- Mistrz Labiryntu
Dom rodzinny Evana Rosiera
Nie Lip 23, 2017 11:08 am
Dom rodzinny Evana Rosiera to przeciętnych rozmiarów dwór zbudowany na ruinach średniowiecznego zamku, którego pozostałości można znaleźć na zielonym terenie wokół posiadłości. Dworek w stylu renesansowym z dobudowanymi skrzydłami w stylu klasycznym stracił już swój złoty blask. Na figurkach, ornamentach i kolumnach osadził się brud, którego od lat nie zebrano. Główne, wysokie drzwi wymagały zastosowania zaklęcia lub dużej siły fizycznej. W środku dominował półmrok, ciemne podłogi, ściany, meble. Okna w większości pomieszczeń były zasłonięte. W przedsionku znajdowały się szerokie schody na piętro, gdzie można znaleźć sześć sypialni z osobnymi łazienkami, a wyżej strych pełniący funkcję rupieciarni. Na parterze mieściła się przestronna kuchnia, jadalnia, dwa salony - jeden mały, drugi znacznie większy, biblioteka oraz gabinet pana domu. Od kuchni schodziło się do piwnicy, gdzie były przechowywane zapasy jedzenia.
W każdym pomieszczeniu wisiał herb Rosierów, a wzdłuż korytarzy wisiało 10 portretów rodzinnych wcześniejszych pokoleń. W największym salonie nad kominek był powieszony obraz przedstawiający kilkunastoletniego Evana Rosiera z jego rodzicami. Dodatkowo jedną ścianę gabinetu zajmowało drzewo genealogiczne Rosierów.
Miasto i kraj: Wielka Brytania, East Sussex, okolice Brighton
Ulica, numer domu i mieszkania: Ditchling Rode 4
Zaklęcia ochronne: nieznane zaklęcia rzucane wiele pokoleń wstecz. Obecnie co roku rzucane są współczesne zaklęcia antywłamaniowe i "odstraszające" mugoli (nie widzą posiadłości i nie mogą się do niej zbliżyć). Można się teleportować w promieniu 20 metrów od głównego wejścia.
W każdym pomieszczeniu wisiał herb Rosierów, a wzdłuż korytarzy wisiało 10 portretów rodzinnych wcześniejszych pokoleń. W największym salonie nad kominek był powieszony obraz przedstawiający kilkunastoletniego Evana Rosiera z jego rodzicami. Dodatkowo jedną ścianę gabinetu zajmowało drzewo genealogiczne Rosierów.
Miasto i kraj: Wielka Brytania, East Sussex, okolice Brighton
Ulica, numer domu i mieszkania: Ditchling Rode 4
Zaklęcia ochronne: nieznane zaklęcia rzucane wiele pokoleń wstecz. Obecnie co roku rzucane są współczesne zaklęcia antywłamaniowe i "odstraszające" mugoli (nie widzą posiadłości i nie mogą się do niej zbliżyć). Można się teleportować w promieniu 20 metrów od głównego wejścia.
- Evan Rosier
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Nie Lip 23, 2017 12:34 pm
Machnął różdżką, gdy dwoma krokami pokonywał schody przed głównym wejściem. Drzwi leniwie się otworzyły przed domownikiem. Nie miał ze sobą bagaży, gdyż jak zawsze miały się nim zająć rodzinne skrzaty, które w sypialni młodego Rosiera rozpakowywały wielki kufer. Rozpędem wszedł po schodach na górę. Gwałtownie otworzył drzwi do swojego pokoju i przegonił skrzaty w połowie ich pracy. Natychmiast poznikały. Niegdyś było znacznie więcej domowych pomocników - lub jak kto wolał niewolników. Jednak od wielu lat rodzina Rosierów mogła poszczycić się posiadaniem zawrotnej ilości trzech skrzatów, które nie miały już dużo roboty w dużym domu, gdzie mieszkała tylko pani Rosier. Ta z kolei z braku zajęcia wiele rzeczy wykonywała sama żyjąc z majątku zmarłego męża.
Evan Rosier przemył twarz w łazience. W lustrze odbijało się jego gniewne spojrzenie. Mocno zaciskał dłoń na umywalce. Wydawało, się agresję potęguje jego własny widok. Gwałtownym szarpnięciem spróbował nastawić sobie bark. Krzyknął z bólu, bo przecież nie znał się na medycynie i zrobił to nieudolnie. Z bólu i ze zmęczenia osunął się na zimne kafelki łazienki i ciężko oddychał. Po chwili nerwy go zaczęły opuszczać, oddech się wyrównał. Podniósł się zagryzając żeby z bólu. Położył się na wielkim łóżku, które stało na środku sypialni i zapadł w głęboki sen.
W tym czasie jego matka weszła z nadzieją, że przywita się z synem. Łagodnie się uśmiechnęła na widok śpiącego młodzieńca. Postawiła tacę z jedzeniem i piciem. Ze zmartwieniem spojrzała na ramię syna, lecz nie zrobiła niczego innego poza przykryciem go kocem. Pozbierała rzeczy porozrzucane przez skrzaty i dokończyła cicho rozpakowywać młodego Rosiera. Potem wyszła z pokoju zamknąwszy drzwi.
Rosier nie słyszał rozmów prowadzonych na dole, lecz w ich wyniku wkrótce jego życie miało się całkiem zmienić.
z/t
Evan Rosier przemył twarz w łazience. W lustrze odbijało się jego gniewne spojrzenie. Mocno zaciskał dłoń na umywalce. Wydawało, się agresję potęguje jego własny widok. Gwałtownym szarpnięciem spróbował nastawić sobie bark. Krzyknął z bólu, bo przecież nie znał się na medycynie i zrobił to nieudolnie. Z bólu i ze zmęczenia osunął się na zimne kafelki łazienki i ciężko oddychał. Po chwili nerwy go zaczęły opuszczać, oddech się wyrównał. Podniósł się zagryzając żeby z bólu. Położył się na wielkim łóżku, które stało na środku sypialni i zapadł w głęboki sen.
W tym czasie jego matka weszła z nadzieją, że przywita się z synem. Łagodnie się uśmiechnęła na widok śpiącego młodzieńca. Postawiła tacę z jedzeniem i piciem. Ze zmartwieniem spojrzała na ramię syna, lecz nie zrobiła niczego innego poza przykryciem go kocem. Pozbierała rzeczy porozrzucane przez skrzaty i dokończyła cicho rozpakowywać młodego Rosiera. Potem wyszła z pokoju zamknąwszy drzwi.
Rosier nie słyszał rozmów prowadzonych na dole, lecz w ich wyniku wkrótce jego życie miało się całkiem zmienić.
z/t
- Marlene McKinnon
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Czw Sie 17, 2017 5:59 pm
Kilka godziny po wizycie na Pokątnej więc...Tak, mam już różdżkę!
Żwawym krokiem, co rusz odgarniając agresywne, chcące spotkać się z jej twarzą, gałęzie, przedzierała się przez las. Skrót prowadzący do posiadłości Rosierów wyglądał na dawno nieużywany i McKinnon naprawdę musiała się namęczyć żeby w końcu trafić na odpowiednią ścieżkę. Cóż, ludzka pamięć bywała jednak zawodna.
Nieprzyjemne, przeszywające ciało dreszcze wzmagały się z każdym krokiem, który przybliżał ją do obranego celu. Delikatne podmuchy wieczornego wiatru nie zapowiadały jeszcze burzy, która miała przetoczyć się tej nocy nad miastem, jednak zaciśnięte na nowej różdżce palce, powoli zaczęły odczuwać spadek temperatury.
Po rozmowie z Charlie nie miała zbyt wiele czasu, musiała działać i chociaż wiedziała, że nie poradzi sobie bez dobrego planu i wsparcia, zdawała sobie sprawę z tego, że to ona musi być tą, która wykona pierwszy ruch. Nie mogła wrócić do domu. Po dzisiejszym, kilkusekundowym spotkaniu z Rosierem, McKinnon wiedziała, że jego wizyta nie nastąpi zbyt szybko. Chciał żeby czekała. W przepełnionym złymi wspomnieniami, pustym i zimnym domu. Sama, pozbawiona jakiejkolwiek nadziej i oszalała ze strachu. A guzik! Nie zamierzała dawać mu tej satysfakcji. Nie chciała być dla niego zaszczutym, zamkniętym w klatce zwierzątkiem. Doceniała fakt, że młody mężczyzna postanowił doprowadzić do jej spotkania z bratem, ale skoro te miało mieć w końcu miejsce, Marlene chciała żeby odbywało się na jej zasadach.
Sama do końca nie wiedziała w jaki sposób powinna te zasady nakreślić, ale tym postanowiła pomartwić się później. O ile w ogóle miało być jakieś później.
Kilka minut po godzinie 20 znalazła się na okazałym placu, dokładnie naprzeciwko głównych drzwi, prowadzących do posiadłości Rosiera.
Niepewnie rozejrzała się dookoła. Nigdy nie była w jego domu. Nie miała zielonego pojęcia jak dostać się do środka. Wielkie drzwi nie wyglądały na takie, które po prostu można było sobie swobodnie otworzyć. Zresztą, jeśli nie chciała od razu zostać wyrzuconą powinna chyba była zachować jakieś pozory, prawda? Hm, miała wrażenie, że w tym stroju nie mogło to być szczególnie prostym zadaniem. Ostatni raz spojrzała na zawieszony na łańcuszku zegarek. Za niecałe cztery godziny Charlie i Potter mieli zacząć jej szukać. Głęboko wydychając powietrze, z nieprzyjemnymi skurczami żołądka wyszła z bezpiecznego, rzucanego przez gęste drzewa, cienia i z hardo uniesionym podbródkiem (który prawdopodobnie miał na celu dodania jej pewności siebie), dzielnie ruszyła do przodu.
Drzwi otworzył jej przygarbiony, łypiący podejrzliwie skrzat. - Elizabeth Lestrange - rzuciła przez ramię, nie mając pojęcia czy niewiasta z takimi personaliami w ogóle istnieje. - Nie musisz mnie zapowiadać, zapewniam, że panicz Rosier oczekuje mnie z niecierpliwością. - Nie miała pojęcia czy nieprzekonująco odegrała swoją rolę czy takie po prostu panowały w tym domu zasady jednak skrzat uparcia obstawiał przy tym, że powinien ją zaanonsować. No cóż. Posłusznie, starając się pohamować swoją ciekawość (ciężko było nie rozglądać się po wnętrzu domu) i sprawiać wrażenie eleganckiej, weszła ze skrzatem na piętro.
- panienka Elizabeth Lestrange - powiedział ze skrywaną niechęcią i przez długi moment wyraźnie ociągał się z opuszczeniem pomieszczenia. Nie miała pojęcia dlaczego, ale wyraźnie nie przypadła mu do gustu.
- Odejdź już - syknęła i przekraczając progi sypialni Rosiera odsunęła skrzata na bok. Miała nadzieję, że nie zabolało go to jakoś szczególnie mocno.
Zamknęła za sobą drzwi.
Żwawym krokiem, co rusz odgarniając agresywne, chcące spotkać się z jej twarzą, gałęzie, przedzierała się przez las. Skrót prowadzący do posiadłości Rosierów wyglądał na dawno nieużywany i McKinnon naprawdę musiała się namęczyć żeby w końcu trafić na odpowiednią ścieżkę. Cóż, ludzka pamięć bywała jednak zawodna.
Nieprzyjemne, przeszywające ciało dreszcze wzmagały się z każdym krokiem, który przybliżał ją do obranego celu. Delikatne podmuchy wieczornego wiatru nie zapowiadały jeszcze burzy, która miała przetoczyć się tej nocy nad miastem, jednak zaciśnięte na nowej różdżce palce, powoli zaczęły odczuwać spadek temperatury.
Po rozmowie z Charlie nie miała zbyt wiele czasu, musiała działać i chociaż wiedziała, że nie poradzi sobie bez dobrego planu i wsparcia, zdawała sobie sprawę z tego, że to ona musi być tą, która wykona pierwszy ruch. Nie mogła wrócić do domu. Po dzisiejszym, kilkusekundowym spotkaniu z Rosierem, McKinnon wiedziała, że jego wizyta nie nastąpi zbyt szybko. Chciał żeby czekała. W przepełnionym złymi wspomnieniami, pustym i zimnym domu. Sama, pozbawiona jakiejkolwiek nadziej i oszalała ze strachu. A guzik! Nie zamierzała dawać mu tej satysfakcji. Nie chciała być dla niego zaszczutym, zamkniętym w klatce zwierzątkiem. Doceniała fakt, że młody mężczyzna postanowił doprowadzić do jej spotkania z bratem, ale skoro te miało mieć w końcu miejsce, Marlene chciała żeby odbywało się na jej zasadach.
Sama do końca nie wiedziała w jaki sposób powinna te zasady nakreślić, ale tym postanowiła pomartwić się później. O ile w ogóle miało być jakieś później.
Kilka minut po godzinie 20 znalazła się na okazałym placu, dokładnie naprzeciwko głównych drzwi, prowadzących do posiadłości Rosiera.
Niepewnie rozejrzała się dookoła. Nigdy nie była w jego domu. Nie miała zielonego pojęcia jak dostać się do środka. Wielkie drzwi nie wyglądały na takie, które po prostu można było sobie swobodnie otworzyć. Zresztą, jeśli nie chciała od razu zostać wyrzuconą powinna chyba była zachować jakieś pozory, prawda? Hm, miała wrażenie, że w tym stroju nie mogło to być szczególnie prostym zadaniem. Ostatni raz spojrzała na zawieszony na łańcuszku zegarek. Za niecałe cztery godziny Charlie i Potter mieli zacząć jej szukać. Głęboko wydychając powietrze, z nieprzyjemnymi skurczami żołądka wyszła z bezpiecznego, rzucanego przez gęste drzewa, cienia i z hardo uniesionym podbródkiem (który prawdopodobnie miał na celu dodania jej pewności siebie), dzielnie ruszyła do przodu.
Drzwi otworzył jej przygarbiony, łypiący podejrzliwie skrzat. - Elizabeth Lestrange - rzuciła przez ramię, nie mając pojęcia czy niewiasta z takimi personaliami w ogóle istnieje. - Nie musisz mnie zapowiadać, zapewniam, że panicz Rosier oczekuje mnie z niecierpliwością. - Nie miała pojęcia czy nieprzekonująco odegrała swoją rolę czy takie po prostu panowały w tym domu zasady jednak skrzat uparcia obstawiał przy tym, że powinien ją zaanonsować. No cóż. Posłusznie, starając się pohamować swoją ciekawość (ciężko było nie rozglądać się po wnętrzu domu) i sprawiać wrażenie eleganckiej, weszła ze skrzatem na piętro.
- panienka Elizabeth Lestrange - powiedział ze skrywaną niechęcią i przez długi moment wyraźnie ociągał się z opuszczeniem pomieszczenia. Nie miała pojęcia dlaczego, ale wyraźnie nie przypadła mu do gustu.
- Odejdź już - syknęła i przekraczając progi sypialni Rosiera odsunęła skrzata na bok. Miała nadzieję, że nie zabolało go to jakoś szczególnie mocno.
Zamknęła za sobą drzwi.
- Evan Rosier
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Pią Sie 18, 2017 8:00 pm
Rzadko opuszczał swój pokój łączący sypialnie z małym gabinetem, co akcentowała mała biblioteczka, lśniące drewniane biurko z fotelem obitym ciemną skórą oraz dwuosobową sofą naprzeciwko. Czasami dla odmiany przechadzał się po domu, lecz nie zaglądał do nieużywanych sypialni, w których już od lat nikt nie gościł. Kilka razy złapał się na tym, że stoi przed drzwiami do pokoju ojca. Nie był pewien ile czasu tak spędził, bo ostatecznie nie przekraczał progu tylko z powrotem chował się w swoich czterech ścianach. Skrzaty lub jego matka przynosili mu jedzenie. Właściwie z nikim nie rozmawiał poza tą krótką chwilą, gdy rodzicielka spróbowała przeprowadzić z nim rozmowę na temat śmierci ojca. Rozmowy nie było, był monolog. Krótki i raczej niezarejestrowany przez Rosiera - jak wskazywała jego reakcja, a dokładnie jej brak. Jednak młodzieniec dobrze zapamiętał słowa matki, która nie ośmieliła się powiedzieć złego słowa o swoim mężu nawet po jego śmierci. Kobieta była nieświadoma, że jej syn nie z powodu żałoby woli spędzać czas w samotności. W końcu byłby pierwszy, który tańcowałby na grobie nieboszczka...
Dla domowników było sekretem, co młody pan czyni w swoim pokoju. Zza czterech ścian nie dochodziły żadne dźwięki i nawet skrzaty nie były pewne, czy Evan Rosier przebywa w swojej sypialni, czy gdzieś się wymyka... Jednak skrzaty u Rosierów nie należały do zbyt bystrych. Do tego zostały rozpieszczone przez gospodynię. Jeśli kiedykolwiek miały coś w swojej czaszce na kształt mózgu, to po starannych zabiegach pani Rosier była tam tylko trzęsąca się galareta.
W związku z powyższym Rosier niechętnie podniósł głowę znad biurka na dźwięk klamki od ciężkich, drewnianych drzwi. Nie dał po sobie poznać, że imię i nazwisko nic mu nie mówią, a nawet są fałszywe. Nie drgnęła mu brew, gdy w otwartych drzwiach za skrzatem stała dziewczyna, która na pewno nie nazywała się Elizabeth Lestrange.
Odłożył lupę, przez którą wcześniej dokładnie badał jakiś pergamin rozłożony na biurku, po czym opadł na oparcie fotela. Nie spuszczał wzroku z McKinnon, ale jednocześnie zastanawiał się jaką karę przygotuje skrzatowi. Och, nie żeby był zły, że dziewczyna tu jest. Jednak zasady to zasady i za ich załamane należy się kara.
- Nie posłuchałaś mnie - stwierdził spokojnie opierając głowę o pięść. -Jesteś głupia czy naiwnie niecierpliwa? Och, na jedno wychodzi.
Wykrzywił twarz w sarkastycznym grymasie i powoli podniósł się ze swojego miejsca. Podchodząc do McKinnon przeczesał przydługie włosy, które już dawno powinny mieć prywatne spotkanie z nożyczkami. Evan Rosier nie zmienił się od ich spotkana w pociągu. Podpuchnięte oczy zdradzały brak odpowiedniej ilości snu. Wciąż wydawał się być nienaturalnie szeroki w barkach i wyższy niż zwykle. Miał na sobie zmiętą, niechlujnie wyciągniętą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i spodnie w kolorze głębokiej czerni. Nie przypominał wielkiego pana Rosiera, swojego ojca, który zawsze miał nienaganny ubiór również w domu.
- Tak bardzo nie mogłaś się mnie doczekać, McKinnon? - powiedział przeciągając głoski. Po czym klasnął w dłonie powoli stawiając kroki w stronę byłej Krukonki. - Więc witaj w posiadłości Rosierów - okręcił się na pięcie z wyciągniętymi ramionami na ciemne, drewniane meble, starą tapetę już uchodzącą za niemodną, łoże (tak, nie łóżko) z baldachimem oraz dywan w idealnym stanie. Wszystko było spowite w mroku, chociaż na dworze było jasno, to okna były zasłonięte ciężkimi zasłonami w te same ornamenty co tapeta. Światło dawały dwie lampy. Ta na biurku oraz stojąca na komodzie tuż przy wejściu do pokoju. Blask tej drugiej padał dokładnie na twarz młodej kobiety. Za to sylwetka Rosiera była podświetlana z tyłu, tak że jego sylwetka wyglądała na bardziej mroczną. Może przez tą twarz okrytą przez półmrok. Ciemne oczy hipnotyzująco błyszczały, gdy podszedł do dziewczyny, a światło padło również na niego. Przechylił głowę, gdy dokładnie przyglądał się McKinnon.
- Herbatki? - powiedział. Wydychane powietrze delikatnie omiotło policzek dziewczyny.
Dla domowników było sekretem, co młody pan czyni w swoim pokoju. Zza czterech ścian nie dochodziły żadne dźwięki i nawet skrzaty nie były pewne, czy Evan Rosier przebywa w swojej sypialni, czy gdzieś się wymyka... Jednak skrzaty u Rosierów nie należały do zbyt bystrych. Do tego zostały rozpieszczone przez gospodynię. Jeśli kiedykolwiek miały coś w swojej czaszce na kształt mózgu, to po starannych zabiegach pani Rosier była tam tylko trzęsąca się galareta.
W związku z powyższym Rosier niechętnie podniósł głowę znad biurka na dźwięk klamki od ciężkich, drewnianych drzwi. Nie dał po sobie poznać, że imię i nazwisko nic mu nie mówią, a nawet są fałszywe. Nie drgnęła mu brew, gdy w otwartych drzwiach za skrzatem stała dziewczyna, która na pewno nie nazywała się Elizabeth Lestrange.
Odłożył lupę, przez którą wcześniej dokładnie badał jakiś pergamin rozłożony na biurku, po czym opadł na oparcie fotela. Nie spuszczał wzroku z McKinnon, ale jednocześnie zastanawiał się jaką karę przygotuje skrzatowi. Och, nie żeby był zły, że dziewczyna tu jest. Jednak zasady to zasady i za ich załamane należy się kara.
- Nie posłuchałaś mnie - stwierdził spokojnie opierając głowę o pięść. -Jesteś głupia czy naiwnie niecierpliwa? Och, na jedno wychodzi.
Wykrzywił twarz w sarkastycznym grymasie i powoli podniósł się ze swojego miejsca. Podchodząc do McKinnon przeczesał przydługie włosy, które już dawno powinny mieć prywatne spotkanie z nożyczkami. Evan Rosier nie zmienił się od ich spotkana w pociągu. Podpuchnięte oczy zdradzały brak odpowiedniej ilości snu. Wciąż wydawał się być nienaturalnie szeroki w barkach i wyższy niż zwykle. Miał na sobie zmiętą, niechlujnie wyciągniętą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i spodnie w kolorze głębokiej czerni. Nie przypominał wielkiego pana Rosiera, swojego ojca, który zawsze miał nienaganny ubiór również w domu.
- Tak bardzo nie mogłaś się mnie doczekać, McKinnon? - powiedział przeciągając głoski. Po czym klasnął w dłonie powoli stawiając kroki w stronę byłej Krukonki. - Więc witaj w posiadłości Rosierów - okręcił się na pięcie z wyciągniętymi ramionami na ciemne, drewniane meble, starą tapetę już uchodzącą za niemodną, łoże (tak, nie łóżko) z baldachimem oraz dywan w idealnym stanie. Wszystko było spowite w mroku, chociaż na dworze było jasno, to okna były zasłonięte ciężkimi zasłonami w te same ornamenty co tapeta. Światło dawały dwie lampy. Ta na biurku oraz stojąca na komodzie tuż przy wejściu do pokoju. Blask tej drugiej padał dokładnie na twarz młodej kobiety. Za to sylwetka Rosiera była podświetlana z tyłu, tak że jego sylwetka wyglądała na bardziej mroczną. Może przez tą twarz okrytą przez półmrok. Ciemne oczy hipnotyzująco błyszczały, gdy podszedł do dziewczyny, a światło padło również na niego. Przechylił głowę, gdy dokładnie przyglądał się McKinnon.
- Herbatki? - powiedział. Wydychane powietrze delikatnie omiotło policzek dziewczyny.
- Marlene McKinnon
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Sob Sie 19, 2017 1:29 am
Cichy trzask, towarzyszący zamknięciu się drzwi ostatecznie przypieczętował jej los. Nie było już odwrotu. Pozbawiony dziennego światła, nieco staroświecki i tak mocno pachnący nim, pokój stał się jej pułapką, klatką do której sama postanowiła się zapędzić.
W akompaniamencie skrzypiącej podłogi, dwoma niepewnymi, tak bardzo niepasującymi do panienki Lestrange, krokami weszła w krąg, rzucanego przez stojącą nieopodal lampę, światła. Przekrzywiając delikatnie głowę swoje spojrzenie utkwiła w siedzącym przy biurku, młodym mężczyźnie. Wciąż odczuwała lekkie zdenerwowanie, jednak ku swojemu zdziwieniu odkryła, że pokój Rosiera działał na nią wyjątkowo uspokajająco. Stara tapeta, łagodne światło płynące z dużych lamp, drewniane, nieco wysłużone meble i rzucający się w oczy, zapełniony książkami regał - to wszystko powodowało, że pomimo panującego w nim mroku, pokój wydawał się całkiem przytulnym miejscem. No cóż. Znieczulenie swojej ofiary, zapewnienie jej pozornego poczucia bezpieczeństwa i przez to, całkowite jej rozbrojenie, wydawało się być naprawdę dobrym posunięciem. Szkoda, że Rosier nie będzie mógł przypisać sobie tego jako swoją osobistą zasługę.
Odrywając w końcu wzrok od jego sylwetki, powoli zaczęła błądzić spojrzeniem po pomieszczeniu. Nigdy tu nie była. Jako dzieci całe dnie spędzali w lesie lub na pobliskich pagórkach, ewentualnie, w deszczowe popołudnia pani McKinnon zagarniała ich do niedużej kuchni z której zawsze roznosił się zapach szarlotki i gorącej herbaty z cytryną. Nigdy nie przyszło jej do głowy żeby wpraszać się do domu przyjaciela i dlatego teraz musiała za to płacić onieśmieleniem. - Ustaliliśmy już, że nie jestem głupia - sprostowała łagodnie, jednocześnie niepewnym gestem sięgając po przewróconą i zepchniętą na skraj stolika, ramkę. Nie mogąc powstrzymać ciekawości odwróciła ją w dłoniach, a gdy widniejąca na niewielkim portreciku twarz została oświetlona wypływającym z lampy światłem, z jej ust wydarło się mimowolne, pełne zaskoczenia - Och! - Kilkukrotnie zamrugała powiekami czując jak jej policzki oblewają się gorącymi rumieńcami. - Przepraszam - powiedziała, pośpiesznie odkładając fotografię. Wizerunkiem ku dołowi, dokładnie tak, jak leżała wcześniej. Przez długie sekundy naprawdę czuła się mocno zakłopotana. W końcu jednak, gdy mężczyzna wstał, cała jej uwaga ponownie skupiła się na jego osobie. Wyglądał fatalnie i McKinnon doszła do wniosku (niesamowicie głupiego wniosku), że ktoś powinien się nim zaopiekować. Fakt ten nieco ją martwił. Pomyślała, że ciężko będzie zadać mu cios w momencie gdy wszystko będzie krzyczało w niej, że powinna być tą, która opatruje, a nie zadaje rany.
Słowa Evana wywołały na jej twarzy delikatny, niemal wesoły uśmiech chociaż nie spodziewała się, żemężczyzna tak po prostu zaakceptuje jej obecność. Lekko pokręciła głową. - Nie mogłam dać Ci tej satysfakcji. Zrobimy to po mojemu. - Zarządziła, odrzucając do tyłu włosy. Później zamierzała mu wytłumaczyć jak dokładnie to miałoby wyglądać.
Na widok jego zgrabnego piruetu, roześmiała się radośnie. Zdecydowanie nie zachowywała się jak osoba która za kilka godzin miała spotkać się ze swoim obłąkanym bratem, ale...W zasadzie dlaczego miałaby się nie śmiać? Prawdopodobnie w ten właśnie sposób próbowała poradzić sobie z natrętnymi, niewygodnymi myślami na temat Matta.
W normalnych warunkach ta bliskość byłaby dla niej krępująca jednak dzisiaj nie robiła na niej aż takiego wrażenia. - Nie kuś - poprosiła, wspinając się na palce i opierając dłonie na torsie mężczyzny, odnalazła jego oczy. - Ciężko będzie mi się oprzeć przed dolaniem Ci do niej amortencji, a uwierz mi - ściszyła głos, - wolałabym mieć Cię po swojej stronie bez konieczności dolewania Ci czegoś do herbatki. - Wzdychając z powrotem opuściła się na pięty. - Skoro jednak tak się nie da to chociaż proszę Cię żebyś się przebrał - zadzierając głowę do góry, bardzo niewprawnie zaczęła odpinać guziki jego koszuli. Chyba nie myślał, że w dniu jej prawdopodobnej śmierci może sobie wyglądać jak ostatnia fleja, prawda? - Mnie też będziesz musiał jakąś pożyczyć, wszystkie ubrania mam u Pottera, a wątpię żeby wypuścił mnie z domu gdybym radośnie oświadczyła mu, że idę na spotkanie z przeznaczeniem - prawie się uśmiechnęła.
W akompaniamencie skrzypiącej podłogi, dwoma niepewnymi, tak bardzo niepasującymi do panienki Lestrange, krokami weszła w krąg, rzucanego przez stojącą nieopodal lampę, światła. Przekrzywiając delikatnie głowę swoje spojrzenie utkwiła w siedzącym przy biurku, młodym mężczyźnie. Wciąż odczuwała lekkie zdenerwowanie, jednak ku swojemu zdziwieniu odkryła, że pokój Rosiera działał na nią wyjątkowo uspokajająco. Stara tapeta, łagodne światło płynące z dużych lamp, drewniane, nieco wysłużone meble i rzucający się w oczy, zapełniony książkami regał - to wszystko powodowało, że pomimo panującego w nim mroku, pokój wydawał się całkiem przytulnym miejscem. No cóż. Znieczulenie swojej ofiary, zapewnienie jej pozornego poczucia bezpieczeństwa i przez to, całkowite jej rozbrojenie, wydawało się być naprawdę dobrym posunięciem. Szkoda, że Rosier nie będzie mógł przypisać sobie tego jako swoją osobistą zasługę.
Odrywając w końcu wzrok od jego sylwetki, powoli zaczęła błądzić spojrzeniem po pomieszczeniu. Nigdy tu nie była. Jako dzieci całe dnie spędzali w lesie lub na pobliskich pagórkach, ewentualnie, w deszczowe popołudnia pani McKinnon zagarniała ich do niedużej kuchni z której zawsze roznosił się zapach szarlotki i gorącej herbaty z cytryną. Nigdy nie przyszło jej do głowy żeby wpraszać się do domu przyjaciela i dlatego teraz musiała za to płacić onieśmieleniem. - Ustaliliśmy już, że nie jestem głupia - sprostowała łagodnie, jednocześnie niepewnym gestem sięgając po przewróconą i zepchniętą na skraj stolika, ramkę. Nie mogąc powstrzymać ciekawości odwróciła ją w dłoniach, a gdy widniejąca na niewielkim portreciku twarz została oświetlona wypływającym z lampy światłem, z jej ust wydarło się mimowolne, pełne zaskoczenia - Och! - Kilkukrotnie zamrugała powiekami czując jak jej policzki oblewają się gorącymi rumieńcami. - Przepraszam - powiedziała, pośpiesznie odkładając fotografię. Wizerunkiem ku dołowi, dokładnie tak, jak leżała wcześniej. Przez długie sekundy naprawdę czuła się mocno zakłopotana. W końcu jednak, gdy mężczyzna wstał, cała jej uwaga ponownie skupiła się na jego osobie. Wyglądał fatalnie i McKinnon doszła do wniosku (niesamowicie głupiego wniosku), że ktoś powinien się nim zaopiekować. Fakt ten nieco ją martwił. Pomyślała, że ciężko będzie zadać mu cios w momencie gdy wszystko będzie krzyczało w niej, że powinna być tą, która opatruje, a nie zadaje rany.
Słowa Evana wywołały na jej twarzy delikatny, niemal wesoły uśmiech chociaż nie spodziewała się, żemężczyzna tak po prostu zaakceptuje jej obecność. Lekko pokręciła głową. - Nie mogłam dać Ci tej satysfakcji. Zrobimy to po mojemu. - Zarządziła, odrzucając do tyłu włosy. Później zamierzała mu wytłumaczyć jak dokładnie to miałoby wyglądać.
Na widok jego zgrabnego piruetu, roześmiała się radośnie. Zdecydowanie nie zachowywała się jak osoba która za kilka godzin miała spotkać się ze swoim obłąkanym bratem, ale...W zasadzie dlaczego miałaby się nie śmiać? Prawdopodobnie w ten właśnie sposób próbowała poradzić sobie z natrętnymi, niewygodnymi myślami na temat Matta.
W normalnych warunkach ta bliskość byłaby dla niej krępująca jednak dzisiaj nie robiła na niej aż takiego wrażenia. - Nie kuś - poprosiła, wspinając się na palce i opierając dłonie na torsie mężczyzny, odnalazła jego oczy. - Ciężko będzie mi się oprzeć przed dolaniem Ci do niej amortencji, a uwierz mi - ściszyła głos, - wolałabym mieć Cię po swojej stronie bez konieczności dolewania Ci czegoś do herbatki. - Wzdychając z powrotem opuściła się na pięty. - Skoro jednak tak się nie da to chociaż proszę Cię żebyś się przebrał - zadzierając głowę do góry, bardzo niewprawnie zaczęła odpinać guziki jego koszuli. Chyba nie myślał, że w dniu jej prawdopodobnej śmierci może sobie wyglądać jak ostatnia fleja, prawda? - Mnie też będziesz musiał jakąś pożyczyć, wszystkie ubrania mam u Pottera, a wątpię żeby wypuścił mnie z domu gdybym radośnie oświadczyła mu, że idę na spotkanie z przeznaczeniem - prawie się uśmiechnęła.
- Evan Rosier
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Nie Sie 20, 2017 10:42 am
W pomieszczeniu królował zaduch w końcu Rosier rzadko z niego wychodził, o czym świadczyła jego blada cera. W powietrzu można było wyczuć nutę spalonego drewna, gdyż wieczory wciąż były chłodne, więc skrzaty dbały o to, aby zadek ich pana nie zmarzł. Do tego można było wyczuć stary papier. Ten aromat byłby bardziej wyczuwalny po otworzeniu jednej z książek z wysokiego regału. Blask górnego światła pewnie pokazałby znacznie więcej szczegółów dużego pokoju, ale w półmroku było widać jedynie zarys mebli, które pamiętały jeszcze czasy trzech pokoleń wstecz. O dziwo te starocie nie przeszkadzały młodemu Rosierowi, gdyż nie był człowiekiem przywiązującym wagę do rzeczy materialnych. Zdecydowanie akcentował to swoimi ubraniami i niechlujnym wyglądem.
- Kiedy tak bezczelnym kłamstwem wchodzisz do mojego domu mam spore wątpliwości co do twojej inteligencji - powiedział, aby po chwili zobaczyć, jak dziewczyna dotyka jego rzeczy - ot zwykłą ramkę ze zdjęciem, którą kiedyś postawiła mu matka, a on nie miał w zwyczaju wyrzucać tych wszystkich dupereli. Jego mięśnie mimowolnie się napięły. Nikt nie lubi, gdy goście, czy to proszeni, czy też nie, przekraczają granice prywatności gospodarzy. Do tego przyjmował ją w swojej sypialni, co było wielce niestosowne.
- A jak to jest po twojemu?
Nie poznawał McKinnon. W tej chwili zapominał, że rozmawia z (w jego oczach) kłamczuchą i mugolskiego pochodzenia czarownicą. Zresztą on sam zachowywał się zupełnie inaczej, swobodniej, bez chęci mordu w oczach. Miał ochotę poddać się jej poczynaniom, lecz w przeciwieństwie do dziewczyny nie śmiał się, a zachowywał powagę, tylko w oczach migotały iskierki rozbawienia całą sytuacją.
- Skąd wiesz, że to w twojej herbatce nie znalazłaby się amortencja? - powiedział cicho przybliżając twarz do jej, aby mieć pewność, że spojrzy mu w oczy. Nie brzmiało tak zalotnie i czarująco, jak w ustach dziewczyny, lecz nie musiało. Rosier był świadom jaki wpływ ma na McKinnon i chętnie to wykorzystywał. Jedyną przeszkodą był jej upór, bo przecież już dawno mogła być uroczą marionetką w jego rękach. Wtedy gra byłaby dla każdego znacznie łatwiejsza, lecz nie tak przyjemna.
Stał spokojnie i przyglądał się jej palcom, które zwinnie odpinały guziki koszuli. Czerpał małą przyjemność z zainteresowania jego osobą. Nawet z tak niezdrowego zainteresowania, bo w końcu stał przed nią w rozpiętej koszuli.
- Uważasz, że w męskiej koszuli będziesz wyglądać bardziej schludnie i elegancko niż teraz? Nie lepiej żebyś po prostu zdjęła ubrania i poszła nago? - Wyprostowany pogładził jej policzek wierzchem dłoni i powoli przesuwał po jej szyję na dekolt, aby delikatnie odsunąć kawałek jej ubrania. Uśmiechnął się półgębkiem przyglądając się odsłoniętemu kawałkowi skóry. Coś za coś. Rosier nic nie dawał za darmo.
- Proponuję zamiast herbaty coś mocniejszego na odwagę - powiedział, po czym przeniósł wzrok z jej ciała na oczy. Na jego twarzy nie było, ani odrobiny rozbawienia. Wydawał się całkowicie poważny przez tą chwilę obiecując jej coś niewypowiedzianego.
Gwałtownie się odwrócił i sprężystym krokiem podszedł do szafki za biurkiem, aby wyciągnąć dwie szklanki i butelkę niezidentyfikowanego trunku. Nalał odrobinę bursztynowego płyny i wskazał dziewczynie szklaneczkę. Sam w tym czasie zdjął rozpięta koszulę na łóżko i otworzył szafę.
- Skoro chcesz dyktować warunki to proszę. Wybieraj - wskazał głową na wiszące ubrania. Prawie wszystkie zawierały element rodu Rosierów. Właściwie Evan nie był w stanie ubrać się tak, aby inni nie widzieli od razu z jakiej familii się wywodzi. - Jedną możesz wybrać dla siebie, ale dalej proponuję całkowity negliż.
Przekręcił głowę. Obserwował. Wyczekiwał.
- Kiedy tak bezczelnym kłamstwem wchodzisz do mojego domu mam spore wątpliwości co do twojej inteligencji - powiedział, aby po chwili zobaczyć, jak dziewczyna dotyka jego rzeczy - ot zwykłą ramkę ze zdjęciem, którą kiedyś postawiła mu matka, a on nie miał w zwyczaju wyrzucać tych wszystkich dupereli. Jego mięśnie mimowolnie się napięły. Nikt nie lubi, gdy goście, czy to proszeni, czy też nie, przekraczają granice prywatności gospodarzy. Do tego przyjmował ją w swojej sypialni, co było wielce niestosowne.
- A jak to jest po twojemu?
Nie poznawał McKinnon. W tej chwili zapominał, że rozmawia z (w jego oczach) kłamczuchą i mugolskiego pochodzenia czarownicą. Zresztą on sam zachowywał się zupełnie inaczej, swobodniej, bez chęci mordu w oczach. Miał ochotę poddać się jej poczynaniom, lecz w przeciwieństwie do dziewczyny nie śmiał się, a zachowywał powagę, tylko w oczach migotały iskierki rozbawienia całą sytuacją.
- Skąd wiesz, że to w twojej herbatce nie znalazłaby się amortencja? - powiedział cicho przybliżając twarz do jej, aby mieć pewność, że spojrzy mu w oczy. Nie brzmiało tak zalotnie i czarująco, jak w ustach dziewczyny, lecz nie musiało. Rosier był świadom jaki wpływ ma na McKinnon i chętnie to wykorzystywał. Jedyną przeszkodą był jej upór, bo przecież już dawno mogła być uroczą marionetką w jego rękach. Wtedy gra byłaby dla każdego znacznie łatwiejsza, lecz nie tak przyjemna.
Stał spokojnie i przyglądał się jej palcom, które zwinnie odpinały guziki koszuli. Czerpał małą przyjemność z zainteresowania jego osobą. Nawet z tak niezdrowego zainteresowania, bo w końcu stał przed nią w rozpiętej koszuli.
- Uważasz, że w męskiej koszuli będziesz wyglądać bardziej schludnie i elegancko niż teraz? Nie lepiej żebyś po prostu zdjęła ubrania i poszła nago? - Wyprostowany pogładził jej policzek wierzchem dłoni i powoli przesuwał po jej szyję na dekolt, aby delikatnie odsunąć kawałek jej ubrania. Uśmiechnął się półgębkiem przyglądając się odsłoniętemu kawałkowi skóry. Coś za coś. Rosier nic nie dawał za darmo.
- Proponuję zamiast herbaty coś mocniejszego na odwagę - powiedział, po czym przeniósł wzrok z jej ciała na oczy. Na jego twarzy nie było, ani odrobiny rozbawienia. Wydawał się całkowicie poważny przez tą chwilę obiecując jej coś niewypowiedzianego.
Gwałtownie się odwrócił i sprężystym krokiem podszedł do szafki za biurkiem, aby wyciągnąć dwie szklanki i butelkę niezidentyfikowanego trunku. Nalał odrobinę bursztynowego płyny i wskazał dziewczynie szklaneczkę. Sam w tym czasie zdjął rozpięta koszulę na łóżko i otworzył szafę.
- Skoro chcesz dyktować warunki to proszę. Wybieraj - wskazał głową na wiszące ubrania. Prawie wszystkie zawierały element rodu Rosierów. Właściwie Evan nie był w stanie ubrać się tak, aby inni nie widzieli od razu z jakiej familii się wywodzi. - Jedną możesz wybrać dla siebie, ale dalej proponuję całkowity negliż.
Przekręcił głowę. Obserwował. Wyczekiwał.
- Marlene McKinnon
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Pon Sie 21, 2017 3:05 am
- Też sądzę, że twoje skrzaty powinny zmusić mnie do tego, żebym wymyśliła lepszy pretekst, ale skoro tego nie zrobiły... - obojętnie wzruszyła ramionami - po co miałam tracić czas? Poza tym, nic mi tutaj nie grozi, prawda?
Przygryzając wargę, z rozbawieniem pokręciła głową. - Powiedziałam, że powiem Ci później. - Istotnie. Planowała to odłożyć na nieco późniejszą godzinę. Najpierw chciała z nim pobyć, pożegnać się na swój sposób i zadać kilka istotnych dla niej pytań. Później mogła rozpocząć się rzeź niewiniątek, czy też raczej, niewiniątka, bo przecież dzisiejszej nocy to ona miała być ofiarą.
Posłała mu najbardziej czarujący ze wszystkich swoich uśmiechów. Mimo nieznacznie przyśpieszonego bicia serca i płytszego oddechu, ton jakim wypowiadała słowa pozostał niezmienny - daj spokój, Evan. Oboje wiemy, że nie byłoby to dla Ciebie opłacalne - mrużąc oczy, delikatnie przekrzywiła głowę w bok. Czekała. Chciała żeby zaprotestował. I chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że z każdą chwilą coraz mocniej wplątywała się w jego grę, nie chciała przestać. Dzisiejszego wieczoru miał należeć do niej i jeśli ceną za to, miała być jej wolność, McKinnon była gotowa ją zapłacić.
Wykorzystując fakt, że nie odtrącił jej dłoni, powoli zaczęła odpinać guziki jego pomiętej koszuli. Nieznana, ogarniająca ją tego wieczoru siła dodawała tej czynności nonszalancji i seksapilu. Nie krępowało ją to, że mężczyzna z góry obserwował jej ruchy ani to, że znajdowała się w jego sypialni. Odpiąwszy ostatni z guzików, delikatnie rozsunęła ciemny materiał koszuli, jednak jej wzrok znajdował się wyżej. - Sprytnie Rosier - z aprobatą skinęła. - Wtedy byłoby wam łatwiej, prawda? Tobie i Mattowi. Nie musielibyście się martwić ciałem. Moglibyście zostawić mnie w jednej z uliczek, prawdopodobnie zostałabym uznana za prostytutkę i sprawa rozeszłaby się po kościach. - Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, jednak jej palce, na pozór bezwiednie, wciąż bawiły się skrawkiem materiału.
Zamarła gdy jego dłoń zetknęła się z jej policzkiem. Nie powinien był tego robić. Pod wpływem jego dotyku (i prawdopodobnego rozszerzenia naczyń krwionośnych), skóra na twarzy McKinnon zrobiła się nienaturalnie gorąca, a codzienna bladość została zastąpiona mocnym różem. Mimowolnie przymknęła powieki i odchyliła głowę, kiedy uwaga mężczyzny przeniosła się na jej szyję. Silny dreszcz wstrząsnął jej ciałem gdy tym razem to jego palce zajęły się materiałem jej koszulki. Jęk rozczarowania wydarł się z ust Marlene gdy mężczyzna w końcu opuścił swoją dłoń. Stanowczo nie podobała jej się reakcja jej ciała na jego dotyk. Głupie, zdradziło ją już w pociągu, jednak teraz reakcja kobiety nie była reakcją czysto fizyczną. Wtulający się w jego dłoń policzek i odsłaniająca się przed jego palcami szyja, nie były tylko podatnymi, lubiący czyjś dotyk, wrażliwymi fragmentami ciała. Zamiast tego, uosabiały jej duszę. Duszę, która lgnęła do niego każdym, najmniejszym skrawkiem siebie. Pod wpływem jego słów otworzyła, świecące niezdrowym blaskiem, oczy. - Odwagę? - Powtórzyła, starając się na nowo zapanować nad głosem. - Chcesz mnie upić żebym była łatwiejsza? - Zakpiła, unosząc do góry lewą brew. - Och, a może... - przerwała. Nie chciała powiedzieć za wiele. Jeszcze nie teraz. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej niewyparzony język mógłby rozbudzić siedzącego w nim sadystę, a nie takiego Rosiera teraz potrzebowała. - Nieważne - pokręciła głową, podchodząc po swoją szklankę. Wystarczył łyk aby jej twarz wykrzywiła się w nienaturalnym (nieco teatralnym) grymasie. - Pijesz okropny alkohol, wiesz? - Wywróciła oczami - co to w ogóle jest? - Podejrzliwie zerknęła na zawartość butelki i już miała otoczyć ją większą uwagą gdy w tej samej chwili jej spojrzenie przykuł rozbierający się Rosier. Och. To nie tak, że nigdy nie widziała mężczyzny bez koszuli, ale widok atrakcyjnego, ważnego dla niej, mężczyzny bez koszuli był jej niestety obcy. Do dzisiaj. Odkładając szklankę obok butelki, podeszła do Evana. W świetle stojącej nieopodal lampy jego sylwetka była widoczna w całej okazałości. - Czarna będzie dobra - powiedziała, wcale nie patrząc na szafę. - Biała też byłaby właściwa, ale nigdy nie widziałam Cię w bieli. Tak, zdecydowanie - energicznie pokiwała głową - weź którąś z czarnych - nim wypowiedziała ostatnie słowa, palce prawej ręki oparła na jego, całkowicie teraz nagim, torsie i posyłając mu pytające, nieco spłoszone spojrzenie, powoli zaczęła błądzić nimi po chudym ciele. Będąc od niego sporo niższą miała doskonały widok na jego klatkę piersiową. Wiedziała, że gdzieś tutaj, trochę poniżej obojczyka, powinna znajdować się blizna, której nabawił się w IV klasie na obronie przed czarną magią. To był ostatni raz gdy publicznie przyznał się do jakiejkolwiek znajomości z nią. Zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby Notta nie poniosło wtedy z czarami, nie mogłaby liczyć nawet na ten okruch litości. - Nigdy Ci nie podziękowałam - zauważyła cicho, gdy jej palce natrafiły w końcu na niewielką, chropowatą wypukłość.
Gładząc ją wierzchem kciuka, jednocześnie zastanawiała się kto tutaj tak naprawdę jest panem sytuacji. Niestety. Analityczny, logicznie myślący umysł, podpowiadał, że to on miał nad nią władzę. A jednak. Miała wrażenie, że dzisiejszego wieczoru ich interesy były wspólne. On chciał pobawić się swoją zabawką, a ona choć na chwilę chciała poczuć, że do niego należy i że on jest dzisiaj tylko dla niej.[/b]
Ja Cię (a raczej Rosiera) bardzo przepraszam za Lene, ale coś mi się dziewczyna pod wpływem herbaty nieco rozszalała xD
Przygryzając wargę, z rozbawieniem pokręciła głową. - Powiedziałam, że powiem Ci później. - Istotnie. Planowała to odłożyć na nieco późniejszą godzinę. Najpierw chciała z nim pobyć, pożegnać się na swój sposób i zadać kilka istotnych dla niej pytań. Później mogła rozpocząć się rzeź niewiniątek, czy też raczej, niewiniątka, bo przecież dzisiejszej nocy to ona miała być ofiarą.
Posłała mu najbardziej czarujący ze wszystkich swoich uśmiechów. Mimo nieznacznie przyśpieszonego bicia serca i płytszego oddechu, ton jakim wypowiadała słowa pozostał niezmienny - daj spokój, Evan. Oboje wiemy, że nie byłoby to dla Ciebie opłacalne - mrużąc oczy, delikatnie przekrzywiła głowę w bok. Czekała. Chciała żeby zaprotestował. I chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że z każdą chwilą coraz mocniej wplątywała się w jego grę, nie chciała przestać. Dzisiejszego wieczoru miał należeć do niej i jeśli ceną za to, miała być jej wolność, McKinnon była gotowa ją zapłacić.
Wykorzystując fakt, że nie odtrącił jej dłoni, powoli zaczęła odpinać guziki jego pomiętej koszuli. Nieznana, ogarniająca ją tego wieczoru siła dodawała tej czynności nonszalancji i seksapilu. Nie krępowało ją to, że mężczyzna z góry obserwował jej ruchy ani to, że znajdowała się w jego sypialni. Odpiąwszy ostatni z guzików, delikatnie rozsunęła ciemny materiał koszuli, jednak jej wzrok znajdował się wyżej. - Sprytnie Rosier - z aprobatą skinęła. - Wtedy byłoby wam łatwiej, prawda? Tobie i Mattowi. Nie musielibyście się martwić ciałem. Moglibyście zostawić mnie w jednej z uliczek, prawdopodobnie zostałabym uznana za prostytutkę i sprawa rozeszłaby się po kościach. - Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, jednak jej palce, na pozór bezwiednie, wciąż bawiły się skrawkiem materiału.
Zamarła gdy jego dłoń zetknęła się z jej policzkiem. Nie powinien był tego robić. Pod wpływem jego dotyku (i prawdopodobnego rozszerzenia naczyń krwionośnych), skóra na twarzy McKinnon zrobiła się nienaturalnie gorąca, a codzienna bladość została zastąpiona mocnym różem. Mimowolnie przymknęła powieki i odchyliła głowę, kiedy uwaga mężczyzny przeniosła się na jej szyję. Silny dreszcz wstrząsnął jej ciałem gdy tym razem to jego palce zajęły się materiałem jej koszulki. Jęk rozczarowania wydarł się z ust Marlene gdy mężczyzna w końcu opuścił swoją dłoń. Stanowczo nie podobała jej się reakcja jej ciała na jego dotyk. Głupie, zdradziło ją już w pociągu, jednak teraz reakcja kobiety nie była reakcją czysto fizyczną. Wtulający się w jego dłoń policzek i odsłaniająca się przed jego palcami szyja, nie były tylko podatnymi, lubiący czyjś dotyk, wrażliwymi fragmentami ciała. Zamiast tego, uosabiały jej duszę. Duszę, która lgnęła do niego każdym, najmniejszym skrawkiem siebie. Pod wpływem jego słów otworzyła, świecące niezdrowym blaskiem, oczy. - Odwagę? - Powtórzyła, starając się na nowo zapanować nad głosem. - Chcesz mnie upić żebym była łatwiejsza? - Zakpiła, unosząc do góry lewą brew. - Och, a może... - przerwała. Nie chciała powiedzieć za wiele. Jeszcze nie teraz. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej niewyparzony język mógłby rozbudzić siedzącego w nim sadystę, a nie takiego Rosiera teraz potrzebowała. - Nieważne - pokręciła głową, podchodząc po swoją szklankę. Wystarczył łyk aby jej twarz wykrzywiła się w nienaturalnym (nieco teatralnym) grymasie. - Pijesz okropny alkohol, wiesz? - Wywróciła oczami - co to w ogóle jest? - Podejrzliwie zerknęła na zawartość butelki i już miała otoczyć ją większą uwagą gdy w tej samej chwili jej spojrzenie przykuł rozbierający się Rosier. Och. To nie tak, że nigdy nie widziała mężczyzny bez koszuli, ale widok atrakcyjnego, ważnego dla niej, mężczyzny bez koszuli był jej niestety obcy. Do dzisiaj. Odkładając szklankę obok butelki, podeszła do Evana. W świetle stojącej nieopodal lampy jego sylwetka była widoczna w całej okazałości. - Czarna będzie dobra - powiedziała, wcale nie patrząc na szafę. - Biała też byłaby właściwa, ale nigdy nie widziałam Cię w bieli. Tak, zdecydowanie - energicznie pokiwała głową - weź którąś z czarnych - nim wypowiedziała ostatnie słowa, palce prawej ręki oparła na jego, całkowicie teraz nagim, torsie i posyłając mu pytające, nieco spłoszone spojrzenie, powoli zaczęła błądzić nimi po chudym ciele. Będąc od niego sporo niższą miała doskonały widok na jego klatkę piersiową. Wiedziała, że gdzieś tutaj, trochę poniżej obojczyka, powinna znajdować się blizna, której nabawił się w IV klasie na obronie przed czarną magią. To był ostatni raz gdy publicznie przyznał się do jakiejkolwiek znajomości z nią. Zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby Notta nie poniosło wtedy z czarami, nie mogłaby liczyć nawet na ten okruch litości. - Nigdy Ci nie podziękowałam - zauważyła cicho, gdy jej palce natrafiły w końcu na niewielką, chropowatą wypukłość.
Gładząc ją wierzchem kciuka, jednocześnie zastanawiała się kto tutaj tak naprawdę jest panem sytuacji. Niestety. Analityczny, logicznie myślący umysł, podpowiadał, że to on miał nad nią władzę. A jednak. Miała wrażenie, że dzisiejszego wieczoru ich interesy były wspólne. On chciał pobawić się swoją zabawką, a ona choć na chwilę chciała poczuć, że do niego należy i że on jest dzisiaj tylko dla niej.[/b]
Ja Cię (a raczej Rosiera) bardzo przepraszam za Lene, ale coś mi się dziewczyna pod wpływem herbaty nieco rozszalała xD
- Evan Rosier
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Wto Sie 22, 2017 5:10 pm
- Skrzatami zajmę się później... Ale w ich przypadku brak inteligencji mnie nie dziwi - na chwilę zapatrzył się gdzieś w przestrzeń. Już w odległej przyszłości widział, jak doprowadza skrzaty do pionu, aby taka sytuacja nie wydarzyła się ponownie. Tym razem do posiadłości wtargnęła tylko McKinnon. Niewielki niesmak budził w ustach fakt, że osoba o takim pochodzeniu jest w stanie przekroczyć progi domu Rosierów. Do tej pory, ani McKinnon, ani inna osoba o wątpliwej czystości krwi nie stała w tych czterech ścianach. Może powodem był brak zaproszenia albo chłopak podświadomie nie chciał przedstawiać swojej przyjaciółki rodzicom. Mimo to ojciec stale kontrolował swojego syna i żaden krok młodzika mu nie umknął. Doskonale wiedział, kiedy należy chłopaka trzymać krótko. Jedynie w kwestii McKinnon czekał, aż młody Rosier sam odkryje prawdę... Tyle lat nieświadomości, potem trudnej akceptacji kłamstwa, ostatecznie wcale nie ugiął się pod presją rodziciela. Sam podjął decyzję.
- Nie jestem pewien, McKinnon - opowiedział powoli, gdy jego twarz oświetlał półmrok, rozpraszany przez lampę stojącą na biurku. Powoli zebrał wszystkie dokumenty rozłożone na blacie na jedną stertę, otworzył szufladę kluczykiem i wszystko wsunął do środka. Dopiero wtedy zbliżył się do McKinnon. Jego twarz była zagadką. Nie wyrażała gniewu na dziewczynę, bądź radości (wątpliwe uczucie w przypadku tego osobnika). Tylko ten kącik ust błąkał się ku górze, nim zareagował na jej uszczypliwości.
- Tak... - wypowiedział krótkie słowo przeciągle swoim niskim głosem. Pozostawił zagadką, które jej zdanie potwierdza. Doskonale zdawał sobie sprawę, że dziewczyna jest pod jego urokiem. Nie musiał obwieszczać swojej wiedzy całemu światu. Wystarczyło delikatnie musnąć jej skórę, aby zbliżyć się do wizji jej nagości w jednej z uliczek. Z McKinnon mogłaby być idealna prostytutka, gdyby zawsze reagowała tak uroczo na zaprzestanie dalszych pieszczot.
Nie odpowiedział. Tylko jego kącik ust powędrował w górę. Łatwiejsza być już nie mogła, ale nie chciał, żeby starała się za wszelką cenę stanęła za tarczą i broniła się przed samą sobą. Przed tą diablicą ukrytą za twarzą o delikatnych rysach. To była tylko maska dla ludzi, którą nosiła na co dzień. Rozkoszował się grą podjętą przez dziewczynę. Czerpał przyjemność z prowadzenia jej wraz z doskonałym graczem, jakim zdawała się być dzisiaj McKinnon. Szkoda, że wkrótce miał nastąpić finał.
Bryła lodu, jaką był chłopak, ani drgnęła tylko na pozór. Doskonale ukrywał każdy dreszcz, jak przebiegł mu po skórze, a metaliczny posmak w ustach stłumił, przechylając szklankę z odrobiną bursztynowego płynu. Alkohol palił w przełyku, Doskonale ocucił go i pozwolił nie tracić kontroli nad sytuacją. Tak jak tego chciał.
Nie odpowiedział. Nie udzielał zbędnych odpowiedzi. Nie marnował czasu na czcze gadanie, wyjaśnienia. Swobodnie zdjął z siebie koszulę, odwrócony plecami do dziewczyny, a mięśnie pod skórą zagrały synchronicznie, napinając się przy prostej czynności. Nie przejmował się publicznością. Szczególnie taką.
Oparł się, przewieszając jedno ramię przez drzwiczki antycznej szafy. Nie spuszczał wzroku z twarzy McKinnon, z delikatnego rumieńca i pewnych swego oczu. Pozwolił jej zdecydować, doskonale wiedząc, co wybierze. Na zmianę udowadniała, że świetnie się znają, a potem okazywała się zupełnie obcą, zaskakującą osobą. Już nie dzieckiem, a młodą kobietą, co udowodniała prowokując Rosiera swoim dotykiem. Świetnie wiedziała, że nie lubi przekraczania tej granicy. Dzisiaj posuwała się dalej i dalej z niewinną miną, a diabłem w oczach.
Nie musiał podążać wzrokiem za jej palcami, aby wiedzieć, czym się zainteresowała. Przymknął powieki i głęboko odetchnął, jednocześnie marszcząc brwi. Ten dotyk nie był nieprzyjemny. Skóra rozkosznie swędziała pod opuszkiem jej palca. Na chwilę przywołał wspomnienie, lecz szybko je odpędził, pozostawiając przeszłość daleko w tyle. Skupił się na tej jednej intymnej chwili, odsuwając widmo nadchodzącej przyszłości.
- Możesz teraz - szepnął powoli podnosząc głowę. Podniósł rękę, aby wsunąć długie palce w jej włosy. Nie odrywał wzroku od jej czekoladowych oczu, gdy zacisnął palce na jej intensywnie pachnących kosmykach. Pociągnął, aby mieć pewność, że rozumie swoje niewolnictwo. Mogła być tylko marionetką, nie lalkarzem. Odchylił jej głowę do tyłu, aż straciła z oczu Rosiera. Czuł żar bijący od jej ciała i nierówny, płytki oddech. Drugą ręką mocno objął ją w pasie i zbliżył do siebie. Nie pytał. Brał, co chciał posiadać.
- Będąc moją - wyszeptał, muskając ustami jej ucho.
- Nie jestem pewien, McKinnon - opowiedział powoli, gdy jego twarz oświetlał półmrok, rozpraszany przez lampę stojącą na biurku. Powoli zebrał wszystkie dokumenty rozłożone na blacie na jedną stertę, otworzył szufladę kluczykiem i wszystko wsunął do środka. Dopiero wtedy zbliżył się do McKinnon. Jego twarz była zagadką. Nie wyrażała gniewu na dziewczynę, bądź radości (wątpliwe uczucie w przypadku tego osobnika). Tylko ten kącik ust błąkał się ku górze, nim zareagował na jej uszczypliwości.
- Tak... - wypowiedział krótkie słowo przeciągle swoim niskim głosem. Pozostawił zagadką, które jej zdanie potwierdza. Doskonale zdawał sobie sprawę, że dziewczyna jest pod jego urokiem. Nie musiał obwieszczać swojej wiedzy całemu światu. Wystarczyło delikatnie musnąć jej skórę, aby zbliżyć się do wizji jej nagości w jednej z uliczek. Z McKinnon mogłaby być idealna prostytutka, gdyby zawsze reagowała tak uroczo na zaprzestanie dalszych pieszczot.
Nie odpowiedział. Tylko jego kącik ust powędrował w górę. Łatwiejsza być już nie mogła, ale nie chciał, żeby starała się za wszelką cenę stanęła za tarczą i broniła się przed samą sobą. Przed tą diablicą ukrytą za twarzą o delikatnych rysach. To była tylko maska dla ludzi, którą nosiła na co dzień. Rozkoszował się grą podjętą przez dziewczynę. Czerpał przyjemność z prowadzenia jej wraz z doskonałym graczem, jakim zdawała się być dzisiaj McKinnon. Szkoda, że wkrótce miał nastąpić finał.
Bryła lodu, jaką był chłopak, ani drgnęła tylko na pozór. Doskonale ukrywał każdy dreszcz, jak przebiegł mu po skórze, a metaliczny posmak w ustach stłumił, przechylając szklankę z odrobiną bursztynowego płynu. Alkohol palił w przełyku, Doskonale ocucił go i pozwolił nie tracić kontroli nad sytuacją. Tak jak tego chciał.
Nie odpowiedział. Nie udzielał zbędnych odpowiedzi. Nie marnował czasu na czcze gadanie, wyjaśnienia. Swobodnie zdjął z siebie koszulę, odwrócony plecami do dziewczyny, a mięśnie pod skórą zagrały synchronicznie, napinając się przy prostej czynności. Nie przejmował się publicznością. Szczególnie taką.
Oparł się, przewieszając jedno ramię przez drzwiczki antycznej szafy. Nie spuszczał wzroku z twarzy McKinnon, z delikatnego rumieńca i pewnych swego oczu. Pozwolił jej zdecydować, doskonale wiedząc, co wybierze. Na zmianę udowadniała, że świetnie się znają, a potem okazywała się zupełnie obcą, zaskakującą osobą. Już nie dzieckiem, a młodą kobietą, co udowodniała prowokując Rosiera swoim dotykiem. Świetnie wiedziała, że nie lubi przekraczania tej granicy. Dzisiaj posuwała się dalej i dalej z niewinną miną, a diabłem w oczach.
Nie musiał podążać wzrokiem za jej palcami, aby wiedzieć, czym się zainteresowała. Przymknął powieki i głęboko odetchnął, jednocześnie marszcząc brwi. Ten dotyk nie był nieprzyjemny. Skóra rozkosznie swędziała pod opuszkiem jej palca. Na chwilę przywołał wspomnienie, lecz szybko je odpędził, pozostawiając przeszłość daleko w tyle. Skupił się na tej jednej intymnej chwili, odsuwając widmo nadchodzącej przyszłości.
- Możesz teraz - szepnął powoli podnosząc głowę. Podniósł rękę, aby wsunąć długie palce w jej włosy. Nie odrywał wzroku od jej czekoladowych oczu, gdy zacisnął palce na jej intensywnie pachnących kosmykach. Pociągnął, aby mieć pewność, że rozumie swoje niewolnictwo. Mogła być tylko marionetką, nie lalkarzem. Odchylił jej głowę do tyłu, aż straciła z oczu Rosiera. Czuł żar bijący od jej ciała i nierówny, płytki oddech. Drugą ręką mocno objął ją w pasie i zbliżył do siebie. Nie pytał. Brał, co chciał posiadać.
- Będąc moją - wyszeptał, muskając ustami jej ucho.
- Marlene McKinnon
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Pon Sie 28, 2017 1:32 pm
Prawdopodobnie powinna zaprotestować. Poczuć jakieś wyrzuty sumienia i z całą stanowczością jaką mogła z siebie wykrzesać, powinna była powiedzieć żeby zostawił skrzaty w spokoju, ale cóż...Małe stworzonko niespecjalnie wzbudziło w niej sympatię, a i ona aktualnie miała inne rzeczy na głowie. Niemniej, jej usta wykrzywiły się w delikatnym grymasie gdy usłyszała jego słowa.
Cóż. McKinnon też nie była pewna czy naprawdę nic jej tutaj nie grozi. Fizycznie nic jej nie dolegało, ale z każdą sekundą spędzoną z Rosierem, czuła, że jej umysł zdecydowanie przestaje pracować tak jak powinien. Głos odmawiał jej posłuszeństwa, a ciało, pod wpływem jego dotyku, zachowywało się w sposób karygodny i niewybaczalny. Powoli przestawała czuć się sobą. Zapomniała już po co faktycznie tu przyszła. Cała jej uwaga skupiła się na młodym mężczyźnie i na jego, wciąż zaskakujących, reakcjach. Wszystko było dzisiaj inne. On był dzisiaj inny i prawdopodobnie to właśnie dlatego dopuściła do siebie myśl, że może...Ale nie. Nie było żadnego może, a zaciskające się na jej włosach palce, ostatecznie jej to uświadomiły. Nie chciała zadowalać się ułudą miłości. Owszem, mogła pójść z nim do łóżka. Wiedziała, że Rosier nie zapierałby się przed tym rękami i nogami, ale wewnętrzne poczucie godności (mimo iż planowała o nim zapomnieć) krzyczało w niej, że nie może się na to zgodzić. Cichy syk wydarł się z jej ust gdy Rosier pociągnął ją za włosy. Zabolało. I ten ból uwalniający. W jednej chwili dotarło do niej, że ich drogi nigdy się nie zejdą. Dotarło tak naprawdę. A jednak, nie mogła się powstrzymać. I chociaż wiedziała, że to on powinien był wykonać ten pierwszy krok, wyszarpała głowę i znów podchwyciła jego spojrzenie, a później, znów stając na palcach, bardzo powoli przybliżyła swoje usta do jego warg. Ostrożnie złożyła na ustach chłopaka delikatny pocałunek. I tym oto sposobem przeżyła pierwszy i najsmutniejszy pocałunek swojego życia. I miała wrażenie, że te kilka krótkich sekund było bardziej wymowne niż wszystkie słowa i gesty jakie padły do tej pory między nimi. I nie było w tym żadnego pożądania, jedynie smutek i czułość. Czułość o jaką nigdy by się nie podejrzewała.
- Dziękuję Evan - powiedziała zupełnie cicho i mimo przytrzymującej ją ręki, odsunęła się od mężczyzny. Chciała móc do niego należeć, ale nie mogła się na to zgodzić. Nie kiedy wiedziała, że on miał wobec niej zupełnie inne zamiary.
- A teraz zajmiemy tym co do nas należy, dobrze? - Głos wciąż jej drżał i z trudem utrzymywała się na nogach.
Cóż. McKinnon też nie była pewna czy naprawdę nic jej tutaj nie grozi. Fizycznie nic jej nie dolegało, ale z każdą sekundą spędzoną z Rosierem, czuła, że jej umysł zdecydowanie przestaje pracować tak jak powinien. Głos odmawiał jej posłuszeństwa, a ciało, pod wpływem jego dotyku, zachowywało się w sposób karygodny i niewybaczalny. Powoli przestawała czuć się sobą. Zapomniała już po co faktycznie tu przyszła. Cała jej uwaga skupiła się na młodym mężczyźnie i na jego, wciąż zaskakujących, reakcjach. Wszystko było dzisiaj inne. On był dzisiaj inny i prawdopodobnie to właśnie dlatego dopuściła do siebie myśl, że może...Ale nie. Nie było żadnego może, a zaciskające się na jej włosach palce, ostatecznie jej to uświadomiły. Nie chciała zadowalać się ułudą miłości. Owszem, mogła pójść z nim do łóżka. Wiedziała, że Rosier nie zapierałby się przed tym rękami i nogami, ale wewnętrzne poczucie godności (mimo iż planowała o nim zapomnieć) krzyczało w niej, że nie może się na to zgodzić. Cichy syk wydarł się z jej ust gdy Rosier pociągnął ją za włosy. Zabolało. I ten ból uwalniający. W jednej chwili dotarło do niej, że ich drogi nigdy się nie zejdą. Dotarło tak naprawdę. A jednak, nie mogła się powstrzymać. I chociaż wiedziała, że to on powinien był wykonać ten pierwszy krok, wyszarpała głowę i znów podchwyciła jego spojrzenie, a później, znów stając na palcach, bardzo powoli przybliżyła swoje usta do jego warg. Ostrożnie złożyła na ustach chłopaka delikatny pocałunek. I tym oto sposobem przeżyła pierwszy i najsmutniejszy pocałunek swojego życia. I miała wrażenie, że te kilka krótkich sekund było bardziej wymowne niż wszystkie słowa i gesty jakie padły do tej pory między nimi. I nie było w tym żadnego pożądania, jedynie smutek i czułość. Czułość o jaką nigdy by się nie podejrzewała.
- Dziękuję Evan - powiedziała zupełnie cicho i mimo przytrzymującej ją ręki, odsunęła się od mężczyzny. Chciała móc do niego należeć, ale nie mogła się na to zgodzić. Nie kiedy wiedziała, że on miał wobec niej zupełnie inne zamiary.
- A teraz zajmiemy tym co do nas należy, dobrze? - Głos wciąż jej drżał i z trudem utrzymywała się na nogach.
- Evan Rosier
Re: Dom rodzinny Evana Rosiera
Pon Wrz 18, 2017 5:58 pm
Wielki zegar ze zdobioną tarczą zaczął głośno wybijać pełną godzinę. Echo kolejnych uderzeń wahadła niosło się z dolnego korytarza po całym budynku. Wydawało się, że ściany wzmacniają dźwięk i drżą przy każdym "tik" i "tak". Za oknem słońce zniknęło zza licznymi pagórkami i lasami, a ciemność w pokoju wydawała się odpowiadać półmrokowi poza pokojem, jednak przez zasłony nikt nie mógł tego potwierdzić.
Znieruchomiał, gdy poczuł delikatne wargi dziewczyny na swoich ustach. Nie spodziewał się tego. Liczył na dalszą grę z jej strony. Na chwilę zamknął oczy i uspokoił własny oddech, aby w następnej chwili całkowicie zignorować zaistniałą sytuację. Nałożył na siebie koszulę inną, niż wskazała McKinnon i szybkim krokiem podszedł do biurka, na którym stała butelka z niezidentyfikowanym płynem. Wątpliwe było, aby sam Rosier wiedział, co wyciągnął z ojcowskiego barku. Nim pociągnął z niej duży łyk, zapiął prawie wszystkie guziki koszuli oprócz dwóch ostatnich przy kołnierzyku. Z głośnym stuknięciem odstawił butelkę z powrotem na lakierowany blat starego biurka. Szybkim krokiem zbliżył się do McKinnon. Na ułamek sekundy się zawahał z ręką uniesioną w górze. Takim gestem mógł gwałtownie chwycić jej ramię, pogłaskać po policzku lub nawet przytulić. Nic nie zrobił. Stał, wpatrując się w zdecydowaną i hardą minę drobnej dziewczyny, lecz była tylko maską. Widział strach w jej oczach. Jednak Rosier nie był człowiekiem, który rozczulał się nad emocjami innych i nie zwrócił szczególnej uwagi na tą burzę uczuć, które przeciętna osoba wyczytałaby z twarzy absolwentki Hogwartu i pewnie pocieszyłaby słowami: "Nie martw się, nie będzie źle. Przecież to nie wyrok śmierci." Rosier miał kiepskie poczucie humoru, nawet czarny humor się go nie kleił.
Opanował się i gwałtownie pociągnął ją, łapiąc za przegub. Podreptała za nim do wielkiej komody, na której stało pudełeczko na biżuterie obłożone aksamitem. Otworzył je, aby ukazać medalion ozdobiony ornamentem ze srebra na brzegach, a w środku znajdował się owalny kamień księżycowy o mlecznej barwie z niebieskimi i różowymi refleksami. Medalion otwierało się małym przyciskiem z boku. Jeden klik i można było poznać jego zawartość, którą skrywał mieniący się kamień.
- To świstoklik od twojego brata. Pospiesz się i dotknij.
NSzybkim gestem wyciągnął pudełko w stronę dziewczyny i nerwowo stukał stopą, gdy czekał na ten prosty gest. Zniecierpliwiony szarpnął jej rękę i siłą zmusił ją do położenia dłoni na medalionie. Na chwilę świat zawirował, kontury i barwy się rozmazały, aby po chwili ponownie nabrać wyrazistości.
z/t dla obojga
Ps. Wybacz byłam pewna, że opublikowałam już ten post, ale coś mi się usunął, drobna zmiana i kontynuujemy
Znieruchomiał, gdy poczuł delikatne wargi dziewczyny na swoich ustach. Nie spodziewał się tego. Liczył na dalszą grę z jej strony. Na chwilę zamknął oczy i uspokoił własny oddech, aby w następnej chwili całkowicie zignorować zaistniałą sytuację. Nałożył na siebie koszulę inną, niż wskazała McKinnon i szybkim krokiem podszedł do biurka, na którym stała butelka z niezidentyfikowanym płynem. Wątpliwe było, aby sam Rosier wiedział, co wyciągnął z ojcowskiego barku. Nim pociągnął z niej duży łyk, zapiął prawie wszystkie guziki koszuli oprócz dwóch ostatnich przy kołnierzyku. Z głośnym stuknięciem odstawił butelkę z powrotem na lakierowany blat starego biurka. Szybkim krokiem zbliżył się do McKinnon. Na ułamek sekundy się zawahał z ręką uniesioną w górze. Takim gestem mógł gwałtownie chwycić jej ramię, pogłaskać po policzku lub nawet przytulić. Nic nie zrobił. Stał, wpatrując się w zdecydowaną i hardą minę drobnej dziewczyny, lecz była tylko maską. Widział strach w jej oczach. Jednak Rosier nie był człowiekiem, który rozczulał się nad emocjami innych i nie zwrócił szczególnej uwagi na tą burzę uczuć, które przeciętna osoba wyczytałaby z twarzy absolwentki Hogwartu i pewnie pocieszyłaby słowami: "Nie martw się, nie będzie źle. Przecież to nie wyrok śmierci." Rosier miał kiepskie poczucie humoru, nawet czarny humor się go nie kleił.
Opanował się i gwałtownie pociągnął ją, łapiąc za przegub. Podreptała za nim do wielkiej komody, na której stało pudełeczko na biżuterie obłożone aksamitem. Otworzył je, aby ukazać medalion ozdobiony ornamentem ze srebra na brzegach, a w środku znajdował się owalny kamień księżycowy o mlecznej barwie z niebieskimi i różowymi refleksami. Medalion otwierało się małym przyciskiem z boku. Jeden klik i można było poznać jego zawartość, którą skrywał mieniący się kamień.
- To świstoklik od twojego brata. Pospiesz się i dotknij.
NSzybkim gestem wyciągnął pudełko w stronę dziewczyny i nerwowo stukał stopą, gdy czekał na ten prosty gest. Zniecierpliwiony szarpnął jej rękę i siłą zmusił ją do położenia dłoni na medalionie. Na chwilę świat zawirował, kontury i barwy się rozmazały, aby po chwili ponownie nabrać wyrazistości.
z/t dla obojga
Ps. Wybacz byłam pewna, że opublikowałam już ten post, ale coś mi się usunął, drobna zmiana i kontynuujemy
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|