Go down
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Kwi 06, 2015 4:48 pm
To bardzo niesprawiedliwe, to bardzo niemądre – wahasz się, nie chcesz, a nie chcąc niczego nie da się osiągnąć, zwłaszcza w magii – ostałeś się w miejscu, tutaj zapuścisz swe korzenie, tu, gdzie twoja różdżka, gotowa do wypuszczania z siebie najczarniejszej magii, zawiodła cię, sprzeciwiając się swemu właścicielowi – kapryśna tak, jak on sam – kochanka doskonała, która była posłusznie jedynie wtedy, kiedy jej władca wiedział, co chce osiągnąć i kiedy do przodu parła go chęć walczenia o swoje, obojętnie z kim, obojętnie o co... Tyle lat ją tresowałeś, tyle lat z sobą oswajałeś – zadziwiające to mniej, czy bardziej, aczkolwiek ona od początku wiedziała, że jesteś wojownikiem, który będzie jak taran niszczący wszystko, co będzie mu przeszkadzało w dojściu do celu, jeśli jakiś sobie upatrzy – chyba wyczuwała twoją przyszłość, chyba już wtedy wiedziała, że jesteś Czarnym Kotem, za którym ciągną się nieszczęścia, a jego droga usłana jest kolcami tych róż, które roztrwonione chowały się w błocie, deptane tysiącami nóg tych, co już przez to morze tortur się przedostali. Co tu niszczyć, drogi Smoku? Odejdź stąd, Kot z Ciebie niemal kpi, miękko skacząc na swych łapkach i nawet na ciebie nie spogląda, jakby z góry wiedział, jaki ruch zrobisz – głupota to, czy nie... Nie wiem, nie pytaj. Nie istniało teraz porozumienie między różdżką, a jej właścicielem – zostało zerwane wraz z momentem, kiedy umysł zamiast łączyć się ze Śmiercią złapał ją w swoje szpony i zacisnął na jej gardle, nie pozwalając jej umknąć i bawić się w piaskownicy dla dużych dzieci, którą dla funu nazwałem "Hogwartem". To bardzo krwawa piaskownica, wiecie? Mimo to, że jest krwawa, już widzę jej zakończenie, tak jak i wyraźnie widział je Nailah. Azkaban, dementorzy... to nie jest coś, na co można się przygotować psychicznie czy fizycznie, a, jak już pisałem, uciekać..? Ucieczka nie ma sensu – jedynym, czego Nailah pragnął, było zostanie między wielkimi skrzydłami Smoka, nic więcej – byle mógł pod tym parasolem się skrywać, czerpiąc ciepło z szerokiej piersi i wsłuchiwać się w uderzanie wielkiego serca, pomimo tego, że żadne wyznanie faktycznie między nimi nie przepłynęło. On nie potrzebował wyznań. Słowa nie miały wszak wielkiej wartości, nie dla kogoś, kto potrafił tak zgrabnie się nimi bawić i nimi manipulując – manipulować innych.
Nie chciałeś bardzo wielu rzeczy dla Coletta Warpa.
Czarnowłosy podniósł się z kucka, przypatrując się Colettowi, kiedy ten wychynął się zza drzewa i szukał go spojrzeniem. Nie rzucił żadnej klątwy, choć mógł wykorzystać chwilę nieuwagi. Nie było żadnego ruchu, a uniesiona ręka dzierżąca różdżkę została opuszczona, gdy bez emocjonalna otchłań oceniała stojące przed nim istnienie przytulone do jednego z dorodnych drzew tego nawiedzonego lasu. Pamiętały te oczy wydarzenia przed dwoma laty, kiedy po raz pierwszy się pojedynkował z Caroline Rockers i Juliet Collins pod tym dębem, pod którym wszyscy ci drodzy, wszyscy ci naprawdę rozumiejący, zostaną pochowani, a resztki śmieci w postaci ciał kompletnie nieznanych ci uczniów pochowają nauczyciele. Colette też mógł zostać tam pogrzebany. Kolejny świadek, który mógł zrobić z tobą dokładnie to, co chciał – czy to była litość, czy powinien być za to rzeczywiście wdzięczny..? Oczywiście, że nie powinien. To nie była litość. To była kompletna niemoc, by zranić swą największą słabość... Smok Katedralny był niczym otwarta rana, którą za bardzo się kocha, by się jej pozbyć, lub też jak blizna, którą otwiera się ciągle na nowo, by coraz mocniej go w sobie wyżłabiać, nie chcąc zapominać... I takim tokiem myślenia nie chciałeś też zastanawiać się, czy to wszystko, co sobie wyobrażałeś, to tylko twój chory umysł, czy kasztanowowłosy oferował ci coś realnego... coś, co ty miałeś przekreślić i zniszczyć swoim jednym wygłupem.
Powiedz mi teraz, kretynie: warto było?
Oczywiście, że nie.
Obserwujesz więc, słuchasz, jak zaklęcie, zamiast w ciebie, leci w drzewo – spoglądasz na sypiące się drzazgi i nie robisz nawet najmniejszego ruchu, by się spod niego wycofać – ach nie, przepraszam, zrobiłeś dwa kroki w tył, płynne i bardzo wolne, jak i płynnie paro sekundowe zaskoczenie po poprzednim czarze Warpa z ciebie spłynęło – nie trzeba było się zastanawiać, by myśleć, co Warp zamierzał teraz uczynić – chciał, by drzewo na ciebie spadło, czyż to nie oczywiste..? Och – wystarczyło teraz stąd umknąć, ale w odpowiednim czasie odepchnąć pień na bok zaklęciem, lub też wypuścić Inferno, które zamieniłoby je w kupkę nic nie wartego pyłu... Było mnóstwo możliwości, a każda z nich obracała się w twojej głowie, poddając w pierwszej kolejności te, dzięki którym mógłbyś obrócić ten myk przeciwko oponentowi – na przykład teraz, kiedy podbiegł do pnia i naparł na niego barkiem – wystarczyłoby użyć odpychającego czaru i przechylić pień na Puchona... Nic takiego jednak się nie stało.
Wymierzyłeś różdżkę w Puchona...
- Aresto Monumentum. - Miękki, spokojny głos splótł się wraz z podmuchami chłodnego wiatru, dostrajając je do przeciwieństw emocji miotającymi sercem wyrosłego, dumnego Smoka, którego wepchnięto w plątaninę niepewnych korytarzy i ułud, jakie czaiły się na każdym kroku, odbierając beztroskie dzieciństwo. Sądzę, że tak się właśnie dorasta...
Pień poleciał w dół, a ty rzuciłeś swoją różdżkę parę metrów przed siebie i rozłożyłeś ręce.
Nie pytajcie, dlaczego tak.
Nie pytajcie, dlaczego uważał, że mimo całego mordu, jaki Warp miał w sobie, sądził, że będzie chciał cię ratować, kiedy tylko zobaczy, że nie robisz uniku. Tutaj nawet nie chodziło o to, czy chciał w to wierzyć.
Nie wiem.
Drzemała w tym jakaś głębsza, schorowana świadomość świata...
Pierwsza z gałęzi uderzyła cię w głowę, przewracając – gdybyś był człowiekiem pewnie złamałaby ci kark, jednak tak się nie stało – poczułeś mocne zderzenie ze Śmiercią po raz kolejny –  chciała się wymknąć z twoich szponów, lecz jej nie pozwoliłeś – niech zostanie z tobą na zawsze, tylko w tym jednym miejscu, niech nigdy nie widzi światła dziennego, póki nie zabierze Cię tam, gdzie zawędrowali Collinsowie – co z tego, że skrzeczy, że to ciągle nie czas, że pociąg odjechał? Twój mózg za to mówił, że to jeszcze nie pora, bowiem istniał ktoś na tym świecie, kim musiałeś się zająć, nauczyć wielu rzeczy i jeszcze większą ich ilość pokazać...
Ciemność zalała twoje oczy i nie wiedziałeś, kiedy się przewróciłeś, potrącony ciężarem drewna, kiedy gałęzie przebiły twoje ciało, przyszpilając do ziemi, kiedy powieki same ci opadły w dół – to się po prostu stało, a kwestia kontroli nad tym kompletnie przekraczała możliwości pojęcia tych dwóch czarodziei, którzy się ze sobą pojedynkowali. Główny pień opadł na nogi, na wysokości pasa jednak nie zmiażdżył ich, nie kładąc się całkowicie na ziemi i tylko dzięki temu uniknął całkowitego zmiażdżenia ich. Dzięki temu tylko uniknął śmierci. Pieprzony farciarz tam, gdzie nie potrzeba. Pieprzony pechowiec we wszystkim. Prowokator i morderca, który niszczy celowo to, z czym się zetknął – lecz nie możesz uważać, Colette, że cię nie ostrzegał – ostrzegał wielokrotnie, zaś ty naiwnie uwierzyłeś w to, w co chciałeś wierzyć, nie wyobrażając sobie nawet, z jak dokładną powagą twój bożek traktował wszystkie te ostrzeżenia wysyłane w twoim kierunku.
Sahir zadrżał spazmatycznie, rozchylając powieki i wykrztuszając ślinę wymieszaną z krwią, by sięgnąć dłońmi do gałęzi, która przebiła mu lewy bok i zacisnąć na niej palce; zakaszlał, biorąc głębszy oddech, wyczuwając, jak jego serce nagle zaczyna przyśpieszać biegu – och, więc jednak je masz, jednak nie byłeś żywym trupem..? Jak to nie, wszak zachowywałeś się jak maszyna, jak coś ustawionego do zabijania – i nawet nie było ci szczególnie żal. Mogłeś zabić jeszcze wielu, wielu innych – dziesięciu, stu, dwustu... Jednak tej jednej istoty ludzkiej nie potrafiłeś zabić.
Wolałeś zginąć sam.
Zadrżałeś znów i jedna z łez stoczyła się po twojej skroni, gdy wbijałeś oczy w powoli chmurzące się niebo – może deszcz przyszedł pożegnać Collinsów..?

//
+ 1 oczko z PD
Aresto: 6,2
Colette - 8% PŻ
Sahir - 30% PŻ


Ostatnio zmieniony przez Sahir Nailah dnia Pon Kwi 06, 2015 5:27 pm, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Kwi 06, 2015 5:25 pm
The member 'Sahir Nailah' has done the following action : Rzuć kością

'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
Result : 5, 1
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Kwi 06, 2015 7:07 pm
Spore, upadające drzewo na skraju Zakazanego Lasu. Nie było największe, więc jego upadek nie był odczuwalny dla zamku albo głębszych rejonów samego, ciemnego boru. Właściwie, to była bardzo osobista tragedia. Ogromne drzewo bardzo osobiście i kameralnie przechylało się z wdziękiem i ociężałością, na swojej jedynej podziurawionej nodze, sypiącej dookoła ogromnymi drzazgami. Ostatni wielki strzał, który odsłonił jasno brązowe wnętrzności rośliny i odsyłał je na zewnątrz szybciej i mocnej wzruszył martwym cielskiem jakie połamało najbliższe gałęzie i runęło na ziemię z siłą od której na moment zadrżała ziemia i tylko więcej ptaków uleciało trwożnie z dalszych drzew. Nie podniósł się tuman kurzu, ale trochę uschniętych liści, maleńkich patyczków, które zaigrały surrealistycznie w powietrzu i ciapnęły z powrotem na swoją martwa matkę. Zapadła głucha cisza.
Zaklęcie rzucone na Colette po raz kolejny nie podziałało, jakby różdżka Sahira kompletnie się zbuntowała nawet przy najmniej szkodliwych zaklęciach, chyba nie chcąc się najwidoczniej zadowalać półśrodkami. A Colette...? Colette stał i rozmasowywał obtłuczone ramie, czekając, aż reszta gałęzi się obłamie i otworzy mu widok na pobojowisko jakie zrodził, szukał Krukona, ba nawet obrócił się za siebie, wiedząc, że ten wariat jest tak nieprzewidywalny, iż cały ten czas mógł już stać tuż za jego plecami. Ale nie było go.
- Sahir...? - przeszedł krok do tyłu nawet nie patrząc na powaloną roślinę, przecież to niedorzeczne, na pewno Czarny Kot zdążył uciec, to drzewo długo spadało... - Sahir!
Odkaszlnięcie i chyba spluniecie w tej martwej ciszy wreszcie zwróciły jego uwagę na ten chaos złożony z połamanego, koszmarnie powykręcanego drewna i... SAHIRA NAILAH'A. Pod Colette prawie podłamały się nogi, prawie słyszał w uszach odgłos łamanego drewna podstaw własnej świadomości i łamanie gałęzi, jakie jeszcze ostatnie sekundy trzymały go w płonnej nadziei, że zagrywka z drzewem jest dobrym pomysłem. Nie była.
- Na Boga... - ruszył się z miejsca i natychmiast skoczył na pomoc, skacząc po gałęziach tak, by nie zrobić wampirowi większej krzywdy. Jak tylko dotarł do wyższych partii drzewa, natychmiast przyklęknął, wciskając palce między gałęzie, by nie naciskać na zmaltretowane ciało p... przyjaciela. - Nie ruszaj się, zaraz cie stąd wyciągnę! - zapewniał natychmiast przyglądając się skali zniszczeń i spoglądając na rozrastającą się plamę krwi, na koszulce czarnowłosego. W głowie zapanowała pustka, jakby organizm przełączył się na działanie automatyczne i odłączył strach na rzecz... nieczulenia. Puchon przesunął się niżej, kontrolując gdzie się zaczyna wbita w chłopaka gałąź i przysunął do jej końca różdżkę. - Diffindo! - zgrabnie przeciął ją i podjechał dłonią z powrotem nad głowę chłopaka, patrząc jak rozwarstwiona gałąź jest zaplątana i musiał ponownie użyć tego samego zaklęcia. Dłonie drżały mu z zimna i stresu, dlatego nadciął ją ledwie w połowie, a potem przełamał i spojrzał chłopakowi w ciemne oczy. - Okej... okej.... - chyba uspokajał samego siebie. - Teraz ją wyciągnę, dobra? Na trzy. Raz... dwa...trzy! - szarpnął za gałąź, chcąc usunąć źródło bólu jak najszybciej i zabrał ze sobą.
- Przytrzymaj dłonią, zaraz się tym zajmę. - złapał go za rękę, własną zimną jak lody Arktyki i docisnął ją do rany. Sam zsunął niżej, dalej od towarzysza, szybko przeskakując i wywracając się nawet dwa razy, przez co rozdarł sobie spodnie i zdarł więcej skóry z dłoni. Potrzebował trochę miejsca, bo zauważył, że gruby pień drzewa przygniatał Sahira w pasie. Gałąź, która nosiła na sobie ślady krwi Nailah'a użył jako podpory, żeby najgrubsza część drzewa nie osiadła mocniej na Czarnego Kocura.
Skupił się i wycelował różdżkę na miejsce na korze z daleka od siebie, odetchnął szybko i rzucił:
- Relashio! - salwa ognia wybuchła z końca jego broni i rzuciła się na drewno jak spuszczone ze smyczy wściekłe psy i nie tylko zajęły się samym pniem ale i najbliższymi gałęziami. To nic.... ugasi to, tylko musiały pożreć chociażby pień.... Utrzymał strumień wyjątkowo długo, czując zapach palonego drewna i rozgrzanej żywicy. Odpuścił dopiero po dłuższej chwili patrząc na ciskające się w górę ognisko i czym prędzej cofnęło się z powrotem do poranionego chłopaka.
- Cholera jasna... Flamma Glacius. - rzucił zaklęcie na chłopaka, ale tym razem jego różdżka odmówiła współpracy i wymusiło na nim kolejne, soczyste przekleństwo. - Nie wyszło mi. Musisz je poprawić... Sahir? - ogień był daleko, miał chwilę na to, żeby dłonią na policzku przekrzywić twarz czarnowłosego w swoją stronę i delikatnie odgarnąć włosy z jego czoła. Powinien powiedzieć coś ciepłego, spytać łagodnie czy go boli, niezależnie od idiotyczności tego pytania.
- Dlaczego nie uciekałeś... Jesteś idiotą, czy jak...?! - docisnął własną dłoń do jego rany i gryzł z nerwów dolną wargę. - Nawet nie próbuj zasypiać! Zabiorę pień i cie stąd zabiorę, kumasz?
Wbrew nieudanemu Aresto poruszał się trzy razy szybciej, z nerwami, mrużąc oczy od ciskającego się do nich dymu i co chwile kontrolował wzrokiem płomienie trawiące drzewo.
Czy śmierć Sahira byłaby Colette na rękę? NIE. Kiedy ta myśl zostawała abstrakcja, można było przejść obok niej z chłodnym umysłem i obojętnością, ale kiedy znaleźli się nagle rozpaczliwie blisko tej możliwości Smok od razu wycofał się w kat, zaprzestał destrukcji i obawiał choćby drgnąć.
- Masz do mnie cały czas mówić. Cholera... zaraz się tym zajmę. - odparł spoglądając na ranę na boki i odsunął powoli dłoń chłopaka, marszcząc palcami jego koszulkę i otwierając sobie widok na paskudną, brocząca krwią ranę. - Jesteś wampirem... ona zarośnie się sama...? - spojrzał nań i prawie błyskawicznie się wyprostował rozpinając płaszcz i prawie zrzucając go z siebie, zostawiając go wiszącego ledwie na rękawie jednej dłoni, całkowicie odkrywając druga stronę ciała i odsunął koszulkę z jednego ramienia, nachylając się nad wampirem głęboko, praktycznie podsuwając mu się pod usta. - Pij. Masz mi pomóc z tym wszystkim. ...Wiec pij, łajzo. - głos drżał mu tak mocno, że wychodzenie na twardziela wyjątkowo mu nie szło.

_________________________
(+2 za Felix)
Diffindo -> 6,6
Diffindo -> 3,6 (dłoń mu drżała)
Relashio -> 6,6
Flamma Glacius -> 3,2


Ostatnio zmieniony przez Colette Warp dnia Pon Kwi 06, 2015 8:21 pm, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Kwi 06, 2015 7:07 pm
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością

#1 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#1 Result : 5, 6

--------------------------------

#2 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#2 Result : 2, 6

--------------------------------

#3 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#3 Result : 6, 6

--------------------------------

#4 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#4 Result : 2, 1
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Kwi 06, 2015 9:10 pm
Złamałem wszystkie obietnice, złamałem samego siebie (kogo to obchodzi..?), złamałem... Ciebie. Z tych wszystkich złamań wszystkie były otwarte, ze wszystkich broczyła krew, której nie mógł podtrzymać nawołujący me imię głos – możesz mnie wołać, ile chcesz, Piękny Smoku, ja już nie wrócę, nie chcę donikąd iść, nie chcę być wołany, nawet gdy mam szansę wyratować się i nie wyjść na kłamcę.
- Wiedziałem tego dnia, że ten prezent prawdopodobnie będzie pożegnalnym...
Poruszyłem ustami..? Słyszałem swój własny, zmęczony, zachrypnięty głos, któy wydobywał się ze ściśniętego gardła. Już nawet chyba nic za bardzo nie bolało, dopóki nie czyniłem żadnych ruchów – jakieś ciepło rozpływało się po moim jestestwie, które mogło zostać zmyte pierwszym lepszym chłodniejszym powiewem wiosennego wiatru – tak przynajmniej mi się wydawało... Tym samym, który poruszał gałęziami ponad naszymi głowami i szeleścił igłami, igrając promieniami świetlnymi, które przedostawały się do leśnej ściółki, tylko że on wcale nie gasnął – rozpływał się dalej... i choć pod palcami czuję twardą, mięsistą gałąź, to nawet nie myślę o podniesieniu głowy, by zobaczyć, co się stało. Po co mam patrzeć? Odnajduję w tym bezsensowność i okrucieństwo mej własnej postaci – stworzony po to, by tylko nakręcać spiralę tragedii, których konsekwencje miały wyciągnąć po mnie swoje szpony.
Nie chcę.
Jeśli mam gdziekolwiek odchodzić, to na drugą stronę – to właśnie stamtąd dobiega mnie Twój głos, Colette, jestem pewien, że to tam... i pozostaniesz jedynie głosem, bowiem czyste dusze nie mają wstępu do Piekła. Daj spokój, przecież masz szanse na lepsze jutro, po co wlec się za Tragedią, próbując ją podtrzymać, gdy ta raz za razem będzie się zginać pod własnym ciężarem? W tym właśnie drzemał ten bezsensens. W tym właśnie swój początek miały łzy, które rozmazywały obraz przed moimi oczami, kiedy gotów byłem spowiadać wszystkie swoje grzechy przeznaczone do słuchania tylko jednej parze uszu i gotów byłem szlochać i błagać, byś mnie nie zostawiał, byś mnie zabrał i uciekł daleko, daleko stąd, gdzie drzemały cudowne, poetyckie krainy nieskończoności, gdzie bylibyśmy tylko My bez żadnych problemów, bez oceniających spojrzeń... To się chyba właśnie nazywało "Rajem", który dla mnie był nieosiągalny.
Odetchnąłeś mocniej, czując dopiero teraz rozlewający się ból, który nie szczególnie był skory do współpracowania z tobą – w twym sercu czystość rozpromieniała silne uczucia, prowadząc do zapowietrzania się w walce o dech; wszystko to, co zamknięte w pudełeczku uderzało, lecz nie w negatywnym sensie – łzy były jak to właśnie katharsis coraz bardziej się dopełniające i urzeczywistniające w naszej przestrzeni, nie tylko tym małym świecie należącym do Nailaha, którego nawet własna różdżka już nie chciała słuchać, wyceniając go poniżej norm tych, którym zwykła przysługiwać – taki właśnie był Cedr, kapryśny jak żaden inny, który w połączeniu z jego rdzeniem dawał wybuchową mieszankę niemożliwą do opanowania przez niepowołane dłonie – wierna do śmierci, niczym pies, a jednocześnie niewierna jak ckliwa kochanka, która zwyła strzelać fochy kochankowi, gdy ten tylko się wahał zbyt długo i samego siebie wypełniał wartościami dla niej kompletnie nieużytecznymi, gdy już posmakowała tak sporej ilości ludzkiej krwi. Łaknęła więcej?
Czy Ty łakniesz więcej?
- Chyba... nie mogę... - Uśmiechnąłeś się, cicho podśmiewając – śmiech ten został przerwany przez krew, która nabiegła do gardła i znów spowodowała gwałtowny napad kaszlu, od którego zginania mięśni czarnowłosy stracił kontakt na parę sekund z rzeczywistością, za którym przyszła pobudka ostrego głosu i chłodu, jaki coraz mocniej ogarniał ciało – chłodu i spokoju bardzo znanego, którego nie chciałbyś wymienić na żaden inny... a może jednak znajdzie się ciepło, za którym te głupie serce i rozum pobiegną..? - Nie chcę... Uciekaj stąd, zanim nauczyciele się zbiegną... - Przekręciłeś głowę w kierunku zbliżających się płomieni – śmierć poprzez spalenie musiała być wyjątkowo paskudna i nieprzyjemna – jednej z osób taką właśnie śmierć zafundowałeś, prawda..? Ciekawe, jak się wtedy czuła... Pewnie zaraz się dowiesz, może będziesz mógł podzielić się z nią swoimi wrażeniami...
Tam, gdzie Warp położył twoją dłoń, tam leżała, dopiero teraz nabierając prawdziwie krwistego wyrazu od świeżo brączącej krwi.
- Chcę do Raju... -Wymruczałeś, przestającświadomie odbierać rzeczywistość, tracąc czucie w ciężkich kończynach i niczym szmaciana lalka poddając się ruchom Puchona, gdy obserwowałeś otchłanią zbliżające się języki ognia. Głos się łamał, niewiele już widziałeś przez płynące łzy, jednak już ten następny, drżący wdech, przez który napięcie mięśni jeszcze większa ilość krwi wypłynęła z rany, uspokoił nieco jego przelewające się niemal przez ramiona ciało.
Wiecie co? Ja naprawdę się w tym odnajduję. W bliskości z Siostrą, a teraz jeszcze mam pod ręką mój Mały Kawałek Raju – chyba zostałem nagrodzony, tylko za co? Los nie spojrzy na mnie przez pryzmat wszystkiego, co zostało dokonane w przeszłości: dla tu i teraz liczy się jedynie to, że zabiłem – a zabijało się całkiem przyjemnie wszystkich tych pierdolonych egoistów, którzy spoglądali na mnie z nienawiścią.
Nigdy nie chciałem być taki.
Modliłem się o godne przejście przez życie, a co dostałem..? No właśnie, czy dostałem cokolwiek..? Ten ostatni wieczór i możliwość odejścia przy tym pięknym, złotołuskim smoku uznam za pożegnalny prezent, choć nie wiem od kogo... nie chcę się nawet zastanawiać... Wyciągam do niego dłoń – och, udaje się, jednak nie jestem jeszcze aż tak słaby..! - kładę ją na jego policzku, wdychając cudowny zapach, którego nie zapomnę do kresu wszelakiego czasu, gdy zapadnie się nawet Piekło pod mymi nogami, przymykm oczy, wdychając jego zapach, ale nie będę go gryźć, och nie – miałbym zostawić mu piętno życiowego przegrańca..? Miałbym pozwolić mu ratować mnie? - osobę, która zniszczy skrawek jego życia..? Jesli Colette czuł to samo, co ja, to pewnie zniszczę mu je całe – teraz więc będę się modlić o to, żeby jednak zapomniał mnie jak najszybciej. Szkoda, że nie mam różdżki... Rzuciłbym Obliviate, by o wszystkim zapomniał, co związane z moją osobą. By zapamiętał mnie jako dupka, który tylko niszczy... Ach, no tak, przecież nie pokazałem mu, zdaje się, czegokolwiek, co by tworzyło, dawało, miast brać i prowadzić do zagłady.
- Jesteś moim spełnionym Marzeniem... Jesteś Moim Rajem.
Więc i go ucałowałem w policzek. Musnąłem wargami jego wargi, nim opadłem spowrotem na glebę, czując chwilową niemoc znów okupioną chwilą absolutnej ciemności – ile bym dla niego oddał, a ile teraz zaprzepaściłem?
Myślałem, że kiedy zniszczę wszystko, osiągnę idealną harmonię.
Lecz to się przeciąga, to się przeciąga...
- Mówiłem ci już, że odkąd cię zobaczyłem, to chciałem zginąć z twojej ręki..? - Znów się uśmiechnął. - Bardzo egoistyczne, prawda?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Kwi 06, 2015 10:28 pm
Nagle wszelkie błędy Sahira zostały mu z miejsca przebaczone, przynajmniej w tej konkretnej chwili – coś w tym było, prawda? W końcowym przebaczeniu na łożu śmierci. Z tym, że on nie umierał, więc w jego przypadku to po prostu pójście na łatwiznę i aktorskie chwytanie Colette za jego skołatane po tym wszystkim serce. Taki inteligentny i znający wszelkie zagrywki tego czarnowłosego Krukona chłopiec jak ten polak musiał o tym wiedzieć. I co? Dał się złapać. Łykał wszystko znerwicowany, załamany, przemęczony w tę godzinę (naprawdę... naprawdę nie minęła nawet godzina...), że sam najchętniej usiadłby pod drzewem i płakał, czekając, aż stres spłynie z niego i wsiąknie w zmaltretowaną ziemię. Ale nie mógł... musiał naprawiać Sahira po własnej krzywdzie mimo że początkowo to Smok miał być ofiarą. Znowu wszystko się powtarzało. Znowu ostre pazury delikatnie przyciągały nieruchome, futrzaste ciałko bliżej piersi i gad bezradnie i bez gracji rozsiadał się przysuwając go pod gardziel, żeby grzał go ogniem, którym Smoki zwykle paliły wioski. Dobijała go jego własna bezradność...
Bezradność?! Zachowywał się tu jak pieprzona mrówka, jedna rana i skakał naokoło Sahira, doglądał wszystkiego, co w obecnych spartańskich warunkach naprawdę przychodziło mu z trudem. Drzewo płonęło, a ogień zamiast iść w głąb drzewa i niszczyć jego wewnętrzną strukturę, piął się coraz bliżej nich. Colette schwycił różdżkę w zakrwawioną dłoń i podjął drugą próbę.
- Flamma Glacius! - lepiej, lepiej! Trafiło idealnie w nogi wampira, czyli członki ułożone najbliżej prowizorycznego, duszącego ogniska. Colette aż zakaszlał zasłaniając rękawem usta, ale widział, że zaklęcie bardzo słabo trzyma, będzie się musiał pospieszyć. Musiał, więc szybko wrócił do ukochanego, ba podłożył mu nawet siebie. Nic nie powiedział o prezencie. Mógłby zarzucić mu kłamstwo, mógłby nawrzeszczeć na niego, ale teraz nie chciał, straciłby siły i bezsensu miał jakiekolwiek pretensje. Chciał, żeby Sahir się napił, wzmocnił jakkolwiek, pomógł mu wydostać siebie stąd i zaprowadzić w bezpieczniejsze miejsce. Nie zamierzał dać mu odejść, nie zamierzał słuchać o drugiej stronie, o skrusze, o czymkolwiek... a jednocześnie słuchanie tego zachrypniętego głosu nie tylko dawało gwarancje na to, że ten jeszcze jest przytomny, ale i kładło się jakimś nieodgadnionym miodem na skołatane serce. Gdyby tylko poruszał mniej katastrofalne tematy...
- Pij Sahir, błagam cię.... - mruczał mu nad uchem czując, jak serce jak na zawołanie przyspiesza, jak pompuje krew coraz szybciej, do stopnia aż słyszał jej szum w uszach. Ale wampir nie pił... wodził palcami po policzku Colette i sięgał wargami jego warg, muskając je ledwie. - Nigdzie się nie wybieram bez ciebie, nauczycieli nie było, kiedy byli potrzebni, nigdy ich nie ma, więc po co...? - kolejne muśnięcie. Kiedy spojrzał chłopakowi w twarz zobaczył cieniutkie, mokre ślady biegnące od kącików oczu w dół po skroni i skrywały się we włosach. Pierwszy raz widział, by płakał i sądził, że nawet dla niego ten widok był nieprzeznaczony i niedozwolony. Intymnością sięgający zajrzenia komuś w dusze, zwłaszcza z tak bliska, kiedy oddychali oboje dokładnie tym samym powietrzem. Z ust do ust. Sięgnął zakrwawioną łapa i roztarł kciukiem słoną wodę, na moment zatrzymując czas naokoło nich. Nie... przecież on nie umierał, na Boga! To mała rana, a on jest wampirem. Jest Sahirem Nailah'em. Jest Wielkim Księciem Nocy, ogromną maszyna do mielenia mięsa, nie umrze od kawałka drewna! Colette na to nie pozwoli.
- Nie... Nie, nie, nie! - cofnął się i podział jego koszulkę, prawie drąc ja w palcach z nerwów. - Nie... nie, żaden Raj! Masz dopiero siedemnaście lat, ty mały skurwysynu, nawet nie myśl o zostawianiu mnie tu samego! Wreszcie, kiedy ktoś się od ciebie nie odwraca, to ty zamierzasz sobie tak po prostu odejść?! Ferula! - dotknął różdżką rany i mgiełka,jaka kojąco na nią opadła stopniowo zaczynała zamieniać się w mistrzowsko owiązany bandaż. - I odwracasz się ode mnie jeszcze zanim zdążyłem ci porządnie skopać dupę?! Nie, Nailah, będziesz żył!
Odwrócił się błyskawicznie czując jak coś wyczekanie stuknęło w miejscu ogromnego pnia. Pewnie gruba gałąź na którym się opierał. Doskoczył tam z lekkim zachwianiem i nie bacząc na obrażenia zaczął skakać po tej części pnia, jaka odchodził stricte od strony złamania drzewa, chcąc naruszyć już zniszczona strukturę wyrwy, jakaż zrobił płomień. Colette był bardzo wytrwały i bardzo, ale to bardzo wkurwiony. Trzeci skok wystarczył, by chłopak prawie zwalił się na podłogę, i poniekąd to właśnie zrobił raniąc sobie nogę kilkoma kolejnymi przetarciami. To nic... szok czynił go kompletnie na to ślepym. Zwu przeskoczył jak konik polny na bok Sahira i irytował go fakt, że nie potrafił sam podźwignąć pnia chociaż odrobinę.
- Nigdzie nie idziesz, słyszysz?! NIGDZIE! Jeśli wybierzesz się gdziekolwiek beze mnie...YYH.... DESMAIO! - warknął wsuwając różdżkę pomiędzy nogi Sahira a korę, czubkiem do rośliny i zaklęcie pierdolnęło w drzewo odrzucając je potężnie na bok. - To przysięgam, że cie dogonię i zrobię ci takie paranormal activity, że wysrasz jelita. Wiec jeśli nie chcesz nosić wnętrzności w koszu na pranie, to zostajesz dupą tutaj. ...Aqua Eructo! - żadne zaklęcie nie miało prawa się nie udać, był na to zbyt zdenerwowany. Machnięciami różdżki z sykiem zgasił wszystkie płomienie, zasłaniając znowu płaszczem nos, ale za to łzawiąc przez przekrwione, potraktowane bardzo duża ilością pyłu oczy. Wytarł je szybko, samemu prawie nic nie widząc i wrócił do Sahira... było lepiej... było dużo lepiej, leżał po prostu na gałęziach, ale żadna go nie przygniatała, i żadna nie wbijała się w jego ciało.
- Wstawaj. Tak, jesteś cholernym, jebanym egoistą, jeśli sądzisz, że twoje życie należy tylko do ciebie... - skwitował tylko z sykiem i pochylił nad nim, wpijając bestialsko w jego usta, ale nie da pieszczoty. Chciał oczyścić jego wargi i język z krwi, która uderzyła mu w spód czaszki jak woda sodowa, rozpryskując po żyłach petardami szalonych ogników. Oderwał się od niego niespiesznie, i objął rekami, pomagając mu podźwignąć się do siadu. Choć... spoglądając na skłonności Sahira do współpracy bardziej podnosząc go jak maskotkę. Jak Szarego Gluta.
- Zginiesz z mojej ręki, obiecuje ci to.... Będę cię truł swoją obecnością tak jak miesiąc temu, tak jak... wczoraj... Ale nie zginiesz w tak głupi sposób. Co ja miałbym tu bez ciebie robić, co...? Za dużo mam jeszcze do ciebie pytań.

________________________
(+2 za Felix)
Flamma Glacius -> 6,3
Ferula -> 4,6
Desmaio -> 6,4
Aqua Eructo -> 6,4


Ostatnio zmieniony przez Colette Warp dnia Pon Kwi 06, 2015 11:14 pm, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Kwi 06, 2015 10:28 pm
The member 'Colette Warp' has done the following action : Rzuć kością

#1 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#1 Result : 4, 1

--------------------------------

#2 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#2 Result : 2, 6

--------------------------------

#3 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#3 Result : 5, 2

--------------------------------

#4 'Pojedynek' :
Obrzeża            - Page 11 Dice-icon
#4 Result : 6, 2
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Wto Kwi 07, 2015 4:47 am
Wiecie, w świecie istnieje taki paradoks, że im gęstsza jest ciemność, tym jaśniejsze stają się gwiazdy, które pulsują na niebie w niezmiennym tempie, obojętnie jak bardzo my sami byśmy przyśpieszali – w tą właśnie myśl położę wszelaką banalność, która była tak tania, jak wszelakie seriale brazylijskie namiętnie oglądane przez starsze panie w domach, które stać było na telewizor zarówno czynów, jak i słów, znów mogąc to przykleić do tabliczki doskonałego manipulanta – ale to wcale nie tak... Chciałbym wam wysunąć szufladkę prawd doskonałych, prawd jedynych prawdziwych, tylko że taka szufladka nigdy nie istniała i nigdy nie zaistnieje. Szkoda, prawda? Nawet jeśli ten banalnie właśnie gadający spoczywał pośród tej nocy (zaraz, przecież mamy... dzień..?) i spoglądał na najjaśniejszą gwiazdę (zaraz, zaraz... to Smok, nie gwiazda, czyżbyś miał omamy?!) i rzeczywiście nie umierał tak, by w ciągu minuty miał zasłabnąć i już nigdy nie wypowiedzieć żadnego słowa, to nie posiadał pewnego najważniejszego szczególiku, który był konieczny i wymagany do przetrwania – nazywają to "wolą". Wiesz, jaką wolą, drogi czytelniku..? Ktoś, kto prowadzi ledwo egzystencję, budząc się raz na miesiąc, czasem raz na tydzień, jeśli tylko dobry Los pozwoli, nie może posiadać Woli Życia, wszak przeczy to samo sobie – Sahir był wrogiem stworzenia, jako emancypacja Śmierci stąpał pośród żywych, jednak nigdy nie miał zostać ożywionym – raz na rok mocniejsze uderzenie serca na parę chwil, na jeden dzień, miały wystarczyć na następnych 360 dni, by brnął przez bagno, które w pewnym momencie zaczął sam tworzyć – wińcie go, oczywiście, zawsze musi być winny, a zawsze to on był kozłem ofiarnym, więc niby co miałoby się zmienić? Nikt nie będzie przecież ułagadzał mordercy, nie było tutaj miękkich słów wybaczenia – jest tylko rzeczywistość, czyn i jego konsekwencje, które kompletnie wyrwały się spod kontroli Krukonowi, jaki stracił gwałtownie grunt pod nogami, drżąc w płaczu kolebiącym jego ciałem, coraz bardziej przerażony tym, co zrobił, tym, co się stało, coraz bardziej unaturzony w całym swym wynaturzeniu – bardziej ludzki niż jeszcze przed sekundą. Dwiema. Trzema..? Och, pragnę mierzyć się z Colettem Warpem, ale jakże bym mógł..? Gdzież w nim ludzkość, w tym Smoku..? Próżno tam szukać człowieka – ludzie są tani, ludzie są zdradliwi – wierz więc nadal, naiwnie, Nailah, że on jest ponad tym wszystkim i że nie będzie miał cię dość. Że nie zdradzi. Myślisz więc, a to zamiast cię uspakajać, sprawia, że rozpadasz się jeszcze bardziej. Mówiłem, że nie ma w nim sumienia, mówiłem, że to go nie dotyczy, ale też kiedyś nie raz wspomniałem, że nie jest bezdusznym stworzeniem, on jedynie schował te schorowane resztki względnego człowieczeństwa głęboko w sobie, aby nie ważyły się dyktować jego życiem i wplatać w nie tak wiele słabości, jak żył kiedyś – co to było za życie..? Na pewno lepsze niż teraz – tak właśnie sądzisz. Na pewno miałbyś tak wiele temu Smokowi do zaoferowania, gdybyś tylko się nie poddał, gdybyś tylko walczył... tak i teraz – co robisz? Poddajesz się. Podobno to nie Ty. Podobno ty walczysz..? Sam już nie wiem, sam się gubię – mętlik rządził się swoimi zasadami, a w zasadzie jedną bardzo wyrazistą: było nią brak zasad. Chaos. Chaos rozplatał się na każdej płaszczyźnie tego marnego jestestwa, które przeżywało swój upadek, które przeżywało swe winy, czerpiąc je pełnymi garściami od nowa i wciąż na okrągło (ach, no dalej, tak – ukamieniujcie go, do tego został stworzony ten Czarny Kot. By z niego drwić. Szydzić. By spoglądać na jego żałosną naturę), a główne swe źródło miało w tym, który jak nikt inny (jako jedyny) potrafił ta mocno nim wstrząsać – w tym, który starał się ratować, który był mu zgubą i światłem w ciemnościach zarazem – pamiętacie jeszcze o tym świetliku..? Małe skubańce potrafią prowadzić prostą drogą, ale co, kiedy pojawi się ich kilka? Nie da się ich od siebie odróżnić i nagle nie wiesz, za którym podążałeś i za którym powinieneś podążać teraz. Mogę aż tak mocno rysować niepewność Sahira..? Mogę pisać, że nie potrafił znowu samemu sobie wybaczyć tego, że Colette znowu był zły, jak małe dziecko, w dodatku rozhisteryzowane, że nie chciał, by Colette widział tą masakrę, że, że, że... Chcieć, a robić, ach! - chcieć, a zastanawiać się, Nailah, na Boga! Coś Ty najlepszego uczynił..? Zostałeś wykorzystany przez tych, którzy chcieli umrzeć..? Aż tak głęboko zakorzeniłeś w sobie żal do tych wszystkich uczniów w tej szkole, że ostatnim twym pragnieniem było zabranie jak największej ilości ich ze sobą na drugą stronę..? Wiecie, co jest najgorsze? Że gdyby go zapytać, czy żałuje, odpowiedziałby, że nie. Gdyby zapytać, czy zrobiłby to jeszcze raz, odpowiedziałby, że tak.
Zbyt wiele rozgoryczenia nosiło jego serce.
Chciałbyś mu powiedzieć, żeby usiadł, przestał tak biegać, przestał wymachiwać różdżką – wyczuwałeś w powietrzu jego krew mieszającą się z twoją, musiał być ranny, chyba nie poważnie, woń nie była bardzo intensywna, ale nadal coś musiał sobie zrobić – już pomijając nawet obrażenia od rozpryśniętego kamienia...
- Trafię... do Azkabanu, Colette... Nie będzie żadnych więcej pytań, randek i Szarych Glutów. - Krańce wargi zadrżały mu w słabym uśmiechu poprzez łzy, gdy uczepił się jedną dłonią ramienia Smoka, drugą podpierając za sobą o ziemi, nie bardzo nawet zastanawiając nad tym, co się dzieje – czerwona płachta bólu od ruchu przysłoniła mu świat i spowodowała rozkurczenie mięśni i chrapliwy oddech – momencik omdlenia, takiego paru sekundowego omdlenia, w który się wpada i równie szybko z niego powraca, nim dobrze podbródek uderzy o klatkę piersiową... i oto jest spowrotem – gwałtownie uniósł głowę, kierując twarz przed siebie – jakkolwiek błaha sprawa się nie wydawała w tym momencie, jakkolwiek wielkiej wiary by Colette nie posiadał, szanse na udobruchanie Losu, który spieprzyłeś, wyglądały bardzo niepocieszająco.
Wszystko przez to, że Colette miał być daleko, głęboko w zamku i miał odwiedzić się już z kwiatami nad twym grobem.
- Teraz trochę poboli, ale poradzisz sobie... Jestem okrutnym potworem, a wokół ciebie jest wiele wartościowych istot... - Ściągnąłeś palce na jego barku, nie mając sił (tych mentalnych, nie psychicznych), by zwrócić na niego swoje spojrzenie – lepiej było tkwić nim w ziemi i widzieć nie widząc i nie widząc zarazem widzieć niemal wszystko – przeglądać w lustrze dla nikogo niedostrzegalnym swoją własną, zjebaną twarz, kpiącą z tego, kto się weń odbijał, żeś ogłosił znów w tym lustrze, iż chcesz zmienić świat – a teraz powiedz mi, ile dni nie spałeś z tego powodu..? I czy na końcu udało ci się zmienić cokolwiek?
Oczywiście, że tak.
Na gorsze.
- Czemu po prostu... nie pozwolisz mi umrzeć w spokoju..? - Zadałeś w końcu to ważne pytanie tak, jakbyś pytał, dlaczego Colette bardziej lubi herbatę z cukrem niż bez niej, zupełnie naturalnie... może i przywykł za bardzo do tego pytania – to chyba przez to, że zdarzało mu się je zbyt często powtarzać przed samym sobą. - Czemu nie spojrzysz w lustro i nie uświadomisz samemu sobie prawdy, że ciebie to wszystko o wiele bardziej zabolało, niż mnie. - To... trudno było zaliczyć do pytania... ponieważ jego intonacja ewidentnie wskazywała na zdanie twierdzące. Bardzo mocno, głęboko zakorzenione zdanie twierdzące. - Te... 17 lat... czuję się jakbym miał ich co najmniej 50, wiesz..? - Och, było jeszcze tyle rzeczy, jakie chciałeś mu powiedzieć – mógłbyś więc mówić teraz..? Zdradzić wszystkie sekrety, przelać je na niego... nie, nie będziesz mu dokładał debilnych myśli na kark, debilnych problemów, jakie w sobie tworzyłeś, żyjąc przeświadczeniem, że niepotrzebnie nakręcasz samego siebie, bo w gruncie rzeczy niewiele było do opowiadania. Sierociniec, życie... Każdy miał swoje życie, w nim swoje problemy. Ciekawe, ile jeszcze mógł ci opowiadać Colette..? Jak wielu rzeczy o nim nie wiedziałeś i jak wielu mógłbyś się jeszcze dowiedzieć?
Colette cały czas się poruszał, skakał wokół jak pchła (trafne porównanie, prawda?), która nie może znaleźć sobie miejsca – o dziwo jednak ta pchełka doskonale wiedziała, gdzie chce być, nawet jeśli adrenalina kazała jej poruszać się w zawrotnym tempie, starając się wyratować tego, za którym przepadła w głębinach uczuć – ciągle jakieś trzaski, ciągle słowa rzucanych zaklęć – pewnie na błoniach był taki rozgardiasz, pewnie pojawili się już nauczyciele, pewnie szukają ocalałych... i winnych. Pewnie będą się starali zaczynać odtwarzać scenę przedstawienia krok po kroku, starając się zro... oj, przepraszam, niemal oskarżyłem ich o chęć rozumienia!
Oni nie chcą rozumieć. Oni chcą "sprawiedliwości" w swoim, ludzkim, wymiarze.
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had. 

I find it hard to tell you, I find it hard to take
When people run in circles its a very, very

Mad world...
- Nie zabijesz mnie... Jesteś tak samo słaby, jak ja... Nazwiesz mnie egoistą, podczas gdy sam będziesz oczekiwał, że będę patrzył jak przemijasz... - Tak, tak samo słaby, dokładnie tak samo... - Nie... jesteś silniejszy. - Ma to, czego tobie dawno zabrakło. Mimo wszelakich przeciwności nadal posiada serce i silnie zbudowane emocje. - Popatrz... już mnie prawie zabiłeś. - Znów się uśmiechnął. - Teraz twoje ręce też mają krew. Popatrz. Popatrz na siebie, nie na mnie. - Sięgnąłeś dłonią po jego dłoń, muskając jego knykcie. - Pomyśl o tym, co najlepsze dla ciebie bez mojego udziału.
Jak bardzo delikatna i jak bardzo silna zarazem była jego psychika?
- Nie uciekaj do kolejnych masek, Arlekinie.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pią Kwi 10, 2015 7:21 pm
Tego było tak dużo... tak cholernie, cholernie dużo, cała ta sytuacja zwaliła się Colette na głowę i kazała mierzyć się ze sobą jak Dawidowi z Goliatem, który w tej historii dzierżył też Morgensterny zrobiony z ciał martwych ofiar, oraz jedno, ogromne czarne oko, które zakrywało mu całą twarz. Zmiażdżyłby małego człowieczka, gdyby ten tylko choć na chwile usiadł tak, jak Sahir tego chciał i starał się uspokoić. Warp w całym swoim spokoju panikował nagle zaczynając robić rzeczy, o które wcześniej by się nie posądzał, zmieniając podejście o setki stopni, jak ciepła, podatna plastelina w rękach wampira. Puchon niczego nie miał pod kontrolą, nawet siebie, nawet czasu, miał wrażenie, że powalił to drzewo dwa dni temu i są tu od tego czasu, bolało go wszystko, od drzazg tkwiących w palcach, po rozcięcie na skroni. Nie był żadną gwiazdą, na Boga, świecie był przekonany, że robi to co potencjalnie każdy by zrobił – pomaga. Nie myśli – pomaga. Nie analizuje – pomaga. Nie ocenia – pomaga. Byłby naprawdę wspaniałą i wytrzymałą pielęgniarką podczas zimnej wojny. Wreszcie po całej wieczności, jaka trwało prowadzenie go z błoni aż tutaj, miał jakikolwiek cel w swoim chaotycznym działaniu, jaki już choć troszeńkę znał, przy którym czuł, jak zaciska kurczowo palce na dłoni tego dawnego siebie, jaki chciał się po prostu dostać do Hogsmeade i kupić trochę czekoladowych żab. To dawało odrobinę złudnego bezpieczeństwa i stabilności w szaleństwie, na którego granicy tkwił, uczepiając się tylko kurczowo granic przepaści. Sahir właśnie chcąc, nie chcąc, zabierał mu grunt spod tych palców. Dlatego nie słuchał wampira i nawet jeśli nie przytulał go w tej chwili, a jedynie bezdusznie trzymał w pozycji pół siedzącej, przecedzał jego słowa przez sito z wyjątkowo małymi oczkami, jakie nawet same szatkowały pojedyncze słowa na plasterki. Podnosił go tylko bardzo powoli i miarowo, starając się nie zwracać uwagi na jego łzy, dając mu te minimum intymności w osobistym załamaniu. Klęczał, nie zwracając uwagi na wrzynający my się w bok kawałek gałęzi i trwał jak stalowa podpora, której jedynie ciało jeszcze dawało radę utrzymać twardość i zdecydowanie w całym przedstawieniu, w którym grało strasznego Smoka. Nie miał mu nic do powiedzenia póki co... „Nie, nie pójdziesz do Azkabanu, nie martw się”. „Przecież wcale nie zrobiłeś nic złego, na pewno wszystko się jakoś dobrze rozwiąże”. „Pomogę ci, jak zawsze, przecież wiesz, że dużo mogę!” Nic do powiedzenia.
I znowu przecedzał słowa Sahira. Dużo mówił jak na człowieka, który potencjalnie dwanaście sekund temu był niby ze Śmiercią pod rękę. Już aktorsko wił się po deskach sceny charcząc i zaciskając palce na koszuli. Już prawie umierał; tak samo jak już prawie żałował. Tego chyba Colette nigdy mu nie wybaczy. Braku skruchy... Poddania się, haniebnej ucieczki, kłamstw i bestialstwa nie mającego żadnego powodu. I nic teraz do polaka nie docierało, nawet gdyby Nailah uznał tę chwilę za najodpowiedniejszą, do opowiedzenia chłopakowi długiej, zawiłej i wzruszającej historii swojego życia, i tak ten cedziłby wszystko. Jak rybak, który na dobrą sprawę nie chce niczego złapać, nie chce mierzyć się z żadną z morskich bestii i bestyjek. Widzie je wszystkie, wita i żegna w tym samym czasie; pozwalając ostawiać błoto w głowie, ale nie rozsiadać się na kanapie w salonie.
Łapał czarnowłosego pewniej, kiedy ten zrezygnował z podparcia o ramię i Puchon układał samego siebie w coraz bardziej i bardziej niekomfortowej pozycji, tuz za plecami przyjaciela, starając się przynajmniej usadzić go pod perfekcyjny kąt 90 stopni z minimum krzywdy, jaką mógłby wyrządzić świeżo opatrzonej zaklęciem ranie. Krew Nailah'a buzowała mu we krwi, ale dawał rozpaczliwie niewiele poza tym, że przepływające przez jego sieć abominacje wód zaczynały się robić coraz bardziej krzywe i zmutowane. Rwały sieć i zostawiały ślady od krwi, bo sieć składała się ze starannie splecionych żył.
- Po prostu się zamknij. – odparł w końcu coś, co może i nie było odpowiedzią na wszystkie te pytania, ale na pewno dobrym sposobem na ich ucięcie. Nie, nadal nie był spokojny, nadal ta matnia zamykała się naokoło niego coraz ciaśniej, a on zamiast odpuścić wreszcie, zasłonić oczy jak trwożne dziecko i czekać skulony w kącie, aż to wszystko się skończy, nadal trwał z powiekami rozwartymi najszerzej jak mógł i pomagał mordercy. A ten morderca dalej mówił... Mówił i łapał go słabo za dłoń, kciukiem rozcierając wszędobylską krew po miniaturowych rankach na kostkach. Mówił o przemijaniu, o rozpatrywaniu nowego planu na przyszłość, o odcięciu się od siebie i o konieczności przytwierdzenia do maski kolejnej warstwy, z zupełnie nową, odporniejszą dekoracją z wodnych lilii. Wodne lilie byłyby wspaniałym wyborem – jeden z kwiatów, rozkąłdałby wyrzeźbione z drewna listki zaraz przy kąciku lewego oka.
- Jesteś takim tchórzem Sahir.... mierzyłem Cię inną miarą. - stwierdził, spłycając oddech. - Co za zabawą jest zabijanie Cie teraz, kiedy nie jesteś w stanie mi nic zrobić, kiedy strach przed konsekwencjami Twojej własnej niedojrzałej i niedopracowanej decyzji, rozrywa Cię na kawałki? ...to głupota. Zabije Cie w innym otoczeniu, kiedy podźwigniesz się na te wiotkie nogi i będziesz wreszcie wystarczająco silny, żeby wzbudzić choć krztynę satysfakcji. - mówił do Krukona, który wybił sporą garść uczniów bez najmniejszego wysiłku. - Wtedy będzie to trwało sto razy dłużej i bolało sto razy bardziej. Akurat kiedy wyjdziesz czy uciekniesz z Azkabanu, gdzie zmiotą z powierzchni ziemi resztki Twojego sumienia i słabości wywołanej... przyjaźnią. Kiedy będziesz zdolny własnymi palcami powalić każde drzewo po kolei w tym przebrzydłym lesie, żeby dostać się do mnie z chęcią wpakowania mi robali do ust i tuż przed zakopaniem metry pod ziemią. A ja ubiegnę Cię wtedy o pół kroku...
Znowu wkładał więcej, zwiększonej tłukącym się narkotykiem, siły w chęć podniesienia go. Syczał słowa przed zęby z ustami zawieszonymi między ramieniem a uchem rozmówcy.
- Takiego mnie chcesz? Czy wolisz teraz, żebym się nad Tobą użalał? Bo ja uwieszający się Tobie na szyi czy sięgający wargami Twoich warg został gdzieś na błoniach zakryty toną flaków po uczniach, którym nie okazałaś chociaż krztyny litości. Ja, zostawiając Cie tutaj, okazał bym ją Tobie. Więc potencjalnie jestem najgorszym, co mogło Cie w życiu spotkać. Taka prawda... bo nie jestem taki jak Ty. Nie zabije Cie, ani nie zostawię, a wszystko, co zdarzy się tuż po tym, jak Cię wykuruje... będzie tylko kolejami losu, jakie sam sobie poukładałeś. Miałeś powód, co? Ktoś z nich krzywo się na Ciebie spojrzał? Dlatego zmieniłeś go w papkę? I teraz każesz nauczycielom, którzy wczoraj przypuszczalnie po raz pierwszy ocenili pozytywnie jego pisany przez trzy dni referat o Chochlikach Kronwalijskich, zbierać resztki jego zidentyfikowanego pozytywnie ciała do słoika i przekazywać rodzicom, do których miał wreszcie wrócić na wakacje. Brawo, wrócił wcześniej. Po prostu brawo.... Wreszcie świat w całości zakręci się wokół Ciebie, Książę Nocy. Czarny Kocie. Spektrum Czerni. Główny Kierowniku Chaosu, od którego dzielą nas dosłownie sekundy. Bo nawet tak głupi, zwykły uczniaczek jak ja wie, że po tym, co się tam stało już nieomal nic nie będzie takie samo... Prócz tego, że w przeciwieństwie do Ciebie, piękny aktorze, ja nie jestem takim parszywym kłamcą i miałem na myśli długość całego mojego życia, kiedy mówiłem, że „nigdy cie nie zostawię”.
Warknął pod koniec, dając Sahirowi praktycznie kopniaka od strony pleców i unosząc jego biodra od ziemi, przyjmując dziesiątki kilogramów na swoje barki; zaciskając zęby do topnia w którym bolały go dziąsła. Wbrew temu ile serca wkładał w to co robił i ile siły i zdecydowania było w jego głosie, nie miał żadnego planu na przyszłość, teraz już nawet na tą naj-najbliższą, kompletnie nie wiedział, gdzie iść, chciał po prostu zobaczyć czarnowłosego stojącego, a potem.....
Chociaż nie, było jedno miejsce, gdzie mogliby pójść.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pią Kwi 10, 2015 8:14 pm
Nie znajdziesz tu paniki przed więzieniem.
Nie znajdziesz paniki przed oskarżeniami. Przed faktami.
Nie znajdziesz paniki w najczystszej postaci.
Szukają głęboko, znajdziesz natomiast panikę, która miała imię, nazwisko i ciało, które wyżerane przez robaki spoczywało kilka metrów pod ziemią, a które zamieniało się (gdzie i kiedy) z jego własnym ciałem, imieniem i nazwiskiem, tworząc tak obcy twór, że nie można było się nie przerazić, gdy odkryta prawda uderzała w twarz.
Tak, zabił.
Tak, zabijał z chęcią, z niecierpliwością, nie mogąc się doczekać, kiedy rozpierdoli tych pierdolonych uczniów na miliony jebanych kawałeczków.
Nienawidził ich.
Każdy z nich z osobna i wszyscy razem zniszczyli jego życie, które choć marne, było przynajmniej jakimś życiem – dopiero z tej perspektywy potrafił je docenić – nie, nie, nie teraz, leżąc tutaj, gdzie jego trzeźwe i logiczne myślenie było mocno zagięte przedziwnymi emocjami, o które nigdy bym go nie oskarżał (o które on oskarżał siebie), które były przytłumione chyba tym mocnym uderzeniem w głowę (daj Boże, by nie... albo powinienem prosić Szatana..?), czy... nie mam pojęcia, skąd ten kompletny chaos, w którym nie było pozbierania, skąd siła, gdy ona tak naprawdę uciekała w przerażającym tempie. Gdyby ją posiadał, wstałby i poszedł po swoją różdżkę. Odszedłby stąd – gdzieś daleko, bardzo daleko, by osiągnąć oazę jebanego spokoju. Który pozwoliłby mieć na wszystko i wszystkich wyjebane. Wreszcie mógłby zająć się sobą i swym egoistycznym, żałosnym światem. Bardzo brzydkim światem. Bardzo odpychającym światem. I jednak mówimy o ucieczce, choć w gruncie rzeczy nie tak rozumianą, jak rozumiał ją Colette – och, kolejny plus, też go widzicie?
Żadnych oskarżeń o tchórzostwo.
Oczywiście... wszak banalnie oskarżyć kogoś o tchórzostwo.
- Gdybym mógł... Wyrżnąłbym całą tą szkołę... - Wyszeptał. - Zabijałbym każdego po kolei... - Skrucha? Nie będzie żadnej skruchy. Nailah tego nie żałował. Mimo tego panicznego strachu, mimo świadomości, że Vincent Nightray wygrał i pewnie śmieje się teraz na dnie piekła, nie potrafiłeś znaleźć w sobie żalu za grzechy. Tak, zostawiłby tylko paru. Zostawiłby tych wartościowych... Wszystko to, opacznie odbierane, poszufladkowało się w jednej komódce, która miała zostać tak zatrzaśnięta, by móc związać ją łańcuchami i wyrzucić jak najdalej od siebie. - Tym nie mniej – dzięki. Przynajmniej wiem, że znowu oszukiwałem samego siebie... - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... W twoim przypadku chyba raczej nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło.
Serce?
Nie było żadnego serca.
Dusza?
Nie było żadnej duszy.
Według tego wszystkiego – był tylko potwór, który czekał na zatrzaśnięcie ostatnich drzwiczek, by potworem zostać od początku do końca.
- Przynajmniej próbowałeś zrozumieć choć część, Mała Myszko... - Powinieneś był go odtrącić wcześniej, ale najwyraźniej się myliłeś, że jego to zaboli. Nie bolało. On był po prostu wkurwiony - i jak każdy inny myślał tylko o wykorzystaniu cię. A może ty chciałeś wykorzystać też jego? Chciałeś? Miałeś nadzieję, że nie... lecz twe własne myśli zaczęły cię oszukiwać i zwodzić już dawno, dawno temu...
Nie było żadnych więcej słów – gwałtowny ruch, gwałtowny rozbłysk bólu, który odebrał świadomość – chyba bardzo dobrze, że tak się stało, choć nie mam pewności, czy aby na pewno.
Jest jeden Król, przybrany w czarną pelerynę, nad którego głową szeleści olcha i szumią brzozy, którego sny nie są piękne, barwne, który nie miał wielkich pragnień, ni marzeń. Nie miał korony. Nie miał poddanych. Nawet tchu w piersi zbyt często mu żałowali.
Więc Król tak skonać chciał – w tym głuchym lesie, wśród tych olch i brzóz, gdy powiedziano mu: nie pasujesz tu.
Gdy powiedziano mu: odejdź, nie będzie o Ciebie walki.
Więc znowu zamknięto serce w skrzynce, wyrwano Smokowi z kieszeni i wrzucono do oceanu.
Przestało bić, więc nie było potrzebne.
Jak głęboko zaś powbijano sztylety w Smocze serce?
Jego łuski wcale nie były niezniszczalne.
[z/t x2]
Meredith Evans
Oczekujący
Meredith Evans

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Pon Lis 30, 2015 11:47 pm
Słońce zdążyło już zajść, gdy wybiegła z zamku, spocona i zziajana. Bez zastanowienia ruszyła w stronę lasu, tylko tam dostrzegając szansę na ucieczkę przed gniewem puchona i konsekwencjami swych czynów. Zakazane miejsce w które nikt się nie zapuszcza... Idealne na schronienie, przynajmniej dopóki nie wymyśli co dalej. Miała torbę pełną pieczywa i płaszcz, więc spokojnie mogła wytrzymać do jutra. Chociaż nie była pewna czy chce wracać do tej szkoły...
"Na pewno już wszyscy wiedzą... Wiedzą co zrobiłam i mnie złapią i zamkną w Azkabanie! Albo zabiją! Albo... albo zrobią mi krzywdę..." Przekonywała się, maszerując żwawym krokiem coraz dalej i dalej, nie oglądając się za siebie. Wyciągnęła różdżkę, gotowa walczyć o swoje życie i wolność. "Nie dam się. Nie tym razem." Cieszyła się, że najcenniejsze przedmioty zawsze nosiła przy sobie, przynajmniej nie było jej żal swojego marnego życia w murach zamku. I tak nie nadawała się na czarownicę. Chciała skończyć szkołę i wrócić do domu, najlepiej już na zawsze, naiwnie wierząc, że nigdy nie będzie musiała się usamodzielnić. Teraz nawet rodzice by jej nie pomogli. Była zdana tylko na siebie.
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Wto Gru 01, 2015 2:11 pm
Na niebie jeszcze przez chwilę było widać wielką plamę rozwodnionej, czerwonej farby, która powoli przechodziła płynnie w kolor niebieski do momentu, w którym łączyła się już ze stopniowo coraz bardziej granatowym niebem. Jednak nawet mimo ostatków światła, które dawało światu już dawno zaszłe słońce, rozłożyste korony drzew w Zakazanym Lesie skutecznie chroniły przed nim swoje najgłębsze zakamarki, do których powoli i ożywionym krokiem zapuszczała się poszukiwaczka przygód, czy też bezpieczeństwa, które zwykle nie chodziło w parze z tym miejscem. Było zupełnie ciemno, coraz chłodniejsze powietrze owiewało jej policzki i dłoń zaciśniętą na różdżce, a wnętrze lasu szemrało cicho i raz na jakiś czas trzasnęło miażdżonym przez but patykiem albo potrąconą bestialsko rośliną. Ściółka przestała być tutaj już tak udeptana jak na obrzeżach; śliska od mchu, bogata w zdradzieckie nory i doły, zasłana resztkami spróchniałych, powalonych pni i gałęzi – z których jedna leżała właśnie prosto na umownej ścieżce Meredith. Tutaj gałęzie drzew, ugięte pod ciężarem albo częściowo połamane również coraz bardziej przeszkadzały w podroży, sięgały policzków i lekko szarpały za jasne włosy albo szkolną szatę.
W ciszy dało się słyszeć tylko jednostajne pohukiwanie sowy, być może szkolnej, która wybrała się z wieży na nocne łowy, pojedyncze szelesty małych mieszkańców lasu, gdzieś u stóp uczennicy i chaotyczne, ciche trzaskanie drewna – nie przypominało ono jednak buntowniczego odzewu patyków, który następował podczas deptania ich, ale przyjemny dźwięk ogniska. Dodatkowo za jednym z dalekich zwalistych kamieni, o wielkości co najmniej kilku metrów i nie mniejszej szerokości, wyłaniała się delikatna, chybocząca łuna ciepłego, miodowego światła.
Meredith Evans
Oczekujący
Meredith Evans

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Wto Gru 01, 2015 2:58 pm
Z jednej strony panna Evans była wyjątkowo delikatnym stworzeniem, podatnym na złamania, sińce i z niską tolerancją na ból. Z drugiej zaś w sytuacjach kryzysowych, które coraz częściej ją spotykały, potrafiła podjąć ryzyko, wytrzymać cierpienie i iść uparcie przed siebie, jeśli tylko zależało od tego jej życie. Tylko jedna jej cecha była w stanie wyrwać się instynktowi samozachowawczemu i wykorzystać płynącą w żyłach adrenalinę do podejmowania pochopnych, często szalonych pomysłów. Była to ciekawość.
Meredith była stworzeniem chorobliwie ciekawym, motywowanym pragnieniem odkrycia nowych składników eliksirów. W jej oczach wszystko co ją otaczało posiadało potencjał, którego niewykorzystanie byłoby niewybaczalnym grzechem. Także nawet teraz, w egipskich ciemnościach, gdy zdążyła się na tyle uspokoić by móc trzeźwo myśleć, wyszukała w kieszeni płaszcza jedną z licznych, pustych fiolet i próbowała strącić z różdżki chociaż kilka kropel krwi swej ofiary. Nawet umazanie nią szklanego wnętrza dało dziewczynie satysfakcję i zainspirowało do rozmyślań nad możliwym wykorzystaniem nowej zdobyczy. Czy było to normalne zachowanie dla nastolatki? Cóż, jeśli od własnego życia ceniło się bardziej postęp na tym polu, to czym była lekka krzywda słabo znanego jej kolegi z domu? Przecież go nie zabiła... jeszcze. Jako osoba wychowana w rodzinie mugolskiej, która kilka lat kształciła się w całkiem niemagicznej placówce, prawdopodobnie najprędzej porównałaby swoje ambicje do tych, jakimi cechował się niesławny Josef Mengele. Był to człowiek o którym zasłyszała bardzo mało informacji, lecz zdążyła sobie wyrobić wyjątkowo rozbudowaną opinię. Bo według młodej uczennicy, kiedy sprawy dotyczą możliwego rozwoju nauki, poświęcenie jednostki przysłaniane jest przez dobro narodu, lub też całego świata. Kyo mógł stracić wzrok, a ona sama sczeznąć w kanałach, ale te zdarzenia, gdyby tylko doprowadziły do wielkich odkryć, przestałyby mieć jakiekolwiek znaczenie. A ona tego właśnie najbardziej pragnęła, całym swym poranionym serduszkiem - wielkości. Potęgi. MOCY. I była gotowa zrobić dla nich wszystko.
Nawet w tej opłakanej sytuacji, kiedy tylko dostrzegła światło i w pierwszym odruchu chciała uciec ze strachu przed łaknącym zemsty chłopakiem, w jej głowie zabrzmiał cichy głosik. "A jeśli znajdę tam coś pożytecznego?" Zatrzymała się, walcząc z rodzącym się lękiem. To mogła być pułapka, albo ekipa poszukiwawcza, której zadaniem było sprowadzenie jej z powrotem do zamku. To mógł być Takano. Lecz równie dobrze mogła trafić na jakieś magiczne stworzenie, na przykład ognistą salamandrę! Och, jakże by się ucieszyła ze skóry tej istoty, zabrałaby ją najchętniej całą, bo i mięso, i krew, nawet oczy i zęby mogły okazać się cenne. Nigdzie o nich nie wspominano w księgach, ale dopóki sama ich nie przetestuje, nie będzie mieć pewności! Niepewnie ruszyła w stronę blasku, niczym ćma przyciągana do płomienia. Uważała jednak by zachować ostrożność, ciszę i wytężała wzrok w ciemnościach, ani na chwilę nie biorąc pod uwagę użycia zaklęcia rozświetlającego. Kroczek za kroczkiem, już bez pośpiechu, zakradała się ku przeznaczeniu.
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Wto Gru 01, 2015 8:36 pm
W części lasu, do której udało ci się dojść po dłuższym marszu wszystko wydawało się być bardzo spokojne i ustabilizowane, nawet nagły widok światła o nieznanym źródle zadawał się tutaj pasować. Kto to mógłby być? Zbłąkany wędrowiec? Zbłąkany wędrowiec-Śmierciożerca? Ekipa poszukująca kuchenną morderczynię, bo nagle kazało się, że Takano wykrwawił się pozostawiony sam w kuchni? A może nędzne próby Akromantul, próbujących pomóc ewolucji i nauczyć się pluć ogniem? Odpowiedź na te męczące dusze pytania nie odnajdą się same, by sprawdzić należało zbliżyć się i zobaczyć na własne oczy cóż takiego miało czelność naruszać ciemność.
Puchonka więc postanowiła zbliżyć się powolutku, a ściółka pod jej butami wręcz nawet jej w tym pomagała, ograniczając do minimum szelest trącanych liści i krzaków dzikich jagód, zmieniając wcześniej śliski mech i wilgotne kamienie na jej drodze w twardszą ziemię. Podeszwy nieco się w niej zatapiały, bo te okolice pamiętały jeszcze wcześniejsze, ulewne deszcze, ale daleko było temu do ruchomych piasków, bagna albo chociażby błota. Tak młoda czarownica mogła w ciszy zmniejszać dystans pomiędzy sobą, a ogromnym głazem, z każdym krokiem coraz wyraźniej słysząc charakterystyczny dla ognia szelest i coś w rodzaju zderzania się ze sobą dwóch kamieni, w nierównych, chaotycznych odstępach. Od strony, od której blondynka zbliżała się do głazu, była w nim niewielka wyrwa, najpewniej przez lata żłobiona przez deszcze, wystarczająco duża, by się za nią skryć i wyjrzeć, by zobaczyć, co znajduje się z drugiej strony zwalistego kamulca.
A tam, jak można się tego było spodziewać, znajdowało się rozpalone ognisko, rzucające równy, choć drżący krąg światła zarówno na głaz, jak i na pobliskie drzewa i ziemię. W pierwszej chwili nie było widać nic więcej z perspektywy podglądacza i na moment ustało dziwne, twarde postukiwanie, które rychło ozwało się kiedy ogień zaczynał przygasać. Ktoś dorzucił do niego szczapę drewna i zbliżył się doń, by ogrzać sobie o niego dłonie – wtedy stało się jasne, że to postukiwanie, to nie kamienie, ale kopyta. Przed paleniskiem stał ogromny, ciemnoskóry Centaur, którego końska część ciała miała piękne, kare i lśniące umaszczenie. Umięśniony tors był przepasany przez pasy utrzymujące tobołek ze strzałami oraz piękny łuk. Magiczne stworzenie zajęte swoim dziwnym rytuałem, mruczało coś do siebie, najpierw spoglądając w ogień, a potem zadzierając głowę do góry i obserwując widoczne zza grubych gałęzi niebo, które już zaczynało pokrywać się gwiazdami. Miotnęło ogonem na bok i płomień poruszył się na drewnie niespokojnie.
- Chować się nie ma sensu, Ludzkie Szczenię. - odparł głębokim, zwierzęcym głosem, nie odwracając jednak głowy w stronę kryjówki.
Meredith Evans
Oczekujący
Meredith Evans

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Sob Sty 30, 2016 3:37 am
Wiedziona nieludzką wręcz ciekawością zbliżyła się do źródła światła, którym wedle oczekiwań okazało się ognisko. Z początku nie widziała nic poza nim, lecz sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy tylko dojrzała cielsko magicznej bestii. Nie zdążyła się nawet zachwycić jej pięknem i domniemaną przydatnością, gdy stwór odezwał się do niej, jakimś chorym cudem wyczuwając obecność dziewczyny pomimo jej starań. Mer zacisnęła rękę na zakrwawionej różdżce i przygryzła wargę. Serce bilo jej tak mocno, jakby próbowało wydostać się z klatki piersiowej i uciec dopóki miało jeszcze na to szansę. Strach i adrenalina mieszały się ze sobą, a dodatek już i tak od dawna niestabilnej psychiki tworzył z nimi połączenie ekstremalnie nieprzewidywalne.
Wyszła zza głazu, wciąż ubrana w pokryty gdzieniegdzie czerwonymi plamami mundurek. W głowie na przemian huczały jej dwa słowa.
"Zabij. Uciekaj. Zabij. Uciekaj. ZABIJ. UCIEKAJ."
Był wielki, a ona zmęczona. Miał nad nią przewagę, więc uciszyła ten bardziej sykliwy głos w głowie i cichym, prawie niesłyszalnym głosikiem odezwała się do centaura.
- Nie chcę kłopotów... - zapewne mu przeszkodziła, albo wejszła na jego teren. Tylko tego jej teraz brakowało by poza żądnym zemsty puchonem i wściekłą kadrą nauczycielską musiała uciekać jeszcze przed przedstawicielem najlepszych łuczników jakich miał ten las. Przełknęła ślinę próbując zaplanować następną wypowiedź w taki sposób, który nie urazi jej rozmówcy. Wiedziała, że centaury były inteligentne i istniała szansa by się z nimi jakoś dogadać. Zwłaszcza, jeśli okazało się im szacunek na który zasługiwały. - Przepraszam za najście, ale potrzebuję przedostać się na drugą stronę lasu... Nie mam złych zamiarów i obiecuję nie sprawiać kłopotów. - uchyliła przed nim głowę w geście uległości i zaczęła się wycofywać powoli, z nadzieją, że nie zechce jej skrzywdzić czy przepędzić do zamku.
Sponsored content

Obrzeża            - Page 11 Empty Re: Obrzeża

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach