobię sobie taki wiesz... rów pomiędzy łóżkiem, a sedesem. Ale nie ma co teraz o tym gadać... - czy on czknął? On naprawdę czknął! Jak jakiś zaprawiony w boju menel! - Jutro będziemy mieli sporo czasu na zamartwianie się a teraz pozwól mi być twoją alkoholową wróżką i... - nachylił się niewinnie na moment do jego ucha, hamując śmiech, po czym szepnął: - Pij. Alkohol.
Cofnął się natychmiast i przyjrzał koledze w piciu, który już dochodził do swoich limitów i bladł z każdą chwilą, ale wydawał się być teraz tak rozgrzany przez trunek, że daleko mu było do omdlenia, albo popularnego zgona. Oby bo niby Colette już raz dał popis tego, że chlastanie wampirem po całym Hogwarcie to dla niego żaden problem, ale w tym stanie Sahir obudziłby się pewnie na czubku najwyższego drzewa w Zakazanym Lesie, a Col w łodzi na środku jeziora. Zasada u obojga byłaby taka sama: Drgnij a zginiesz.
Pacnął delikatnie dłonią w bok gitary i pokręcił głową, starając się wolną dłonią rozmasować bolące go od śmiechu policzki. Jeszcze chwila, a gotów był wyrobić sobie dołeczek w drugim policzku. A w całej tej sytuacji nie było nic śmiesznego! Posądzano go o grzebanie w dziewczęcej bieliźnie i to w najmniej odpowiednim czasie w miesiącu! ...niby dzielny pirat nie boi się pływać przez Morze Czerwone, ale...
- Fuj. - mlasnął i potrząsnął całym ciałem z obrzydzenia. - Nie wiem jak bardzo musiałbyś zaleźć mi za skórę, żebym zaczął odwalać takie numery... to brzmi bardziej jak kobieca zemsta, niż męskie dbanie o to, żebyś się odpowiednio rozluźnił. Uznajmy, że upuściłem jej krew z warg, jak bardzo nieprawdopodobnie to brzmi. ...romantyczniej? - obronił się i sięgnął po butelkę. - Z podpasek zrobię ci herbatkę. - nie, nie mógł się powstrzymać, żeby nie zakończyć tego właśnie w tak obrzydliwy sposób i spalił te bluźniercze słowa alkoholem, który przepłukał wdzięcznie jego niewyparzony jęzor.
Otarł dłonią usta i machnął lekko butelką, pytając mową ciała czy towarzysz chce fajkę pokoju z powrotem, ale ten póki co zanegował i wolał zwrócić się ku nieco innemu tematowi. Piosenki. Początkowo Colette dał popis okruchom swojej ogarniętości i zerknął na gitarę, a potem z powrotem na rozmówcę.
- Opowiedzieć ci historię Stokrotki...? Anarchii. - podniósł brew do góry i prawie wlazł rozmówcy w zdanie. - No to taka przyśpiewka harcerska, jaką zapodaje się przy ogniskach i kiełbas...k... a.. nie o tą chodzi. - pokiwał głową, kiedy Nailah sprostował swoje życzenie i chwile tak kiwał nią, gapiąc się bezmyślnie w złoty ogień. Zwykle, w normalnych warunkach nic by mu nie powiedział, ale tu było tak cicho, tak sucho (w odróżnieniu od świata poza daszkiem altanki), no i Smok smacznie spał,a a Arlekin nadal tkwił w kamieniu. Tak, to był znak...! Ten kamień był idealną chwilą.
- Okej.... ale najpierw historia! - wrzasnął pociesznie, wciskając czarnowłosemu gitarę w łapy i podciągnął nogi bliżej siebie, żeby usiąść na ławce po turecku i móc wygodnie wbić ciekawski wzrok w swojego nadwornego barda.
Kiwnął głową energicznie i wodził palcem dla zabawy po szyjce trunku, wysłuchując jaki to Sahir był w tym kiepski, patrzył jak prze zwykle obojętną, a teraz wyjątkowo... nie-kryjącą-się-ze-swoimi-emocjami twarzą przepływają różnego rodzaju grymasy, z których zdecydowana większość świadczyła o głębokim zamyśleniu. Nie zakładał z góry, że Sahir znał jakiekolwiek straszne historie, nawet Col z całym swoim popapranym doświadczeniem z różnych dziedzin nie potrafiłby wyciągnąć teraz jakiejś na poczekaniu – dlatego występowała jakaś gwarancja, że wampir da się porwać twórczej wenie i stworzy tu coś zupełnie nowego. Poza tym w tym z początku jasnym i głupiutkim zadaniu, w tym szaleństwie tkwiła jakaś metoda – każdy opowiadał historie jakie przynajmniej w jego własnym mniemaniu były straszne. Dlatego prosto z mostu Puchon miał pogląd na jakieś wewnętrzne straszydła Sahira, nawet pomimo tego, że ten otwarcie objaśnił mu swoje fobie.
Zaczęło się.
Brunet aż wtopił plecy mocniej w drewniana ścianę i słuchał, nie ważąc się przerwać nawet głębszm oddechem, nawet chlupotem płynu w butelce podciąganej pod usta. Wszystko zamarło i słuchało; mrzawka uderzała chaotycznie i cichutko o daszek, wiatr co jakiś czas świszczał przemykając pod sufitem, a drewno strzelało i pozwalało światłu tańczyć, co dodatkowo budowało swego rodzaju napięcie. Colette skupił całą swoją uwagę na miarowym głosie i powoli poznawał upiorną opowieść o rodzinie żyjącej na przedmieściach Londynu, i o dziewczynce z czerwoną wstążką... o modlitwach i dziecięcym buncie, oraz jego następstwach od którego czuł mrowienie na karku. Prawie nie mrugał, skupiając wzrok na twarzy Sahira, a raczej na jego bladym policzku wystającym zza czarnej czupryny. Cała opowieść opowiadana bez zająknięcia, bez przerwy na zastanowienie się and fabułą, albo rozwojem sytuacji. Wszystko dokładnie przemyślane... niesamowite! No i jeszcze uplastycznianie Ciemności, której przecież bało się każde dziecko, a nawet w dorosłych budziła niepokój, dodatkowo sprawiało, że Warp poskładał się lekko i wsunął głowę odrobinę mocniej w rozłożysty kołnierz darowanego mu płaszcza. I czekał na puentę która nie nadeszła, opowieść po prostu zgasła... jakby wcale nie miała skończyć się w tym miejscu, jakby po niej miało coś być. Ba, nawet opowiadający wypowiedział słowo 'Koniec' pytająco...
- Ty mnie się pytasz...? - bąknął wreszcie, kiedy udało mu się wykrztusić cokolwiek i wreszcie poruszył się niecierpliwie. - Ja jebie stary... nie wiem co masz w tej bani, ale to było świetne! - w miarę biegu zdania uśmiechał się coraz szerzej. - Jezus... jak mnie po tym ktoś zamknie w kiblu i zgasi światło, to go ubije na masło.
Widać było po jego drżących ruchach, ze potrzebował chwili, żeby wyrwać się ze świata strasznej opowieści. Żeby wyrwać się z ciemnego pokoju cztery na cztery i powrócić do altanki. Chwile nawet rozważał stanie i minimalistyczny spacerek, ale oddalił pomysł.
- To historia zasłyszana czy wymyślona? - musiał spytać, Sahirowi opowiadanie poszło aż ZA dobrze. Colette nie potrafił wytłumaczyć dlaczego tak myślał, może opowiadający za bardzo się wczuł?
Odsapnął widocznie zadowolony i kontent i wyciągnął nogi przed siebie, czując jak ciepło powoli dopada podeszwy jego butów. Musiał rozprostować nogi, bo podczas opowieści siedział sztywno jak kłoda. Miał dużo do przemyślenia... oby tylko o niej nie zapomniał do jutra... oby nie zapomniał się tak, jak dzisiaj. Jak teraz.
- Kawał dobrej roboty, Nailah... - tak, oparł głowę na jego ramieniu i przymknął oczy dając światłu płomienia popieścić skórę bez cierpienia ze strony mrużonych oczu. Przy okazji zanucił pod nosem krótki odcinek piosenki, obiecał w końcu, nie? A po gitare sięgać już nie chciał, w tym stanie prędzej by ją popsuł, niż zrobił zeń odpowiedni użytek. Poza tym dobrze wiedział, że do tej piosenki należało podchodzić z czcią.... w końcu kamień, jaki spowił się Arlekin wcale nie był taki gruby...
- „Should've expect this... I guess... no “shh” can sooth your beast...” - szeptał na głębokim wydechu tak, że w końcowej sylabie praktycznie pozbywał się całego powietrza z płuc. - Nie pamiętam, co powiedziałeś w Pokoju Wspólnym na jej temat. Zabij mnie, ale nie pamiętam... Ale to nie o moim przyjacielu; żaden przyjaciel, jak zwał tak zwał, nie potrzebował ofiary w postaci piosenki, aby zostawić moją udręczoną duszę w spokoju. - zapomniał, że trzyma butelkę w ręce, ale jeszcze nie wyślizgiwała mu się ona z ręki. - Masz jakieś... rodzeństwo?
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:26 am
Dotychczasowe napięcie i potrzeba działania trzymały go w pionie i pozwalały zapominać nawet o pragnieniu krwi, kompletnie nieważkim wobec tego, że Coletta, który przecież powinien BYĆ, rozmył się jak mgiełka ulatująca z ust przy wypuszczaniu powietrza w mroźny, zimowy poranek – jeszcze go widziałeś, a już za sekundę stał się przeźroczysty i chociaż wyciągałeś po niego dłoń, to nie byłeś w stanie go pochwycić – tak było do momentu, kiedy wreszcie gniew zastąpił dziwną chandrę i nakazał ci się ruszyć z miejsca, żebyś wreszcie naprawił to, co spieprzyłeś – masz więc obok siebie tą idylliczną mgłę, którą przełamać może byle gest, która udowodniła ci już nie raz, że taką kruchą wcale nie jest potrafi odbić każdy twój cios – tego z biblioteki nie odbiła, ałć, cóż za pech – to widmo, chociaż bardzo mocno rozrzedzone i jego ciężar nie przytłaczał, pozwalając im oddychać, nadal się unosiło nad ich głowami, zupełnie jakby czyhało na jakiś błąd – miałeś wrażenie, że je widzisz... Ach nie, to twoja Siostra, wróciła, ciekawe po co..? Czyżby wyczuła, że silna wola kończy ci się na dzień dzisiejszy i zmęczenie całego tygodnia okłada się na twych barkach, ciągnąc w dół? Niech chociaż Colette trzyma pion, będziesz się łapał jego rękawa, żebrząc o pomoc – jeśli coś z minionych dni dołoży się do tych ciężarów to słowo daje, że doprowadzi cię do stanu, w którym gotowy będziesz paść przed nim na kolanach, przepraszając, bo samemu sobie nadal nie wybaczyłeś, skądże! - zmusiłeś jedynie swą świadomość do zepchnięcia tego poczucia winy na bok, żeby się rozmyło i żebyś mógł się skupić na ratowaniu tej ostatniej nici porozumienia, jaką między wami widziałeś – strasznie dziwne, że dopiero niebezpieczny Smok przypomniał Ci, jak się walczyło o stosunki między... ludzkie? Różnica rasowa zdawała się nie mieć tutaj kompletnie żadnego znaczenia. Dziwne, bo Smok miał w swym wnętrzu bardzo podobną bestię do twojej, a obie miały potrzebę niszczenia i druzgotania tego, co wpadnie im w dłonie, kosztem swych żywicieli – dwa pasożyty, których usunięcie jest niemożliwe i pozostawało się z nimi zaprzyjaźnić i zapoznać je z tymi, do których się zbliżali – nikt normalny nie był w stanie zmierzyć się z tymi potwornościami, które nigdy nie powinny się w ludzkich wnętrzach zalęgnąć, woleli porzucić, odejść i udać, że nigdy tych okropieńst nie widzieli, niż przyjąć je za prawdziwe... Ani Colette, ani Sahir nie byli normalni na swoje własne sposoby. Oboje wiedzieli, co oznacza konieczność kojenia i zamykania w klatce części samego siebie, by nie przerażać wszystkich w koło i nie uderzać ich przemocą prosto w twarz na dzień dobry – teraz udało im się wspólnie wykonać ten manewr i dzięki temu zbliżyć się jeszcze bardziej – nie martwcie się, nie zapomniałem o truciźnie, jaką oboje dzierżyli, oni również o niej nie zapomnieli – tłoczyli ją sobie pod skórę... Moje pytanie brzmi: czy mogło cokolwiek dobrego z tego wyniknąć, czy po wszystkich intensywnych przygodach zabiją się, a może tylko doprowadzą do stanu pół-śmierci, by potem rozejść w swe strony z nienawiścią dzierżoną w sercu, bogatsi o multum nowych doświadczeń, zarówno tych dobrych, jak i tych złych?
- Ja chyba też nie mam ochoty się nad tym rozwodzić. - Wymiotowanie, gdy nie miało czym się wymiotować i wypluwało się własną krew, było okropne i wampir jednak szczerze liczył, że jego organizm przetrzyma to bez wspomnianego rzygańska – nie wyobrażałeś sobie aktualnie powrotu do dormitorium, chyba już wolałbyś się przespać tutaj... ale może trochę wytrzeźwiejesz, jeśli tylko uda ci się nie popchać tego stanu w gorszym kierunku, niż już byłeś. Zaśmiałeś się cicho, słysząc wszystko mówiące "fuj" na twój paskudny wywód – tak, bardzo paskudny... Oparłeś dłoń na czole w akcie "facepalma" godnego czasów obecnie piszącego narratora. - I ja tu jestem obrzydliwy..? Zlituj się nad mą grzeszną duszą, o Panie... Czego ja tu wysluchuję! - Oj tak, zanegowałeś z alkoholem, bo nie lubiłeś nie ogarniać, albo może tak: lubiłeś, ale nie kiedy miałeś poczucie bycia odpowiedzialnym za kogoś – w tym wypadku za Coletta, wolałeś się ogarnąć, bo zdążyłeś już poznać kasztanowowłosego w tym minimalnym stopniu, by wiedzieć, że ma multum idiotycznych pomysłów, przed którymi w większości lepiej go powstrzymywać, a jak powstrzymywać takiego energicznego człowieczka ma wampir, coledwo stoi na nogach? Śmiech na sali... Już widziałeś w wyobraźni własnego, żałosnego orła na błocie, od czego aż się skrzywiłeś mimowolnie.
- Nie, nie o tą. - Przytaknąłeś, posyłając mu znaczące spojrzenie, które poprzedziło wpatrzenie się w Coletta jak w istnego debila – okaz bardzo popularny w Hogwarcie, nie musicie nawet chodzić do zoo! "Głupol publiczny"!
Skinąłeś głową... no i zacząłeś snuć swą opowieść.
- Nie chcesz wiedzieć... - Odmruknąłeś w zasadzie sam do siebie, wreszcie odbierając butelkę od podtrzymującego ją Polaka, by pociągnąć łyka i oddać ją w jego dłonie – skoro ją trzyma, to niech trzyma, nawet jak się wyleje, to nie problem, przecież nic nie kosztowała. Pojawiło się jednak dość problematyczne pytanie – na pewno nie zmyślona, ha, nie zwykłeś kłamać, była to chyba jedyna zasada, której bardzo twardo się trzymałeś odkąd pamiętasz – albo może wymuszono na tobie tą zasadę? Tego już przypomnieć sobie nie możesz, nie ważne – ważniejsze było, żeby COŚ odpowiedzieć i to płynnie... - Czy takie historie mają swój koniec? - Wzruszyłeś lekko ramionami. - Rodzinka sobie wesoło żyje dalej w tej przekoloryzowanej opowieści. - No i ba, zrobiłeś to, co zwykłeś robić – przesunąłeś temat, nieco nagiąłeś zasady, umykając przed pytaniem, które było najbardziej problematyczne. Czy to zmyślone, czy zasłyszane..? Nie kurwa, przeżyte – hahaha, śmieszne.
- Więc się myliłem, łaał... rzadko mi się to zdarza. - Przyznał, rozluźniając ramię i obniżając je, by dostosować się do ułożonej na nim głowy Coletta, nie wyrażając tym samym nawet szmeru sprzeciwu przeciw tej pozycji. - I tak i nie... Było sporo dzieciaków, dawno temu, których nazywałem braćmi i siostrami... Ale rodzonego rodzeństwa nie mam. Czemu pytasz?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:29 am
Nie było strachu, Colette trzymał pion! Znaczy... trzymał tak falowo. Pulsacyjnie. W sensie raz trzymał, raz nie, a więc musieli po prostu utrafić w odpowiednią chwilę, a Polak gotów był sprawić się pierwszorzędnie w roli kierownika wycieczki i z naturalną gracją omijał Filcha. Ale jeśli by ie utrafili, to brunet jeździł by morda po błocie i udawał robaka. Sekret tkwił w czasie.
Warp nie widział żadnej mgły, on zresztą czasem, miejscami pozwalał sobie widzieć w Sahirze coś więcej ponad jego ludzką powłokę, tak detaliczną, widoczną i pieszczącą zmysły samym widokiem powłokę. Już raz wampir skojarzył mu się z niespokojnym płomieniem, który otaczał się już nie tylko odpychającą, czarną aurą, jaka emanowała z najdrobniejszego zagięcia w jego strukturze, ale zwykł wypuszczać poza tymi ciemnymi mackami również inne... macki. Coś, co wyglądało jak wstęgi, jakie pętały ludzi, do których się zbliżał i swoją niby twarda, niby miękką strukturą nacinały ich skórę, raniły i odciągały, trzymały z daleka. Polaka też kilka razy nacięły, ale on nie cofał rąk i nie baczył na nawet strategiczne, piekące ranki na kostkach, albo miejscu złączenia kciuka z palcem wskazującym. Zaczynał zauważać, że naprawdę ostre były tylko końce tych wstęg, im bliżej były płomienia, tym... właśnie. Siedział teraz tak blisko i widział je, naprawdę jak Boga kochał, widział je. Jak układały się miękko na jego nadgarstku i przymilnie owijały się kolejnymi warstwami chcąc go uwieźć, ale w tak rozkosznym i delikatnie muskającym skórę więzieniu... Ciekawe jak on musiał wyglądać tak wpatrzony pilnie w leżącą na jego udzie rękę, której palce powoli rozprostowywał i zginał, na moment we własnej wyobraźni miażdżąc wstążkę, która zaraz wróciła bez zmarszczki do poprzedniego stanu. Bestie spały, oboje mogli być teraz delikatniejsi wobec siebie, może nawet na chwilę cofnąć kły zatopione nawzajem w skórze i ograniczyć dostawy trucizny? To co ich łączyło było na tyle toksyczne, ze w chwilach obecnego zastoju dopadało ich jakby delirium i zimna jaszczurka ciarek przebiegała po plecach. Kryć się z tym przed innymi, oczywiście. Tyle rzeczy trzeba było schować, tyle rzeczy...! Udawanie nudnego szaraczka było czasem takie trudne, czasem białe futerko pękało w szwach ukazując miodowe łuski i nagle... czasem ktoś połapywał się, ze króliś w ich gronie jest jakby za duży. Ze syczy i błyska oczami rożnymi od niewinnych,czarnych perełek, chrupiących trawę gryzoni. Maska i futerko Sahira już chyba całe opadło, zresztą nawet nie był istotą, jaka siliła się specjalnie, by go na powrót zszyć. Może to i dobrze...? W egoistycznym względzie Colette, bo przy nim i on mógł pozostawić to futro daleko i dumnie rozprostować skrzydła, nawet jeśli to czasem było takie niebezpieczne, to nadal cholernie nęcące, wizja pokazywania siebie – Boże, to było takie idiotyczne, przecież każdy powinien móc to robić!
Parsknął chcąc już odejść od tematu rzygania i podpasek... serio! Żałowało, że zapoczątkował ten tor wymiany zdań na prawdę żałował, jego wina, jego wina, jego bardzo wielka wina. Nie mógł aż patrzeć na zniesmaczonego tym rozmówce i bąknął tylko głuche i po trosze nieartykułowane „sorry”. Po czym pobawił siew rolnika i wykopał niewielki dół czubkiem już i tak upapranego ziemią buta.
- Właśnie ta zabrzmiała jakbyś ją urwał, a nie zakończył. A to może ledwie preludium i po prostu przygotowujesz mnie do dalszej części, jaką trzaśniesz mi przy kolejnym takim spotkaniu? - nie wiedział, że z tą opowieścią wszystko było tak cholernie... 'nie tak'. Nie było co go winić, nie myślał tak trzeźwo i klarownie, ale przynajmniej dojrzał w dziewczynce z kokardką pewien potencjał, który nie dawał mu spokoju. Chciał więcej.
Oddał butelkę bez walki i przyjął ją równie poddańczo będąc rozbudowanym etui na wiskacza z funkcją retardowskiej rozmowy. Bo jak inaczej to nazwać, skoro jego śmiech z każda chwilą robił się coraz żałośniejszy i widać było po nim, ze chce, ale nie może. Chciał pić, chociaż łyka, ale czuł, że to już ta chwila, ten konkretny czas, że ledwie poczuje smak na języku, a zwróci wszystko i to z tygodniową nawiązką.
- Brawooo... zagiąłem cię. Jestem mistrz. - oblizał spierzchnięte wargi i jednak rozsunął powieki, żeby zakołysać sobie dnem butelki przed twarzą. - Sporo dzieciaków? Nierodzonych? Ha... móc sobie wybrać rodzeństwo, to musi być zajebiste. Wiesz, te rodzone często się kłócą, nienawidzą, tłuką między sobą; z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach. A ktoś 'wybrany' to pewnie twój najlepszy kumpel, a którym połączyła się już twoja dusza. Idealna harmonia. - słychać było po tonie jego głosu, ze w pewnym momencie przestał mówić już tylko do Sahira.
Słychać było na Szachownicy zgrzyt twardego kamienia. Coś starało się wydostać ze skorupy szybciej niż powinno.
- Coś czułem, że odpowiesz 'nie', wiesz po prostu czasem, to się widzi, ale ktoś jest po prostu stworzony do posiadania rodzeństwa. I wtedy jest to połączenie, czujesz emocje, jakie odczuwa ta druga osoba, potwierdzili to ostatnio nawet badaniami. Wiesz, kiedy jej albo jemu dzieje się coś niedobrego... a tak pytam bo... - zadarł delikatnie głowę, żeby z bliska spojrzeć rozmówcy niejako w twarz. - Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto powinien mieć rodzeństwo?
Poczekał cierpliwie na odpowiedź, oczywiście, ze poczekał, ale niezależnie do tego czy była ona twierdząca czy przecząca i tak wrócił do pozycji w której z ramienia Sahira przypatrywał się ogniu i ciężką ciemnością tuż za nim, za granicami altanki.
- Jestem chyba trochę niekompletny bez Niego.
Kamienna skorupa trzasnęła, wybijając weń dziurę, a odłamki szarawej skały powbijały się w najbliżej leżące pionki z tak piekielną siłą, ze przesunęły je kawałek, rysując dwukolorowe pola.
A zamyślonemu Puchonowi robienie mini-sztormu w butelce wydało się niezwykle zajmującym zajęciem.
- Postarałem się, żeby wszyscy o Nim zapomnieli, ale On nie pozwala zapomnieć mi.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:29 am
Taaak, rola kierownika wycieczki – bardzo zaszczytna rola, bo bardzo odpowiedzialna, do której nie wszyscy zostali stworzeni, tak jak i nie wszyscy byli stworzeni do posiadania rodzeństwa, chociaż – czy ja wiem, czy można tak powiedzieć? Często rodzimy się jedynakami,czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że rodzeństwo mamy; ten potencjał chyba jest ograniczony tym, że ma się kontakt z tym bratem, czy z tą siostrą, jednak bliźniacy, haa..! To już była zupełnie inna bajka, której Nailah nawet nie brał pod uwagę, ponieważ nie oszukujmy się, że była to rzecz bardzo rzadka i wtedy połączenie miało bardzo wiele sensu – rodzili się dzieląc jedną duszę na pół, której to połowicy serca wszyscy szukają w miłości często przez długi, długi czas – jest w tym utkwiony wielki romantyzm, darujcie mi to zawodzenie, po prawdzie w utracie bliźnięcia nie było niczego romantycznego... Tak samo jak w samej śmierci. Akt paskudny, okropny, który rozlewał się kwasem po całym ciele i wypalał żywcem tkankę, nie pozwalając jej się nawet zaleczyć – czasami przestawał skapywać z chmury zawieszonej nad głową, ale była to tylko oznaka tego, że zaraz opadnie ze zdwojoną siłą, a znikąd pomocy! - znosić to cierpienie w ciszy, chować je w swoim wnętrzu – i cóż, dziwne to więc, że Colette był spaczony, że miał głęboko w sobie kompletnie wydrapane przez bestię miejsce, gdzie ta co jakiś czas raziła go swymi pazurami? - masz pecha, Colette, Nailah nawet pijany bardzo dokładnie i bardzo cierpliwie swe puzzelki układał, nie zapominając o nich nawet na moment... no dobrze, przez większość czasu waszej szalonej zabawy tutaj dał sobie z tym spokój – liczyły się tylko pocieszne pogawędki, które teraz ktoś nożem uciął, pozostawiając was w objęciach melancholii i zwierzeń. Twoje myśli aktualnie były w stanie skupić się jedynie na drobniejszej postaci u twego boku, mimowolnie czułeś, jak lekko naprężają ci się mięśnie – aura, ta niebezpieczna, ta, która zawsze odtrącała, wzrosła z automatu, otaczając waszą dwójkę – oto jest więc Śmierć nad waszymi głowami, która opatula was obydwóch ciepłym płaszczem za twoją prośbą i oto jesteś Ty, drapieżnik, który pod skórą czuł jakieś paradoksalne zagrożenie, chociaż nie miało ono nic wspólnego z tym zagrożeniem fizycznym... To, co zostało ci powiedziane... Kompletnie cię zmroziło. Tomiczny stracił brata. Rodzeństwo. W dodatku musiało być to bardzo bliskie rodzeństwo, skoro nadal tkwiło to paranoją w jego głowie i nie pozwalało o sobie zapomnieć jako cieniu przeszłości – wszystkie twoje przeżycia wydawały ci się błahe i czcze, ba! - nie przychodziło ci nawet do łba, by je porównywać, nie widziałeś w tym wszystkich siebie – ty sam byłeś teraz tylko czystą kartką, która niczym pijawka sączyła z Coletta jego niebezpiecznie niski nastrój. Kto by pomyślał, że ta dziecina jest taka twarda, że chowa pod swoim pancerzem okrytym futerkiem coś tak czarnego, paskudnego, taką zaropioną maź, która zalewała jego wnętrzności i nie pozwalała oddychać? Budziło to sprzeciw, jakiś gniew, na który nic nie mogłeś zaradzić – nie mogłeś przecież rozbroić jego umysłu i przejąć wszystkich jego zmartwień na siebie... Mogłeś zrobić za to to, co zrobiłeś... Przesunąć dłoń i przygarnąć go do swego boku, wpatrując się w żywy ogień, zaciskając palce na jego ramieniu. Nie powinieneś chyba więcej dopytywać. Było mnóstwo pytań, mnóstwo niewiadomych, czasem ludziom robiło lżej, gdy się wygadywali... Ale Colette nie mógł zostać teraz pozbawiony arlekińskiej maski. Figurka nie mogła wypaść z gry, chociaż Hebanowy Koń już wisiał nad nim z rosnącym wokół siebie mrokiem bezgwiezdnej nocy, jakby tylko czekał na jedno uderzenie kopyta – tak i w tobie budziła się ta bestia karząca niszczyć, tylko że... nie jego. Nie jego... Nie zasłużył na to, przecież był taki miły, taki dobry... Rozbudzona jednym, maleńkim szturchnięciem empatia, dawno zamknięta w skrzyni i zalana tonami wody słonej wody oceanów razem z sercem, obezwładniła Cię i przejęła całe ciało, wypełniając je bólem, nadmiernie bezlitosnym w swych doznaniach... Czemu? Czemu świat był tak niesprawiedliwy..? Gdybyś tylko mógł... cokolwiek z bratem Coletta się stało... gdybyś tylko mógł cofnąć czas i klęknąć przed Bogiem, prosząc, by oddał ci udrękę tego chłopaka na siebie, zrobiłbyś to bez wahania. Bez najmniejszego zmrużenia okiem. Melodramat, czyż nie? Melodramat i kretynizm.
- Zapomnienie wydaje ci się lepsze od zrozumienia? - Odwróciłeś głowę, lekko wyginając kącik warg w górę, spoglądając na niego z góry, z lekką arogancją,która tańczyła na pograniczu z okazywanym marginesem delikatności w danej chwili i zrozumienia... chociaż co ty rozumiałeś? Pewnie nic... Ale w całym swoim życiu nauczyłeś się, że nie da się zapomnieć o tym, co boli najbardziej, że trzeba się pogodzić z tym, co się ma w samym sobie. Mógłbyś do niego teraz mówić – i to mówić wiele, bardzo mądrze, z wielką cierpliwością – chwile napięcia sprawiały,że cały alkohol nagle rozsuwał się na boki i pozwalał nad sobą zapanować i ogarnąć dokładnie wszystko, co się działo – ta chmura wróci, no ba! - niestety magicznie nie wyparowała, ale chwilowo usunęła się, by z powodzeniem zadbać o pewną cenną istotkę siedzącą tuż obok ciebie... chociaż nieukrywalnie słowa o rodzeństwie ukłuły cię. Poruszyły twoją niespokojną, boleśnie prywatną nić, ponieważ tamte wszystkie dzieciaki... jeśli nie były rodzeństwem, rodziną, to kim? Nie potrafiłeś, nie chciałeś o nich myśleć w inny sposób... o tych wszystkich, którzy nie mieli nawet własnego grobu, tylko ciał pozbywano się tak, by nikt ich nie zauważył...
- Hej, młody... - Przejechałeś palcem po jego nosie, zadzierając krótkim ruchem jego kraniec. - Żadna ze mnie dobra wróżka i nie sądzę, żeby teraz był czas, żebym pytał cię o więcej, ale cokolwiek się tam stało, lepiej przyjąć prawdę, niż zakrywać się kłamstwem. Inaczej naprawdę nigdy nie uciszysz twojej bestii... a wiesz – bestie wystarczy jedynie raz na jakiś czas zadowolić i żyje się z nimi całkiem w porządku. - Uśmiechnąłeś się... naprawdę ciepło. Był to uśmiech mizerny, blady, smutny w jakimś stopniu, ale naprawdę szczery i ciepły – skierowany tylko do Coletta.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:34 am
Porównywanie ich przeżyć było skrajną głupotą, oboje przeżyli pewien rodzaj prywatnego piekła, do jakiego nikt nigdy nie powinien był ich pchnąć. Z tym, że Colette wszedł tam sam, bardzo mały, nawet nie raczkujący, ale o własnych siłach, a Sahira siłą tam wepchnięto i zostawiono samego. Samego po omacku w ciemności w której Colette czuł się jak w domu. Dopiero, kiedy Puchon zaczął oszukiwać samego siebie i pragnąć zadowolenia ludzi naokoło siebie, wyrzucono go na zbity pysk z tego piekła i musiał na wiotkich nogach przyzwyczaić się do twardej ziemi i nauczyć wszystkiego od nowa. Co było łatwiejsze? Przyzwyczajenie się do Światła czy do Ciemności? Do nagłego widoku pięknych rzeczy i pięknych ludzi, godzenia się z ich wadami i zaletami, czy błądzenie w świecie, który był jednocześnie pełen i pusty, gdzie za każdym krokiem mogła czekać ściana albo rozległa, bezdenna przepaść. Bez nadziei na ratunek i towarzystwo na dłużej niż chwilę, po której druga osobę dopadną demony. Twoje demony. Może dlatego świetlikowi tak łatwo było przekraczać tę granicę i ukazywać się strudzonemu wędrowcowi? Bo już bardzo dobrze znał to miejsce, urodził się tu i dlatego demony owszem igrały z nim, rzucały się nań nawet jak wrony, ale zawsze wstawał, chwytał je w równie ciemne pazury i przyszpilał do ziemi pokazując gdzie ich miejsce. I nie wydawał się przerażony nawet tą ciemną, chłodną aura, lepkimi i zimnymi palcami śmierci, jakie kładły się czule na dłoni Sahira, która mocno trzymała Puchona za ramię. Może ta krucha istotka w ramionach wampira wcale nie była taka słaba, jak się wydawała? Ale ambiwalentnie lubiła się tak czuć? Col lubił czuć się słaby i nieszkodliwy, lubił wtapiać policzek pod szyję czarnowłosego i sączyć ciepło z jego boku. Lubił powtarzać sobie, że wcale nie wykorzystuje jego współczucia. Że wcale nie mówi mu za dużo. Że jest głuchy na chrobot kamiennej skorupy, jaka opadała z kolorowego błazna coraz większymi warstwami i rozbijała się pod kopytami stojącego nad nim rumaka. Arlekin miał mocno zaciśnięte zęby.
Odsapnął i niech ma, wyuścił butelkę jaka pacnęła na pisek, ale nieomal pusta wbiła się weń dnem i nie ulała ani kropli.
- A co tu jest do rozumienia? - bąknął, nie urażony ale jakby zafrasowany tym nowym poglądem na jego problem. Zapomnieć czy zrozumieć.... Zabił tego biedaka zanim zdążył go poznać, nie chciał chociaż tej jednej kwestii usprawiedliwiać samego siebie. Już się tego nasłuchał... jego matka też już się tego nasłuchała. „To natura” mówili lekarze. „Silniejszy płód musiał wyczuć, że słabszy nie przeżyje i po prostu...”
Nie mógł znieść tego bezusznego stwierdzenia.
„...po prostu odciął mu dopływ pożywienia.”
Nie pozwolił mu się nawet rozwinąć, kurwa! Nie chciał tego rozumieć! To był ten mroczny instynkt przerwania? Czy po prostu zwykła żarłoczność, która w jego mniemaniu już spisywała braciszka na straty, to chociaż zamiast pozwolić mu urosnąć, lepiej wziąć sobie jego działkę, a jakże! Pieprzony potwór.... powinien umrzeć wtedy w ogrodzie. A Sahir nie powinien mu współczuć, Col sam sobie zgotował taki los. Nie powinien dotykać go w taki sposób, ani patrzeć na niego z taką... taką... nie powinien się tka uśmiechać!
Doścignęła go ta myśl i odsunął się błyskawicznie, wyplątując i z jego rak i z matczynego uścisku śmierci, której piękny, zwiewny płaszcz aż naderwał. Siadł o mały kroczek dalej i otarł się dłońmi po ramionach, pochylając się nad ogniskiem. Znowu ta uporczywa potrzeba włożenia tam dłoni. Teraz była wyjątkowo ciężka do przezwyciężenia. Nadal czuł to cholernie przyjemne muśnięcie na nosie i strasznie chciał powrócić do poprzedniej pozycji i trwać tak, aż alkohol nie opuści jego ciała, a potem jeszcze dłużej, dać ukoić melancholię, rozpieszczać się, złożyć całego siebie w czyjeś opiekuńcze ramiona... ale nie mógł. To nie miejsce dla niego. Znowu zajął nie swoje miejsce, do cholery, co on temu wampirowi najlepszego uczynił!
Wsunął palce w czuprynę i pochylił się jeszcze głębiej wciskając twarz między kolana i oddychając szybciej.
- Nie, nie... nie chce jej zaspokajać....! - kręcił głową, zaciskając oczy do momentu aż pod powiekami widział biegające po źrenicy mrówki. - Boże, nigdy więcej się tak do mnie nie uśmiechaj... błagam. Czuje się przez to jak zły wilk w obliczu czerwonego kapturka... albo jakiś inny staromodny charakter, jaki ma zamiar pożreć głównego bohatera. To jest takie... cholernie miłe. Tak niesamowicie wygodne... pieprzyć to, raz na jakiś czas dać temu upust i potem powrócić do ciebie, paść na kolana i wtulić policzek w twoje udo... licząc na to, ze zawsze znajdzie się dłoń, jaka przeczesze wtedy włosy i usta, które wyszepczą pokrzepiające epitety. Nawet jeśli raz na jakiś czas ta dłoń mnie odepchnie, kiedy nie będziesz w nastroju na cokolwiek, ale wiem, że potem i tak będę mógł wrócić. Próbami i błędami. Ale ja nie mogę dać temu wyleźć na zewnątrz, tam w bibliotece, nawet cie nie musnęło, a mogłem zrobić coś niewybaczalnego. I nawet nie robiłem tego w złej wierze... - przestał wreszcie nią kręcić i wbił uporczywy wzrok w ziemię pomiędzy butami. To było piękne. Ten uśmiech. Wypalił się na jego oczach. - Chce zostać przy tobie. Ale żebym mógł czuć się lepiej musisz mi dać pewną gwarancję. Że kiedy zacznę robić coś co przekracza twoją granicę tolerancji po prostu dotkliwie mi to pokażesz.
Podniósł powoli głowę na tyle, żeby spojrzeć na chłopaka brązowym okiem.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:34 am
Istniała w świecie pewna święta zasada, której się trzymam, tak i poniekąd Nailah brał ją za pewnik – zasada, w której mówiono, że każda tragedia jest tragedią prywatną ikażda dotyka w odpowiedni mocny sposób, w zależności od tego, co komu było pisane przeżyć i co ma jeszcze zapisanego w kartach historii do przeżycia;od tego, czy urodził się psychicznie silny, czy może już na samym początku dane mu było upaść. Tak więc każdy ból, nie ważne, czy naliczony milionem złych zdarzeń, czy zdechnięciem pieska, jest tak samo silny w momencie, kiedy go odczuwamy i tak samo mocno może na nas wpłynąć, wywracając świat do góry nogami; mówienie: co ty wiesz o życiu, co ty wiesz o tragediach, masz wszystko, a tylko marudzisz, było po prostu żałosne... Słowa osób zapatrzonych na kraniec własnego nosa, którzy najchętniej zaczęliby wymachiwać rękoma, by zwracać na siebie jak największą uwagę z prawa samego faktu, że COŚ NIEPRZYJEMNEGO przetrwali. Bo, tak naprawdę, spacer po ciemności..? Sahir uważał, że niżej nie dało się zejść – cóż, to akurat prawda, wszystko w nim zostało pogruchotane, wszyskto mu odebrano, udowadniając, że nawet ciało nie jest jego sakrum, a tylko paskudnym naczyniem trzymającym jeszcze paskudniejszą duszę, której się brzydził i wstydził – mając te dwie wiaodome na tacy może klarowniej było zrozumieć, dlaczego tak bolało go to, że ktoś, kogo miał za świetlika, w kogo wpatrywał się jak pies w swego pana, okazał się mieć w sobie tyle czerni... Czemu? Czemu wszyscy tak się z tym kryją? Czemu wszyscy mają tyle siły na uśmiech, a ty jej nie masz? Mógłbyś pozazdrościć, ale zamiast zazdrościć – podziwiałeś i szanowałeś, chcąc, a jednocześnie nie czując się na tyle blisko, by brud wyciągnąć – nie było ci to dane i nie będzie pewnie nigdy... A już na pewno nie teraz, kiedy oboje byliści epijani i aktualnie, kiedy umknął z twojego zasięgu, ewidentnie zaznaczając niezbędną granicę między wami – między WAMI, czy między własnymi myślami, co, Colette..? Uśmiech gładko zszedł z twarzy krwiopijca, przywracając jej poniekąd pierwotny wygląd – ten zblazowany, przesiąknięty zmęczeniem i napływem słów i informacji, które teraz pożerał, a powoli chmury alkoholu zaczęły znowu pożerać jego sylwetkę... Wypowiedziane tutaj słowa..? Szok. Nie spodziewałeś się tego. Spodziewałeś się raczej usłyszeć opowieść o tym, jak zakochał się w jednym ze swoich przyjaciół... Widzisz, jaki dobry był to gracz? Lecz nadal to Ty nosiłeś to dumne miano Pokerowego Króla – może wykorzystałeś to, że mimo wszystko Colette był pijany i bardziej wylewny? Może nie powinieneś był w ogóle tematu rozpoczynać? O zgrozo – pojawiało się tyle niepewnych i tyle pytań – są pewne rany, z których nie powinno się odrywać strupów i pewne maski, których nie powinno się ściągać i zaglądać, co jest pod nimi, bo widok zawsze odraża widokiem zgniłego mięsa pożeranego przez larwy – paskudztwo, bolące paskudztwo, na które nie da się podarować od ręki żadnego leku – pewnie nigdy taki lek nie powstanie... Można było tylko z czasem próbować załagadzać wszystkie objawy.
Whiskey się wylała? To nic, to nic – niech się wylewa, czarnowłosy tylko na sekundę na butelce skupił wzrok, nachylając do przodu, by ściągnąć brwi – jak to się działo, że zawsze kończyłeś na stronie tego, który próbował ogarnąć mroczną stronę tych, co ściągali do ciebie jak opiłki żelaza ciągnięte przez magnes? Mogłeś się domyślić na starcie, że za tym broniącym się Arlekinem, który z początku wydawał się beznadziejnym przypadkiem kogoś zupełnie normalnego, a który z czasem nabierał barw, nie może się kryć normalny człowiek... W końcu nikt NORMALNY do Ciebie nie przychodził. Zawsze były to wyrzutki społeczeństwa, które miały w sobie pielęgnowaną czerń – swój swego zawsze znajdzie, Ty, który znasz tak doskonale świat upadku i spacerujesz po wszystkich stopniach możesz podziwiać je wszystkie. Jesteś jak żywe muzeum unikatowych okazów, które dokładnie poukładałeś w szufladkach umysłu.
Czarnowłosy podniósł się zadziwiająco gładko i pewnie, chociaż jego mina nie wyglądała na minękogoś, kto zaraz weźmie toczącego swój słowotok chłopaka w ramiona i przytuli, mówiąc, że wszystko będzie dobrze... nie wiem, nie potrafię wam opisać, co mówiła jego otchłań – jest ten problem, że ona zawsze milczała, że miała problemy z odbijaniem najprostszych blasków, choćby tego ogniska, co dopiero mówić o tych tyczących się wnętrza duszy..! Tym nie mniej przekroczył już chwiejniejszym krokiem nad butelką, pokonując odległość dzielącą go od Coletta z ciężkim westchnieniem, mierzwiąc swoje włosy, zupełnie jakby w geście zakłopotania – nie dajcie się zwieść, On, zakłopotany? Tak, jasne, tak samo jak on współczujący, jak on dobry, miły... ciepły... to wszystko wydawało się tanim kiczem, plotką, w którą i tak nikt nie uwierzy, bo każdy zna tylko Sahira-skurwysyna, w którego oczach głębszych niż sama bezksiężycowa noc, drzemały jakieś diabły i cienie, gotowe porwać ze sobą w bezdenny świat mroku – niech no tylko ktoś spróbuje sięgnąć po obiecaną skrzynie ze skarbami, jaka kryła się na dnie oceanu, niech spróbują przeczytać grubą księgę o czarne okładce podpisaną "Sahir Nailah"... chodźcie. Wszystkie demony czekają na pyszny taniec!
Ledwo, miły Colette, uniosłeś spojrzenie, pięść Nailaha wylądowała na twoim policzu, ale nie mocno, w zasadzie było to niemal lekkie uderzenie, jeśli mierzyć wampirze siły w bardziej... ludzki sposób... a zaraz potem złapał za jego policzek i skierował jego twarz w swoją stronę, nachylając się nad nim i zadzierając jego głowę – drugą rękę, dla zachowania tej niepewnej równowagi, oparłna drewnianej ścianie, biorąc kolejny głęboki oddech.
- Będę się tak do Ciebie uśmiechał, ile tylko zechcę, ponieważ jesteś dla mnie wyjątkowy. Rozumiesz? - Och nie, znowu ten ton, który... nie toleruje nietolerancji. Ten chłodny ton... Nailah naprawdę by się nadawał na króla ze swymi ruchami, z wrodzoną gracją, z tym spojrzeniem, takim stanowczym, który peszył nawet najśmielszych i najdzielniejszych i tonem, głosem, którego jakoś... chyba nie dało się nie słuchać. A może po prostu magnetyczna zwierzęcość i świadomość tego, że stoi się przed drapieżnikiem, nie pozwalała na zbyt wiele głupot? - Wiem jeszcze za mało, by pojąć, co za bestię w sobie chowasz... ale wiesz, co mnie wkurwia? Chowanie głowy między nogami i brak odwagi, żeby po prostu stanąć naprzeciwko przeszłości. Brak jaj, żeby pierdolnąć jej w pysk. - Hipokryzja? Aaach, troszeczkę tak, ale nie do końca... ponieważ Sahir zaakceptował całą swoją przeszłość i nie uważał jej za coś wyjątkowego. To go ukształtowało. Dlatego jest, jaki jest i nie widział powodów, dla których miałby ukrywać swe pazury i kły, skoro był drapieżnikiem wśród owiec, gdy wszystkie oporniki opadły. - Nie... Nie będę nic więcej mówił na ten temat. Za mało jeszcze rozumiem... - Puścił podbródek kasztanowowłosego i wyprostował się, kierując wzrok na wyjście z ich "pieczary". - Tylko nie wyżywaj się na mnie za wypowiedzenie części historii, którą sam muszę rozszyfrować, a potem odskakujesz jak strzelony prądem za być może kiepskie w smaku współczucie. Sorry, przyznam prawdę, współczucie jest chujowe, true. - Rozłożył ramiona w bezradnym geście.
Ich? Od kiedy to miejsce zacząłeś nazywać w kategoriach "wy"? To wszystko działo się jakoś... szybko. Ile się znacie? Dwa miesiące? Dwa z groszem? Oprócz tego, że od początku chodzicie do tej samej klasy.
- Pewnie, że ci powiem... za kogo ty mnie masz? Żaden ze mnie spadalony gej. - Zaplótł ręce na klatce piersiowej i zamknął powieki, ściągając brwi z jakąś irytacją. Tak, brawo, Sahir – suchar na dziś zrealizowany! Dlatego też, Colette, możesz czuć się pewnie... nawet jeśli sam Sahir nie był pewien, czy będzie w stanie ponieść godnie ten wagon pełen ciężkich kamieni i czy nie będzie się wypierdalał co parę kroków. Miał tylko nadzieję, że po tej nocy nie pokarze się kac moralny... i że Colette będzie pamiętał to, co ci tutaj powiedział.
Otworzyłeś przymknięte na dłuższą chwilę powieki – współczucie zamieniłeś na wkurwienie... nie miało ono konkretnego ujścia, konkretnego kierunku, po prostu było – poniekąd zirytowałeś się na samego siebie, poniekąd nie wiedziałeś, co powinieneś z tym fantem zrobić – natura kazała rozrywać i niszczyć, póki Smok był całkowicie obnażony i leżał na brzuchu, dociśnięty do gleby pazurami, a znowu... sympatia (nie, Nailahowi to słowo nawet nie mignęło w główce, nie wspominając o wspominanym wcześniej "przyjacielu") na to nie pozwalała. Kompletny konflikt wszystkiego, co w sobie ukształtowałeś... Dałeś Colettowi ogromną pożyczkę w swym banku... i ponuro patrzyłeś w przyszłość, próbując z tym wagonem pełnym głazu ruszyć. Nie przesunąłeś się nawet o centymetr, bo nawet nie spróbowałeś naprężyć mięśni. Przed horyzontem rysowały się ponure chmury, przed którymi nawet Kruki uciekały, a Ty, kiedy znowu zacząłeś... żyć... wiedziałeś, że to znowu będzie boleć... I nie napawało Cię to szczęściem.
Czarnowłosy obrócił się przodem do kasztanowowłosego, spoglądając na niego z góry, wykończonego i zniszczonego – tyś nad nim jak sama Śmierć, która płaszcz wręczyła Śmiertelnemu – jeno kosy nie miałeś, ale po cóż ona komu, kiedy zamiast kosy natura opatrzyła Cię kłami i tym paskudnym spojrzeniem.
- Nie wiem, czy jak będziesz tak przybiegał i się tulił, to czy prędzej od słodkich słów nie narobisz się siniaków... - Uniósł jedną brew. - Ewentualnie parę hejtów do tego i zjechania z góry na dół... - Pokiwał głową na boki, jakby wyraźnie się nad tym zastanawiał, po czym uniósł jeden kącik warg. - Ale wpadaj zawsze, drzwiami i oknami. Zapracowałeś sobie na mój pełny szacunek.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:36 am
Colette był już kompletnie zatruty tym, co sam sobie przez te wszystkie lata wpajał i mimo, iż absolutnie nie ustawiał swojej 'tragedii' na szczycie możliwych, to samego siebie ubierał w płachtę potwora. Wolał być słabym, podatnym i pozbawionym jaj potworkiem spod łóżka niż kimś, kto odrzucił to wszystko i da się ponieść naturze. Kto wie, może by się zmienił na gorsze? Nie był już taki miły, taki 'piękny', jego manipulacje zrobiłyby się bardziej świadome i doprowadzały do niechybnego upadku. A z drugiej strony mógł też nic a nic się nie zmienić, pogodzić z tym wszystkim, jednocześnie wypuścić przypiętą do siebie dusze brata wreszcie do upragnionych zaświatów i zyskałby upragniony spokój. Ale miał za dużo do stracenia, jeśli ziściłaby się pierwsza możliwość – nie, kiedy już nauczył się dawać mimo wszystko jakieś blade światło i oświetlać nim sobie drogę.
Nie chciał współczucia, tak samo jak Nailah; oboje już dawno zauważyli, że to bezsensowne i jedynie podkopuje ich dumę, która musieli trzymać niezwykle wysoko w tym bagnie, żeby się przypadkiem nie udusić. Bo teraz już chyba było dobrze, co...? Ból da się zmierzyć dopiero po jego przeżyciu, a wtedy często dziwi nas, że zdołaliśmy go znieść. I uśmiech wcale nie był w tym przypadku siłą, był po prostu haniebną ucieczką, zakryciem uszu i trzęsieniem się w kącie, aż upiór wreszcie sobie pójdzie. Dlatego Colette tak się obawiał swojego Bogina i tak niesamowicie wstydził się pokazać go na zajęciach. Zawsze wymyślał jakieś wymówki... chociaż nie, inaczej: to jego ciało zawsze wymyślało wymówki, bo choroby jakie go wtedy opanowywały, od grypy żołądkowej, przez wysoką gorączkę i wymioty, po osłabienie i omdlenia – wszystko było jak najbardziej prawdziwe i miało podłoże czysto psychologiczne, jakie rzucało się na fizyczność. I ostatecznie udało mu się uciec z każdych zajęć z potworem, który siedział w szafie i był gotów przyjąć postać jego wewnętrznego lęku. Nie wiedział w praktyce jak wygląda, ale bardzo dobrze się domyślał. I bał się... oj bardzo się bał. Bał się tej durnej prawdy i spojrzeniu samemu sobie w oczy, dlatego wolał patrzeć w Otchłań.
I tak zaczęła się przypowieść:
W zamku gdzie nic nie było takie, jakim być miało. Gdzie działy się rzeczy piękne i straszne, wielkie i małe; i gdzie martwi stąpali pośród żywych, a pradawne i te nowe zło czyhało za rogiem: spotkało się dwóch głupich mędrców. Jeden z nich nie miał serca, a drugi duszy. Jeden bez istotnego organu starał się oszukać świat i zabierać innym życie, drugi z przepaścią pod rękę zgniatał silne wole w niezgrabnych rękach. Oboje nie wiedzieli o życiu nic i wszystko za razem, a ich mądrości nikt nie chciał słuchać. Prócz siebie nawzajem. Nie byli z natury źli, ale ziemia pod ich stopami zawsze drżała, kamień kruszał, a pola, na które spojrzeli pozostawały jałowe przez stulecia. Pech i zniszczenie deptało im po piętach i raz na jakiś czas wyglądało przez ramie, mrożąc samym już tylko spojrzeniem każdego, kto stanął naprzeciw nich. Jeden mędrzec postanowił pozwolić poczwarze siedzieć na ramieniu i oczyszczać przed nim drogę, drugi natomiast krył ją i jej piski pod kolorowymi szatami do momentu, aż jej łapy nie zaczynały spod niej wystawać i chwytać innych na ręce, i nogi. Spotkało się więc dwóch takich mędrców i raz po raz zsuwali ze swoich ramion coraz więcej warstw szat i zaglądali na nagą skórę, blizny po przeszłości i spoglądali bez cienia instynktu łowickiego na drżące strachy, które pierzchały właścicielowi za kołnierz. Raz na jakiś czas pochylali się nawet i składali na bliznach łagodne pocałunki, czasem jednak łapali się za szaty i zdzierali łakomie kawałek, dając się opanować destrukcyjnej naturze. A co takiego robili? Siedzieli i rozmawiali jedynie, na bardzo różne, trapiące ich tematy.

Musiał się odsunąć, nawet jeśli było mu ciepło i wygodnie, nawet jeśli po tych staraniach jednak zasłużył na to, alby zagrzać sobie miejsce u boku wampira, ale po prostu nie mógł. Nie żałował walki o Sahira, nawet z nim samym, ale teraz za to jego przerastała cała ta sytuacja, jakby bardziej odnajdywał się w szybkim tempie, kiedy mógł robić szybciej niż myśleć i żałować dopiero z czasem. A kto wie, niejednokrotnie decyzje, jakie podjął spontanicznie wydały zaskakująco dobre owoce. Ale teraz atmosfera spowolniła, wlokła się wręcz i lepiła do ciała jak smoła, a w jego głowie zrodziło się za dużo pytań, Arlekin wydostał się ze skorupy, no i jeszcze ten alkohol, od którego nadal lekko gibał się na boki. Jego stan był bardzo niesprzyjający. Powinien powiedzieć zmyśloną historyjkę o nieodwzajemnionej miłości, powinien opisać piękną, słoneczną pogodę, która przecież w Anglii nie zdarza się często, napomknąć o cieplutkim, złotym piasku, na którego nierównej powierzchni walały się muszle oraz przyjemnie opłukane przez morze kawałki kolorowego szkła. O tym, że nie mógł oderwać wzroku od wysokiego młodzieńca w kąpielówkach w jakie idiotyczne kaczuchy i o tym, jak udało mu się zaprowadzić go do starego, lekko zawalonego molo i tam się przed nim otworzyć. I jak bolał wyraz odrazy na jego łobuzerskiej twarzy. - to była prawda godna życia Puchona, Colette Warpa. To był dopiero odpowiadający żółtemu szalikowi tragizm, po którym Sahir parsknąłby, nazwał go skończonym kretynem i poczochrał po tym upitym łbie, mierzwiąc kasztanowe włosy. Ale nie, zachciało mu się prawdy. I zamiast chłodnych palców, zatopionych w gęstych włosach, otrzymał otumaniający go na monet sierpowy, na którego zupełnie nie był przygotowany i zniosło go lekko na bok na tej o dziwo nagle cholernie nierównej ławce.
Głupi Col, przecież sam poprosił o pranie się po pysku, ale... aż chciał to bąknąć na głos: „To było całkiem szybkie”. Ale nie powiedział nic, tylko chwile jeszcze trzymał jedno z oczu zmrużone, to bliżej trzaśniętego policzka, jakby ciało dopiero uspokoiło się i przestało czekać na poprawienie poprzedniego ciosu. Nie zanosiło się na niego, co Sahir pochylił się do pozycji, w której dalsza bójka mogła uchodzić za niewygodną i pozwolił, żeby Colette wgapiał się w niego jak wół w malowane wrota, oddychając głośniej i zwieszając ręce bez energii gdzieś na ławkę. Matko jedyna, ale on musiał teraz wyglądać żałośnie... to była jakaś komedia.
- Nie rozum.... - pod koniec był to trochę cichy bełkot, bo jego oczy wreszcie przyzwyczaiły się do widoku tak bliskiego obiektu i wrócił mu instynkt samozachowawczy, nakazujący trzymać usta zamknięte na kłódkę. Bo zobaczył tę wygięta irytacją twarz, która z obydwóch stron nieregularnie otaczała czarna kurtyna. Każde słowo wypowiadał z takim samym magnetyzmem, sprawiając, że myśli, jak opiłki metalu, czy tego chciały czy nie, powoli toczyły się w jego stronę, aby przylgnąć doń całym ciałem i dać się zwariować. Nawet jeśli ten magnez mówił o prawdzie, jaka wypowiadana jakimikolwiek innymi ostami była raniąca i nakazywała uciekać jak najdalej, bo wwierciła się już za głęboko. Raniła mięśnie, opuszczała hektolitry krwi, łamała kości i sprawiała tyle pierdolonego bólu, że Colette zwijał się tylko jak zdychającej zwierze i nie miał siły walczyć. Ta prawda rwała Smokowi brzuch, nawet jeśli ten nadal spał spokojnie obok z Kotem w objęciach. Może dlatego Colette jeszcze nie wybuchł, jeszcze nie odepchnął wampira w stronę ognia i władczym, dumnym tonem nie nakazał mu spierdalać i zająć się swoimi sprawami, zamiast prawić morały o których gówno wie. Bo wszystkie te celne pchnięcia nożem nie trafiały w łuski gada, jaki był barierą, ale zatapiały się w miękkim brzuchu Puchona, sprawiając, że bladł i marniał.
Terapia szokowa, huh?
Puszczoną głowę zwiesił na moment, ale nie długo, w końcu na nowo wspinając się wzrokiem na szczyt, aż do twarzy rozmówcy, jak jakiś absztyfikant po bluszczu. Było trudno, zwłaszcza z rozmywającym się obrazem.
- Nie będę się wyżywać, to wcale nie pokaże mojej siły. - siły. Śmieszne. - Nie miałeś po prostu poczucia, że to nie jest twoje miejsce? Że chwyciłeś rzeczywistość za rogi, stoczyłeś krwawy bój i ze śmiercionośnego byka przerobiłeś go na balonowe zwierzątko i postanowiłeś sobie wybrać coś w ramach nagrody. I nawet musiałeś się postarać, żeby zdrapać z tej nagrody imię prawdziwego zwycięscy. Powinienem ją zatrzymać czy wrócić na miejsce? - zerknął nań. Nagrodą nie był sam Sahir, ale fakt posunięcia ich znajomości dalej, chociaż, czy aby nie było na takie rozmyślania za późno?
Parsknął... najpierw raz, a potem znowu i pokręcił głową z widocznym rozbawieniem.
- Spokojnie, to wszystko jest totalnie 'no homo'. - potarł się dłonią po pokaleczonym nożem brzuchu. - Za ten suchar dam ci puchar.
Brawo Sahir, ty stary kawalarzu. Wiesz już więcej na temat Smoka niż ktokolwiek inny i nadal uważasz to za nic, jesteś bardziej wygłodniały niż spodziewa się tego ktokolwiek. A Smok postanowił podźwignąć swoje cielsko, powoli, łapą przytrzymując uśpionego Kociaka tuż przy ciepłej szyi i napiął dumnie ogromną pierś. Nie wrócił do formy, ale mógł przynajmniej również chwycić za ten ciężki wagon albo przynajmniej popchnąć go z tyłu.
- Dobry hejt nie jest zły... jeśli uwzględnimy fakt, że jak już skończysz serię okładania mnie po plecach biczami słów, z wyrywającymi mięso hakami na końcach, to będę mógł liczyć chociażby na wiadro wody, żeby wylać je sobie po wszystkim na łeb? - zacisnął usta w pionową kreskę, lekko przekręcając łeb na bok i puszczając mu oko. I w końcu sam postanowił ruszyć tłusty tyłek, chwiejnie przechodząc do pozycji pionowej i wystarczyło mu tylko pochylić lekko w przód i wpadł na wampira, oplatając go luźno dłońmi w pasie. - Zasłużyłem. - ubezpieczył się natychmiastowo. - Już mi raz zajebałeś.
Dość. Skończyli się już na dziś.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:37 am
Wszędzie wokół ciebie podobne do siebie twarze, każda taka sama, każda inna od poprzedniej, nawet znajoma dziewczynka z czerwoną wstążką ze swym potencjałem oddalała się o miliony mil i nie sposób powiedziec, czy jest znana, czy może to relikt jakiegoś zagubionego wydarzenia..? Jak porcelanowa lalka spoczywa na komodzie tuż obok lustra, podziwiana przez dzieci, dla których jest po prostu wspaniałym obiektem do podziwiania, który chcą dotknąć, ponieważ nie zastanawiają się nad jej szklanym, pustym spojrzeniem, nie widzą jej pustego, bezwartościowego wnętrza, z którego wypruto wszystkie wnętrzności – była jedynie zabawką, bardzo urodziwą zabawką, po którą chciało się wyciągnąć dłoń... Sam bym ją wyciągnął. Patrząc na jej czarną sukienkę z jedwabiu, na pantofelki tak misternie tkane, nad którymi ktoś musiał posiedzieć wiele godzin i wlać w nie wiele ciężkiej pracy. Chciałbym dotknąć jej miękkich, kruczych włosów i maźniętych pomadką warg, delikatnych jak płatki róż opadających właśnie z kwiecia, umykały przed kolcami, którymi nie chciały być dłużej chronione... i to wszystko tylko mżawka, marny sen, ponieważ nie ważne, z której strony palce nie próbowałyby jej musnąć, na zawsze pozostanie tylko kawałkiem porcelany, który nigdy nie uroni łzy i który nie posiadał duszy. Nigdy. Nigdy jej też nie posiądzie, bo w jej serduszku (stop! Ona nie ma serca!) nie zagrzmi żaden bęben wojenny obwieszczający bunt przeciwko trwaniu w bezruchu – bajka o drewnianym chłopcu, w którego tchnięto życie, jest tylko tanim kiczem wciskanym pod poduszkę, żeby oduczać kłamać, tak jak wszystkie te straszne historie, po których nie można spać, ale które uczą, jak nie rozmawiać z nieznajomymi, czy nie błąkać się w ciemną noc w niewłaściwych miejscach... Chciałbym wiedzieć, gdzie w tym cudownym salonie o ścianach obwieszonych drogocennymi girlandami i obrazami jest miejsce dla dwóch straców, brudnych i spaczonych wędrówkami, o szorstkich nogach, w których tkwił żwir dróg, jakie przemierzyli, a z nich sączyła się krew – nie mogą wchodzić do takich pomieszczeń i niszczyć bezcennych, miękkich dywanów, będących zbawieniem dla bolących nóg, tutaj wszyscy was zauważą – ciii, poruszajcie się cichuteńko... powoli, zanim ktoś z mieszkańców w upiornych, szkaradnych maskach codzienności zauważy, że wy do nich kompletnie nie pasujecie – powinniście się przybrać w cenne szaty, lśniące w blasku kryształowych lampek i złotych sztućców, powinniście umyć twarze – ach, jeden z was bardziej by się tutaj wpasował... W system wkradła się jednak nieprawidłość – ani bestia starca bez serca, ani bestia starca bez duszy nie mogły ruszyć na żer i działaś, przejmując kontrolę nad ciałami, dlaczego? Tkwiły w maleńkich klatkach, kiedy mędrcy splotli swe słowa i umysły, sunąc ponad codziennością i nie potrafiąc nawet dojrzeć tego, jak bardzo nie pasują do obrazu otoczenia – niech ich teraz wytykają palcami i obmalowują plecy czerwoną farbą, ta chwila pozwala i wybacza wszystko, nie przejmując się zupełnie konsekwencjami jutra. Kolejna zasada? Żyj teraz – żyj szybko i umieraj młodo, dopóki masz pewność, że na pewno żyjesz, a nie jedynie śnisz na jawie, gdy sam leżysz jako warzywo wetknięty w pasy łóżka domu dla obłąkanych. Gdyby świat się dowiedział, chciałby was zobaczyć właśnie w takim miejscu – bylibyście bardzo ciekawymi obiektami testowymi, już słyszę, jak nocą niosą się wasze krzyki przez ciemne korytarze, jeden bardziej płaczliwy od drugiego, wyklinający matkę, ojca, za to, że obdarzyli was życiem z góry skazanym na powyginanie go we wszystkie możliwe strony... I tęsknilibyście – jej, to bardzo mocno powiedziane, ale tęsknilibyście do siebie wzajem – dotknęliście swych wnętrz w sposób, w jaki nikt tego przedtem nie zrobił, co zabawniejsze – nie było w tym nasycenia się... Dlatego, jakkolwiek dwóch starców śmiesznie by nie wyglądało – szli rozmawiając i rozmawiając szli, splatając palce swych dłoni – co za piękna, romantyczna wizja... Szkoda, że to tylko sen śniony przez miliony, a skupiony na jaźniach tych dwóch istot zamkniętych w zakładzie dla umysłowo chorych. Czy nie widzicie tak ich przyszłości? Tej romantycznej właśnie przyszłości, w której miłość była ostatnim dzwonkiem utrzymującym przy życiu, nawet jeśli żaden z nich teraz nie powie, że to przyciąganie, które nie pozwala im powiedzieć sobie wzajem szczerego "spierdalaj", ma podłoże zauroczenia, które bardzo szybko może ich pochłonąć. Ha! - już pochłaniało... Nie byli jednak tonącymi – utrzymywali się na powierzchni – przecież nikt by dróg i takich salonów z porcelanowymi lalkami nie budował pod wodą, no co wy... czyżbyście... oszaleli? Och, spójrzcie, popatrzcie tylko! - oto jeden ze zmęczonych, żałośnie wyglądającyh straców dokłada do czarnowłosej laleczki swoją, o złotych lokach, w tak samo pięknej sukni – ta lalka naprawdę lubi przebieranki, ale to nie znaczy, że kocha samą siebie za to, jak właśnie teraz wygląda – niee, ona zazdrości tej laleczce obok, że jest sobą i nie próbuje odpowiedzieć na oczekiwana tych kurtuazyjnych dam i dżentelmenów, że do niej przestają się dłonie wyciągać, bo wolą skupić się na jasnowłosej, która wyglądała jak królewna wyciągnięta z bajki. Obie takie różne, a takie podobne do siebie... Uciekają pod samą ścianę i kierują na siebie szklane oczy – tak, te, w których życie nigdy nie zaiskrzy.
Cud się nie stał.
Nie ożyły.
- To chyba... za ciężka rozkmina jak na ten moment. - Odetchnął Książę Nocy, dotykając chłodnymi palcami rozgrzanego czoła, stojąc tuż przed Smokiem Katedralnym, przed którym nie odczuwał lęku, a jednak ustawił granicę, bardzo delikatną, w której poniekąd dotyku się obawiał, obchodząc się z samym sobą jak ze zgniłym jajkiem, którego zawartość się wyleje, jeśli tylko dozna mocniejszego nacisku, a jednocześnie pragnąc przylgnąć do niego i poddać się wszystkim pieszczotom, pamiętając podniecający, gorący ogień, który w nim zapłonął, kiedy potężny, złotołuski drapieżnik przejął całą inicjatywę, miażdżąc całą wolę Kota... I nie podobało się? Naturalnie, że podobało... Chcieć, a nie móc – mogąc musieć się powstrzymywać... Bardzo niewygodny dylemat, który próbowałeś ułożyć w rozsądku, jednak odruchy ciała i poczucie wielkiego zagrożenia przy zbytnim zbliżeniu były o wiele za silne, aby nawet przyjemność zeń czerpana była w stanie to zwalczyć... W takim wypadku branie rzeczywistości za rogi i przerabianie jej na baloniki było śmieszne. - Chyba... nie udało mi się nigdy przerobić tego byka na baloniki. Wyrosłem po prostu na silniejszego drapieżnika i zmusiłem byka do cofnięcia się pod ścianę. Nie wiem więc nawet, jak wygląda ta nagroda. I nie wiem, czy powinno się ją przyjmować. - Mieliście kompletnie różne sposoby na radzenie sobie z tym, co w was drzemało – zapewne gdyby Colette obrał tą samą drogę co ty i zmierzył się z ciemnością za plecami, to skończyłby tak samo – jako ktoś, do kogo trudno się zbliżyć, bo wylewa swój jad na zewnątrz, szukając zagłady i jej zalążków – z drugiej strony co oznaczało pogodzenie się z utraconą połowicą duszy, która powinna była się narodzić, ale się ją zamordowało? - Mędrzec bez duszy nie mógł rozpatrywać tego ważnego niedopowiedzenia, ponieważ nie znał wszystkich faktów, a nie czytał w myślach, ani nie miał tego szczęścia, co ja, by brać, co zapisane zostało i po prostu wiedzieć... Wszak, mimo wszystko, był tylko człowiekiem. Człowiekiem zamienionym w pasożyta żywiącego się na innych ludziach.
Świetlik wreszcie podniósł się z trawy i pacnął w pierś Kocura, a ten zachwiał się na swych niepewnych, pijanych nogach, na których procenty mocno dawały o sobie znać i nie odtrącił go, skądże znowu – objął go i oprł nos w jego kasztanowych kosmykach, by nasycić się naturalnym zapachem, bardzo mocno przesiąkniętym teraz wonią whiskey, która miast wszystko niszczyć, tylko dopełniała całokształtu – teraz, w tej pijanej jaźni, która łaknęła bliskości i prostoty okazania uczuć, zrodziła się myśl, że chciałbyś tak zostać – szkoda, że nie możesz jej zatrzymać lub rozpłynąć przy tym ostatnim, pięknym wspomnieniu i zakończyć swoje życie – właśnie teraz, kiedy choć wszystko było jakieś ciężkie, kiedy wydawało ci się, że każdy krok będzie całymi milami, było ciepło. I bezpiecznie. Serce biło wolno, ale mocno, upewniając, że na pewno nie możesz być martwy, że na pewno nie jesteś zły, skoro możesz w sobie znaleźć tyle lepszych emocji od całej chęci zobaczenia świata spustoszonego i ubarwionego w czerni jedynie szkarłatem – niebo byłoby szare i wznosiłyby się ku niemu kłęby dymu... Ach, piękne! - Jeszcze pięknieszym jednak był ten ogień tuż obok się palący, wycie wiatru i zacinanie deszczu, który do was nie docierał, bicie waszych serc i ten cudny, błogi spokój...
- Colette... - Zamruczał mu wprost do ucha. - Dziękuję... I przepraszam... - Przepraszał za wszystko: za to, że się w ogóle pojawił, że na początku nie odepchnął go wystarczająco mocno, że zranił go nie raz i pewnie nie raz jeszcze to zrobi jeszcze dotkliwiej, niż do tej pory. Przepraszał za to, że zawsze będzie wracał i będzie grzebał w jego ranach, zachłanny – oj tak, był bardzo zachłanny, pragnął pełnej kolekcji w swym muzeum upadłych dusz, po których mógł potem spacerować i wspominać, stawiając czerwone, przekreślone krzyżyki, ale nie na tych, co upadli, a tych, co właśnie oddali mu już wszystko i wsparci słowami, często przykrymi, najczęściej wręcz najbardziej okrutnymi (to tylko były słowa prawdy...) odeszli przed siebie z uśmiechami... Tylko że tym razem nie chciał martwego okazu do tego miejsca. Nie zadowalała go lalka, którą mógłby podziwiać z daleka... Chciał mieć go żywego. Tutaj. By chodził u jego boku i słuchał historii wielu, wielu ludzi, którzy postanowili usiąść do stolika Mistrza Pokera.
Każda z tych historii warta była opowiedzenia.
Tylko historia czarnowłosej lalki z czerwoną wstążką rozmywała się gdzieś w tle, umykając za każdym razem, gdy próbowała zostać złapaną.
Czarnowłosy przesunął dłonie na policzki Smoka, by unieść jego głowę i ucałować jego wargi, bardzo nie chcąc powstrzymywać się przed tym gestem i zastanawiać, czy nie zbudzi bestii Mędrca bez Serca – nie chciał jej budzić... chciał tego ulotnego, jakże mizernego i napawającego słodkim smutkiem uczucia, które kwitło w jego wnętrzu, podlane ciężarem czystych łez, których widokiem na twarzy tego wampira nikt w szkole pochwalić się nie mógł...
Tak jak i nikt nie mógł się pochwalić tym, by tak chętnie trzymał kogoś w ramionach, jak swój najcenniejszy skarb.
- All around me are familiar faces, 
Worn out places, worn out faces....
 - Zaczął cicho nucić, powoli, kiedy już odsunął się od Coletta i cofnął się, opadając na ławkę, by złapać gitarę i gładko przesunąć po niej palcami, wydobywając z niej jednostajny, mamiący dźwięk – zupełnie jak przy tej poprzedniej piosence, zupełnie jak w chwilach, kiedy nie dało się nie poświęcić myśli i umysłu słowom Sahira – w jakiś sposób tkwiła w tym magia zamykająca dobrowolnie jaźń... Czary..? Lub po prostu doskonałe uzewnętrznienie tych miękkich, jedwabnych tasiemek, które już owinęły się wokół nadgarstków dopuszczonego bliżej chłodnego, ponuro tańczącego w swym rytmie płomienia...
- Bright and early for their daily races, 
Going nowhere, going nowhere. 

Their tears are filling up their glasses, 
No expression, no expression. 
Hide my head, I wanna drown my sorrow, 
No tomorrow, no tomorrow. 

And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had. 
I find it hard to tell you, I find it hard to take
When people run in circles its a very, very
Mad world. 
Mad world. 

Children waiting for the day they feel good, 
Happy birthday, happy birthday. 
And I feel the way that every child should
Sit and listen, sit and listen. 

Went to school and I was very nervous, 
No one knew me, no one knew me. 
Hello teacher, tell me what's my lesson, 
Look right through me, look right through me. 

And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had. 
I find it hard to tell you, I find it hard to take
When people run in circles its a very, very
Mad world. 
Mad world. 

Enlargen your world. 
Mad world...
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:38 am
Jak dwójka brudnych starych mędrców o powyginanych tragicznie członkach i twarzach ubrudzonych sadzą, ma się odnaleźć na salonach. Nawet szaty, które któremukolwiek wydawały się piękne i strojne tu wyglądy jak szmaty, które nie są w stanie nikogo oszukać ani zwieźć. Nawet jeśli będą błądzić po omacku na palcach zawsze zostawią po sobie brudne ślady, zawsze którykolwiek z nich coś strąci – rozpryśnie drogie naczynie na ziemię, wprowadzi choć minimum chaosu w spokojne i piękne salony. Zawsze. Porcelanowe laleczki mieniące się i stojące nieruchomo nie będą wiecznie odwracać uwagi ludzi w maskach. Ci w końcu się odwrócą... i co będzie jak mędrcy w szmatach nie zdążą opuścić salonu? Jak wielka była ta willa, jak dużo kryła innych masek i jak długo mogliby uciekać? Gdzie mogliby się ukryć. To prawda mędrcy byli silni, naprawdę silni, ale masek była cała, z każdym dniem coraz liczniejsza armia. Upiorne, prawda...? A jak ich w końcu pochwycą, to kolorowe krajobrazy zamienią się na zimną, betonową ścianę, pokój bez okien z ciągle migoczącą żarówką. Wszystkie dni zleją się w niekończącą się agonię i nagle jedynym, co będzie stałym lądem w morzu szaleństwa będzie głos tego drugiego, stłumiony przez dwadzieścia centymetrów betonu. Hierarchia wartości diametralnie się zmieni i przyszłość zadba o to, by wspomnienia z obecnych chwil były dla obojgu ważniejsze od jedzenia.
Ale cśśś.... cicho, tego jeszcze nie ma. Jak będziecie wystarczająco cicho, to może nigdy nie będzie. Może czarny scenariusz rozpłynie się w oparach nagrzanego alkoholu, może zwieje go zimny wiatr, a mżawka powoli, ale głęboko wbije z ziemię? I niedługo nikt już nie będzie o nim pamiętał; przyjdą kolejne pokolenia, zniosą tu butelki i rozpalą ognisko, a potem zaśpiewają przy nim zabawną pioseneczkę o Anarchii. Nikt nie zwróci uwagi, drewniane ściany i pobliskie jezioro zabierze granice tak jak setki innych przed tą i miliardy po niej. Ukryje zabawną opowieść o Byku Rzeczywistości w bąbelkach powietrza. Tak jak każdą inną, którą sobie nawzajem opowiadali. Tak jak książki w bibliotece w ciszy przechowywały własne wspomnienia – nawet te najgorętsze od których rozniecał się wewnętrzny ogień dodatkowo podjudzany bliskością. Ale teraz nie ciskał się on wyzierając przez smoczą paszczę niezmierzonym głodem, ale powoli falował na nieistniejącym wietrze pozwalając ułożyć wspomnienia każdego ruchu, każdej zmysłowej atrakcji obok siebie, jak kolii zbudowanej ze szlachetnych kamieni. Pragnął Go, dawał to wtedy znać całym sobą, każdą najdrobniejszą komórką ciała. Ale popełnił wtedy błąd pazerności i wystarczająco go nauczył. Czego? Ha! ...delikatności. Była o niej mowa, była bardzo długa rozprawka, bardzo dużo niedopowiedzeń, jakie między wierszami przekazywały najboleśniejszą z prawd. Powiedział sobie, że będzie ostrożniejszy, uważniejszy – może zmądrzał. Może. Może jak odepchnięto go raz i drugi, może jak zarobił wreszcie w twarz – nawet jeśli nie pełnowymiarowo – jakkolwiek podziała na jego wyczucie...? Sahir nawet kiedy go odtrącał to robił to w tak dziwny sposób, jakby to wszystko było od niechcenia, jakby nawet na pokaz sfajczył cały most, który Puchon tka długo budował, to nadal kilkanaście metrów dalej pozostawiał cienką kładkę, prowadzącą wprost do jego samotni. Zawsze pozwalał by w kąciku oka widoczna była inna droga, z której polak zawsze korzystał. Zawsze jakoś się tam dostawał i wymęczony, skatowany pokrwawiony od rzucanych w niego kamieni kończył przy boku wampira delikatnego jak papier ścierny i tym razem posunął się nad pochwyceniem go w swoje śmiercionośne szpony. Całego, bez wyjątku. Ale zamiast wzbić się w powietrze, ponieść w tylko sobie znanym kierunku i zepsuć ułudę bezpieczeństwa, zamarł tylko w takiej pozycji, egoistycznie skupiając większą część swojego ciężaru na nim. Miękki w dotyku golf pachniał niejako tytoniem i delikatną, nieszkodliwą dawką feromonów, alkohol skupił się bardziej na oddechu Sahira, który rozpościerał się mgłą nad ich głowami. Drugi chłopak z tak bliska pachniał bardzo korzennie, pociągająco, reprezentując sobą siłę, do której nawet najbardziej sucza kobieta absolutnie nie miała dostępu. I to przyciągało Colette jak kocimiętka, sprawiało, że w początkowej chwili nieodepchnięty i przyjęty całym sobą na klatę, zebrał palcami materiał golfa i objął go mocniej. Oddychał ciężko, bo wszystko co się działo, wydawało się nie mieć żadnego logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego, zupełnie jakby dostał w twarz rok temu, a fakt ich pojawienia się tu ma dopiero nastąpić. Idiotyczne nie...? Czas nagle naprawdę zrobił się względny... wydłużał jak guma, chcąc choć ten jeden raz podporządkować się i wyciągnąć te kilka sekund najdłużej jak się da. Żeby stali zwarci w uścisku, oczyszczając swoje umysły i na nowo ucząc się oddychać, stawiać kroki, mówić, myśleć. Colette nie drgnął przy tym pomruku, to chyba ostateczny znak, że nie miał się na baczności, uwolnił się na tę chwilę od ciągłej czujności i przyjmował wszelkie interakcje z zewnątrz. Nawet wibrujący tembr, łaskoczący oddechem płatek jego ucha.
- Chyba jednak... wezmę tę nagrodę. - odbił zupełnie nie rozumiejąc za co wampir go przeprasza i nawet nie chcąc rozumieć. Mój Boże, jak on mógł chociaż przez sekundę pozwolić niepewności wkraść się w jego stalową wolę i pomyśleć nad odłożeniem wywalczonej nagrody... tak długo, jak rzeczywistość była różowy balonikiem, wiszącym smętnie pod sufitem pięknego salonu, on będzie walczył o swoją nagrodę zaciekle. Mógł dzierżyć wszystko. Naprawdę; w takiej pozycji, w obecnej chwili mógł znieść każdą najmniejsza kłodę, jaką rzucano mu pod nogi i pokazać, że w swoich zapowiedziach jest jeszcze bardziej niebezpieczny niż w czynach. I będzie się tłukł. Oj będzie się tłukł. Do ostatniej kropli krwi... mocniej wbijając wcześniej obity policzek w obojczyk czarnowłosego. Chciał usłyszeć wszystko, nawet w swoim egoizmie chciał być lepszy od każdego z nich, bo jego nie czeka żadna promienna przyszłość, nie czaka uporanie się ze swoimi problemami, był i będzie wyrzutkiem, więc będzie lgnął do Króla Wyrzutków i śpiewał jego pieśń. Do momentu, aż Śmierć nie zagra na jego strunach innej pieśni. Dopóki jego oczy nie przestaną widzieć, dłonie nie zaczną drżeć, a usta nie zasypią ziemią. Ale to nadal jeszcze nie teraz, teraz rozwiązano pierścień ciepła, jaki układał chłodne dłonie na jego łopatkach, teraz smukłe palce z długimi paznokciami dawały się łaskotać krótkim, ale miękkim kosmykami kasztanu i odciągały twarz Puchona od wielkiej sali, w której słyszał głębokie, miarowe uderzenia dzwonu. Sahir żył bardziej niż wcześniej, zdecydowanie bardziej. I nie odmówił biczowanemu wiadra wody, teraz nawet kładąc na otwarte rany okład, w postaci ust, jakie zgarniały wszelkie namolne słowa z warg i pozostawiały wilgotne poczucie wolności od konieczności tłumaczenia się. Colette udało się powstrzymać przed wspięciem na kolana i pogłębieniem pocałunku, powstrzymał przed włączeniem w niego zębów, nawet powstrzymał ruchliwy język, by pozostał bezpiecznie wewnątrz jego ciała. Rozsunął jednie wargi i skubał, chwytał nimi te drugie, jak spragniony, który znalazł oazę, ale wiedział, że jeśli weźmie za dużego łyka to niechybnie się utopi.
Wdech jaki nabrał po tej pieszczocie, aż wprawił jego gardło w drżenie i pozałamywał się kilkakrotnie. Nadal był pijany czy już wytrzeźwiał? Słyszał nucenie i puścił Sahira wolno, nie zabierając rąk błyskawicznie do siebie, ale pozwalając palcom odpuścić z kurczowego uścisku i prześlizgnąć się powoli po bokach k...kochanka, lądując w końcu bezwładnie wzdłuż ciała Puchona. Przełknął nerwowo ślinę i obejrzał się na ławkę, jaka cały ten czas praktycznie opierała się o jego łydki i powoli sam usiadł obok wampira. Kolejna piosenka, która poruszała strunami wdzięcznego instrumentu. I gitary. Ale tym razem była spokojniejsza dużo bardziej miarowa. Colette nie spoglądał na artystę, tylko siedział wstrząśnięty tym wszystkim, skupiając się na tym, żeby przypadkiem nie przestać oddychać, skupiając się na tańczącym gasnącym płomieniu. Wziął głęboki oddech i lekki uśmieszek zaigrał na jego bladych ustach, ten powołany emocją,jaka pociągnęła go z powrotem do wstania, do stawienia kroków wolnych, z czasem nawet przypominających delikatne podskoki. Zbliżył się tak do ogniska, trzymając jeszcze ręce za plecami, ale odpuścił, złapał za ten sam, długi badyl jaki wpakował ta na samym początku, który dął się strawić dopiero w połowie. Jakie to śmieszne... kosmos dał mu wtedy ten badyl aby mógł go teraz wyciągnąć, wraz z ogniem, jaki płonął na jego końcowych centymetrach miarowo pożerając korę. Obrócił się z nim, zostawiając po sobie smugę dymu. Jeszcze raz i jeszcze raz, chichocząc kiedy lekko tracił stabilność. Wszystko robił do rymu, wpatrzony w płomień igrający na końcu jego specyficznej różdżki. Tańczył. Tańczył do tej specyficznej, smutnej piosenki, zerkając na Sahira i pozwalając mu zoczyć ciekawe, kanciaste figury, jaki powstawały na moment w powietrzu, kiedy szybko poruszał złapanym przez siebie płomieniem.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pią Lut 27, 2015 3:38 am
Tak się zaczynają i tak kończą się opowieści – te wielkie, te małe, każda siebie warta, opakowane w ładne okładki i wystawione na półki, każda z nich miała za zadanie przyciągnąć wzrok potencjalnego kupca, czy też czytelnika – ich okładka..? Gdybym był promotorem pewnie dobrałbym jej odpowiedni tytuł i odpowiedni obrazek, stworzony przez pędzel najlepszego twórcy, na którym byłby Arlekin i Czarny Koń, Złotołuski Smok i Czarny Kot – większość jednak wzięłoby ją do ręki, otworzyła, zaczęła zlepiać literki w słowa i zaraz odłożyła, krzywiąc się, mówiąc: my nie rozumiemy..! Nie musicie rozumieć... Ta mniejsza część, która by jednak zrozumiała, rozpłynęłaby się w melancholii i smutku, widząc przekleństwo, które rozłożyło skrzydła na plecach dwóch bogom winnych istot, które, tak jak każdy normalny człowiek, chciały żyć w świetle dnia, pośród ludzi, uśmiechać się i chodzić na wspólne posiłki do Wielkiej Sali, rozglądać się wokół i nie widzieć zagrożeń, jakie tworzyły wiedźmy czające się na krańcach świadomego jestestwa, odznaczające barwą czerni na tle bieli – żaden z nich nie był białą kartą, gotową do zapisania od nowa... byli paskudnie pokreśleni, popisani, mimo to brali żyletki i własną krwią dopisywali nowe słowa... już nie na własnym ciele – teraz, gdy się spotkali, mogli przekazać swe męki sobie wzajem, nie oczekując w zasadzie niczego wielkiego... Wiecie, dlaczego większość skrzywi się, poobraża i wyrzuci na śmietnik książkę, która nigdy nie będzie miała tytułu..? Ponieważ drzemie w niej okrutna prawda o szarości dnia – tej szarości, która nie została przeznaczona dla oczu zbyt wielu... Z nią mierzymy się na co dzień, ono mija nas tchnieniem i tylko Ci, co choćby małym palcem omsknęli się o pojęcie nieskończoności upadku, będą w stanie ją zrozumieć... Nikt tutaj nie będzie wmawiał komuś, że codzienność składa się jedynie z tych stokrotek, na których przysiadają barwne motyle – tutaj rzeki mają barwę szkarłatu, a lasy to tylko popiół i zgliszcza, z których unosi się kurz z dymem – tam właśnie ich znajdziecie, nad skarpą nadmorską o zachodzie słońca, gdzie oczy śmiertelnych nie docierają – to oni popełnili grzech, to ich oskarżono o miłość i chociaż oboje byli bezsilni w swej sile, nie mogli stanąć twarzą w twarz z sądem, nie byli gotowi usiąść jeszcze przed ławą, za którą tańczyły w oddali odziane w maski twarze tych, których nazywamy "przeciętnymi" i którym skrycie pozazdrościmy ich "normalności", prostoty ich myśli i charakteru, w której nie mieli problemu konieczności uciekania przed samym sobą... Prowadzili te życie, o którym Kot ze Smokiem mogli tylko śnić. To bardzo dziki świat. Bardzo szalony. Ludzie w nim biegają w kręgach i uśmiechają się ślicznie, sądząc, że to stworzy im życie i zapewni miejsce w społeczeństwie – tak choćby myślał Smok, i cóż? - wiedział, że i tak nigdy nie uda mu się w nim rozgościć – próbował iść z prądem wśród tych, u których brak ekspresji i głębi porażał, dopóki nie natknął się na Spektrum Czerni chodzące własnymi drogami – czyż to nie było więc trudne, by podejść i powiedzieć... prawdę? Wszystko przez to przedziwne szaleństwo... Tak o tym mówię, mówię, ale nie mogę zrozumieć, czy to chora była ta dwójka, czy może właśnie wszyscy wokół nich? Ci, których nikt nie poznał. Ci, którym dano lekcję życia, ale nikt nie zdołał spojrzeć na tyle głęboko, by się w otchłani odnaleźć... Noc i Ciemność nie były im wrogami – to, co kąsało, to, co pochłaniało, nie niszczyło ich, a chowało w ramionach, by pozwolić im mówić w swych progach tego, czego nigdy nie powiedzą pod rozgrzaną gwiazdą, o której tyle się mówiło, że kiedyś zgaśnie – dobrze... niech gaśnie... Może wraz z nią zgaśnie choroba ludzka, jaką mogę nazwać nietolerancją... może, nawet jeśli remedium nadal się nie znajdzie, oślepną na tyle, by widzieć mogli tylko ci naprawdę spoglądania warci..?
Jeden z wariatów bierze patyk, zatacza nim powolne koła, porusza nim wraz ze swoim ciałem, podczas gdy drugi nadla siedzi – nikt ich tej nocy nie złapie, nikt ich nie zamknie w klatkahc, by przedstawić jako nie-ludzi, wrogów społecznych, którzy wybijali się ponad oczekiwane normy – to komunizm, tutaj syreny wojenne wyją na alarm i ogłaszają konieczność rezydowania wojsk na niebezpiecznych terenach – strzeżonego Pan Bóg strzegł, tak i nad nimi dziś czuwała Noc, o wiele skuteczniejsza od dłoni boskiej, od tego starego pryka, który osobom naprawdę dobrym pozwolił doświadczyć tak wiele, a tym, którzy czynili same zło, leje mannę z nieba – dlatego nie szukam sprawiedliwości, szukam jedynie schronienia przed złym spojrzeniem obdzierającym ze wszystkich tajemnic, które potrzebne były do zachowania życia. Zachrypnięty, ale miękki głos pełen treściwej melancholii opowiada o tym, kto wymusza na instrumencie pod swoimi zadziwiająco miękkimi palcami odpowiednie nuty i kształtuje nimi rzeczywistość wokół siebie wraz z eterem, wtapiając w istnienie naprzeciw siebie wszystko, co było niezbędne do poprowadzenia dalej tej maskarady, nieprawdopodobnej w swej płynności i wdzięczności, która cieszyła spojrzenie i na którą chciało się patrzeć, dlatego choć treść się skończyła, to struny poruszały się dalej w swym magicznym rytmie, byle tylko nie przerwać, byle tylko ten błysk w dwukolorowych tęczówkach trwał – mógłtak grać jeszcze długo, pozwalając się omamiać, czerpać przyjemność z tego lekkiego szczęścia, które rozkwitało tuż obok kwiata wspomnianej już malnacholii – nie kolidowały ze sobą... Tworzyły piękną, spójną całość, splatając ze sobą długie, bogate płatki i unosząc ponad codzienność...
- To jest właśnie... nieskończoność. - Uśmiechnął się delikatniej, zmieniając melodię, by zagrać to, co jego schorowana jaźń stworzyła w tym tygodniu...
- A light snow is falling on London
All sign of the living has gone
The last train pulls into the station
And no-one gets off and no-one gets on

Don't hate me
I'm not special like you
I'm tired and I'm so alone


One light burns in a window
It guides all the shadows below
Inside the ghost of a parting
And no-one is left, just the cigarette smoke

Don't hate me
I'm not special like you
I'm tired and I'm so alone
Don't fight me
I know you'll never care
Can I call you on the telephone, now and then?

Mogli poświęcić całą wieczność dla siebie wzajem... Czy nadejdzie czas, gdy się sobą znudzą i powiedzą: to jednak nie to? Dajmy spokój tej trującej miłości, dopóki nas nie zabiła?
Chyba każdy z nas ma jakieś toksyczne romanse...
Jeśli twierdzisz, że takiego nie masz, to zastanów się, czy żyjesz.
Może jesteś tylko motylem, który śni, że jest człowiekiem?

[z/t x2]
Ciril Hootcher
Oczekujący
Ciril Hootcher

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Kwi 27, 2015 10:27 am
Przygoda z Warpem miała się dopiero zacząć, a nabrała rumieńca ekscytacji, który z każdym krokiem wybijał się na wyższe poziomy. Niby niepozorna gra słów nigdy do niczego nie prowadziła, jednak tutaj ta zasada jakoby nie miała swojego zastosowania. I tak właśnie po ówczesnym przemierzaniu krętych korytarzy Hogwartu w poszukiwaniu mioteł, znaleźli się tutaj, w miejscu, z którego po części można było wypatrzeć tragedię, z którą to teraz musieli się zmierzyć nauczyciele i uczniowie. Tam gdzieś w dole rozegrała się piekielna gierka, którą przeoczył młody czarodziej przechadzający się po lesie w poszukiwaniu przygód. Żałował tej decyzji tak bardzo, jak cieszył się z odebrania życia Żerlicy. Nie miałby do tego okazji, gdyby nie jego ciekawość. Los uznał, że nie potrzebuje ryzykowania życia wśród chmary fanatyków, a właśnie odwrotnie. Miał być potworem w skórze potulnego ucznia. Miał zrobić wiele okropnych rzeczy i wyjść z tego bez szwanku, ba! Jako bohater, obrońca uciśnionych i upośledzonych umysłowo uczniów, który nie wiedzieli na co się rwą!
Spoglądał w dół z jakąś zakurzoną miotłą w ręce. Tuż obok niego stał Colette. Patrzyli w dół, na mieniącą się wieloma kolorami taflę jeziora. Widział nauczycieli krzątających się jak w ukropie. Cieszył się z tego widoku. Nikt inny raczej nie chłonął by tej atmosfery tak łapczywie, jak Hootcher. A mieli zrobić jeszcze więcej. Zakazy zakazami, ale wymkniecie się z zamku nie było bardzo trudne, zwłaszcza, gdy ma się takie doświadczenie jak on. Wiele nocy spędził na ukrywaniu się i poszukiwaniu niewiadomych, znał wyjścia, o których mało kto wiedział. Po prostu wiedział co robi i gdzie idzie. Świadomość faktu, że zaraz będzie się cieszył jak małe dziecko, dodawała mu tylko otuchy i karmiła jego ambicje wonią nieszczęścia, smutku i rozpaczy wymieszanego z odorem palonego mięsa. Widok może i makabryczny, napawał go nadzieją. Powoli uświadamiał sobie, że musi być lepszy, jeśli chce kiedyś stanąć w szranki z tymi, którzy zniszczyli ten teren. Oni są gdzieś w szkole, czekają, aby spotkać go na korytarzu. Chciał spojrzeć im w oczy i zobaczyć, co kryje się pod płachtą okrucieństwa. Tam na dole mogła powstawać armia Czarnego Pana, śmeirciożercy radowali się na myśl o przyszłych rekrutach, a on nie wiedział jak wejść z nimi w kontakt.
Spojrzał na swojego towarzysza. Nie wiedział, czy może mu ufać, jednak starał się o tym nie myśleć aż nadto. Każdy gdzieś w sercu ma tę chrapkę na trochę adrenaliny, może i Puchon potrzebował tego bardziej niż on.
- Na pewno chcesz to zrobić? Nie mam swojej miotły, a ta nie wygląda na mega szybką, więc istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że nas złapią. Konsekwencje nie będą małe, raczej usadzą nas na jakiś czas....- upewnił się, jakby go to obchodziło. Może nie chciał niszczyć mu wspaniałej czystej kartki w księdze Filtcha... A może chciał? Kto wie? Nie, raczej nie. On po prostu był ciekawy. Nie obchodziło go nic, jak zaspokajanie swoich własnych „widzi mi się”, więc z Colette, czy bez niego i tak by to zrobił.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Pon Kwi 27, 2015 10:44 pm
To nie było dla Colette czymś normalnym, a jednocześnie nie potrafił czuć się z całym tym planem jakoś szczególnie źle. Jakby nadal fala uderzeniowa do niego nie dotarła i los zamierzał mu ją przekazać dopiero u źródła. W końcu Puchon wiedział już, że wszyscy tam umarli, a jednocześnie nie ogarnął jeszcze, że już nie żyją. Jest pomiędzy tymi niby podobnymi słowami, słownikowymi synonimami, cholernie duża przepaść symboliczna. Polegająca na rytuale przyswojenia jako pierwszy stwierdzenie, że doszło do jakiejś reakcji, przez która życie biologiczne się zakończyło. Koniec. Dopiero po nim przychodził etap przyswajania całego bólu, jaki wynikał z tego, że właśnie umarł 'Ktoś', zgasł tak po prostu z mniej lub bardziej istotnych powodów i już nigdy, przenigdy nie sobaczy się go spacerującego po korytarzach albo wcinającego kanapkę w biegu na zajęcia - a już za kilka dni zbierze się wszystko, co z niego zostało do pudła i zakopie głęboko w ziemi. I to drugie deptało Warpowi po piętach, ale nie sięgało jego gardła. A on jeszcze zamierzał uciekać przed tym na miotle. I tak skończył tutaj z najnowszym bohaterem Hogwartu, trzymając w ręce najprostszą i najbardziej zasobną we włosie miotłą, jaką tylko mógł wygrzebać ze schowka, jednocześnie nie pokrywając się cały kurzem i pajęczynami. To były te psotne i 'dowciapne' sztuki, które spokojnym i jednostajnym tempem wynosiły jeźdźców i przewieszały ich za galoty przez szczyt najwyższej wieży Hogwartu. Gorącokrwiste i nieopanowane rumaki. Idealne do Treningów Quidditch'a. I patrzył na ciemną, niespokojną taflę, jaka zawsze (pchana chyba doświadczeniem z wakacji nad jeziorem) zachęcała do wskoku wprost w łapy morderczych tajemnicy jakie skrywała. A z drugiej strony już czekał okropny obraz masakry pod Dębem; jak między młotem i kowadłem – do on tu właściwie robił? Ah, no tak: przygoda.
- No przecież nie będę peniał już prawie u celu. - kącik ust mu lekko drgnął, jakby chciał się uśmiechnąć, ale odkrył, że im bliżej tego wszystkiego był, tym mniej miał pokładów humoru na żarty. Przerzucił nogę przez miotłę i utrzymał ją stabilnie za trzon. - Oczywiście, że nas złapią i oczywiście, że mam tego świadomość, dlatego radzę się pospieszyć, zanim dotrze do mnie, że to bez sensu. - jego miotła uniosła się i zakołysała, a Warp chwycił się jej mocniej i wygiął lekko plecy w tył, żeby podnieść o kolejne metry. - Tylko; ostatnia prośba, jak na miejscu nie wytrzymam i rozpocznę trening trudnej sztuki rzygania podczas lotu, to wolałbym, żebyś akurat tę anegdotkę zostawił dla siebie. - tym razem uśmiech i puszczenie oka wyszło znacznie lepiej. Wysunął się na prowadzenie, zataczając lekki łuk i obserwując w dole cień o swoim kształcie, koszmarnie powyginany przez taflę jeziora. Machnął tylko ręką poganiając towarzysza i odbił lekko na bok.
Sponsored content

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 7 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach