Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
- Dorcas Meadowes
Re: Wrzeszcząca Chata
Nie Kwi 19, 2015 2:49 pm
Kiedy jak szalona wybiegła ze szpitala, nie wiedziała gdzie się podziać. Zostanie w Londynie nie wchodziło w grę, bo powietrze było tam zbyt gęste i nie pachniało wiatrem. Wszędzie wokół byli ludzie, którzy patrzyli na nią dziwnie, albo co gorsza tacy, którzy chcieli jej pomóc. Widok młodej czarownicy na skraju histerii z jakiegoś powodu wzbudzał w obcych ludziach chęć niesienia pomocy. A na to nie mogła nikomu pozwolić! Przecież jeśli raz pozwoli sobie opuścić gardę to skąd pewność, że uda jej się unieść ją ponownie? Nie wierzyła w siebie na tyle mocno, więc kontynuowała swoją niekończącą się ucieczkę przed demonami. Jeśli będzie biegła dostatecznie szybko i wytrwale to może nigdy jej nie dogonią?
Podróż do domu (tego prawdziwego domu w Kornwalii, który od miesięcy stał pusty) była jednoznaczna z pogrążeniem się we wspomnieniach, a to tak jakby położyła się i pozwoliła, by to wszystko przed czym tak zaciekle uciekała, obsiadło ją jak muchy truchło. Pozostał jej Hogwart... No może nie do końca. Nie było już dla niej miejsca w samym zamku, ale mogła przynajmniej popatrzeć na jego znajome kształty i odetchnąć szkockim powietrzem. Od śmierci ojca Hogwart był jej ucieczką i schronieniem, dziś miała nadzieję, że ponownie spełni zadanie, które mu wtedy powierzyła.
Pojawiła się na obrzeżach wioski, wciąż drżąca i targana suchym, histerycznym szlochem. Upadła na kolana i pochyliła się do przodu, usiłując złapać oddech. To wcale nie było takie proste, bo panika zaciskała swoje lodowate pazury wokół jej gardła. Wbiła palce w ziemię, zamknęła oczy i nakazała sobie spokój. Teraz już przecież wszystko jest dobrze! Jest bezpieczna, z dala od szpitala i matki. Z dala od Londynu. Nie musi się tym martwić... Musi tylko oddychać. Minęła chwila i teraz każdy kolejny oddech, który brała był głębszy. Gdy duszności minęły, po jej policzkach spłynęło kilka łez ulgi. Naprawdę się przez chwilę bała, że już nigdy nie uda jej się normalnie odetchnąć. Usiadła na trawie i otarła policzki wierzchem dłoni - wnętrza były ubrudzone ziemią i trawą. Zaśmiała się cicho z samej siebie.
- Durna histeryczka z Ciebie, Meadowes. - szepnęła, pociągając nosem. Boże, była teraz tak strasznie zmęczona... Oddychała powoli, ciesząc się odzyskaną sprawnością i słodkim powietrze, które pachniało wiosną. Drżała lekko w podmuchach wiatru, ale nie było jej zimno - to tylko nerwy. Uniosła głowę i rozejrzała się wokół siebie, by sprawdzić gdzie tak w ogóle się aportowała. Z pewnym zaskoczeniem zauważyła Wrzeszczącą Chatę, która była tuż obok. No cóż, tutaj przynajmniej nikt nie powinien jej znaleźć. Nie było to szczególnie uczęszczane miejsce. Przesunęła się trochę w bok, by zniszczone domostwo nie zasłaniało jej widoku na zamek. Podciągnęła kolana pod brodę, objęła nogi ramionami i w takiej pozycji zamarła na dłuższą chwilę.
Podróż do domu (tego prawdziwego domu w Kornwalii, który od miesięcy stał pusty) była jednoznaczna z pogrążeniem się we wspomnieniach, a to tak jakby położyła się i pozwoliła, by to wszystko przed czym tak zaciekle uciekała, obsiadło ją jak muchy truchło. Pozostał jej Hogwart... No może nie do końca. Nie było już dla niej miejsca w samym zamku, ale mogła przynajmniej popatrzeć na jego znajome kształty i odetchnąć szkockim powietrzem. Od śmierci ojca Hogwart był jej ucieczką i schronieniem, dziś miała nadzieję, że ponownie spełni zadanie, które mu wtedy powierzyła.
Pojawiła się na obrzeżach wioski, wciąż drżąca i targana suchym, histerycznym szlochem. Upadła na kolana i pochyliła się do przodu, usiłując złapać oddech. To wcale nie było takie proste, bo panika zaciskała swoje lodowate pazury wokół jej gardła. Wbiła palce w ziemię, zamknęła oczy i nakazała sobie spokój. Teraz już przecież wszystko jest dobrze! Jest bezpieczna, z dala od szpitala i matki. Z dala od Londynu. Nie musi się tym martwić... Musi tylko oddychać. Minęła chwila i teraz każdy kolejny oddech, który brała był głębszy. Gdy duszności minęły, po jej policzkach spłynęło kilka łez ulgi. Naprawdę się przez chwilę bała, że już nigdy nie uda jej się normalnie odetchnąć. Usiadła na trawie i otarła policzki wierzchem dłoni - wnętrza były ubrudzone ziemią i trawą. Zaśmiała się cicho z samej siebie.
- Durna histeryczka z Ciebie, Meadowes. - szepnęła, pociągając nosem. Boże, była teraz tak strasznie zmęczona... Oddychała powoli, ciesząc się odzyskaną sprawnością i słodkim powietrze, które pachniało wiosną. Drżała lekko w podmuchach wiatru, ale nie było jej zimno - to tylko nerwy. Uniosła głowę i rozejrzała się wokół siebie, by sprawdzić gdzie tak w ogóle się aportowała. Z pewnym zaskoczeniem zauważyła Wrzeszczącą Chatę, która była tuż obok. No cóż, tutaj przynajmniej nikt nie powinien jej znaleźć. Nie było to szczególnie uczęszczane miejsce. Przesunęła się trochę w bok, by zniszczone domostwo nie zasłaniało jej widoku na zamek. Podciągnęła kolana pod brodę, objęła nogi ramionami i w takiej pozycji zamarła na dłuższą chwilę.
- Emmelina Vance
Re: Wrzeszcząca Chata
Nie Kwi 19, 2015 5:03 pm
Fakt, nie jest to szczególnie uczęszczane miejsce. Zdarza się jednak, że ktoś tam bywa. Emmelina znalazła się tam na szczęście Dorcas (bądź jemu wbrew) w okolicy. Miała dzień wytchnienia od pracy, który spożytkowała na coś niby zwyczajnego. Niby, ponieważ choć nie wykonywała tego, co zwykle to przyczyniała się przy tym do innej sprawy. Często krążyła w pewnych miejscach bez żadnego konkretnego powodu, by rozejrzeć się. Sprawdzić, czy nic złego się nie dzieje, czy coś podejrzanego przypadkiem nie dzieje się tuż pod jej nosem. Skoro ani zadania żadnego ani spotkania nie miała to przypadł właśnie ten czas w którym poczyniła krok ku temu bezpodstawnemu spacerowi. Spokojna, ale czujna zaszła w okolice Wrzeszczącej Chaty. Tam prócz nielicznych incydentów i to naprawdę rzadkich jest cicho. Nie spodziewała się tam niebezpieczeństwa, towarzystwa. Z zasady jedyne co tam jest to szum wiatru i nieco dziwna, niezrozumiała aura. Dziś jednak okazało się inaczej. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
Początkowo docierały do niej nieokreślone dźwięki. Zrzuciła to nawet na przemęczenie. Po całych dniach w szpitalu różnie człowiek reaguje na normalne otoczenie w którym nie ma tylu krzyków. Pomyślała, że to w jej głowie wciąż siedzą pacjenci. Gdy jednak szła dalej przed siebie i wciąż co raz wyraźniej słyszała coś w rodzaju szlochu, miała pewność, że nie uroiła go sobie. Zobaczyła (jak mniemała) kobietę, nie rozpoznała jej jednak, ponieważ siedziała do niej tyłem. Powiedziała coś do siebie. Głos był znajomy. Nazwisko jeszcze bardziej.
Przystanęła na chwilę i zdecydowała, że nie zignoruje tego. Mało kogo by pozostawiła samego sobie, a co dopiero jeśli mowa jest o znanej jej istocie.
- Nie sądź się tak ostro - stwierdziła będąc jeszcze kawałek od niej. Nie chciała przecież, żeby ktoś padł na zawał przez nią. Gdy jednak zdążyła się tak "rozwinąć" i zwrócić uwagę na swoją obecność, ruszyła dalej. Gdy była już tuż obok tej kobiety, która przecież nie była jej obca, uśmiechnęła się delikatnie, nienamolnie, nielitościwie i usiadła obok.
- Ciężki dzień? - Gdy rozmawiasz z kimś, kto przed chwilą zachowywał się, jakby świat mu się zawalił na głowę i dokładnie tak wygląda... zapamiętaj, by dotrzeć do tego, czy ma ochotę rozmawiać. Niczego na siłę wszak się nie zdziała. Trzeba zbadać teren za nim się spróbuję. W zależności od dalszych zdarzeń - zadecydować co robić. Niczym akcja reanimacja dla duszy.
Początkowo docierały do niej nieokreślone dźwięki. Zrzuciła to nawet na przemęczenie. Po całych dniach w szpitalu różnie człowiek reaguje na normalne otoczenie w którym nie ma tylu krzyków. Pomyślała, że to w jej głowie wciąż siedzą pacjenci. Gdy jednak szła dalej przed siebie i wciąż co raz wyraźniej słyszała coś w rodzaju szlochu, miała pewność, że nie uroiła go sobie. Zobaczyła (jak mniemała) kobietę, nie rozpoznała jej jednak, ponieważ siedziała do niej tyłem. Powiedziała coś do siebie. Głos był znajomy. Nazwisko jeszcze bardziej.
Przystanęła na chwilę i zdecydowała, że nie zignoruje tego. Mało kogo by pozostawiła samego sobie, a co dopiero jeśli mowa jest o znanej jej istocie.
- Nie sądź się tak ostro - stwierdziła będąc jeszcze kawałek od niej. Nie chciała przecież, żeby ktoś padł na zawał przez nią. Gdy jednak zdążyła się tak "rozwinąć" i zwrócić uwagę na swoją obecność, ruszyła dalej. Gdy była już tuż obok tej kobiety, która przecież nie była jej obca, uśmiechnęła się delikatnie, nienamolnie, nielitościwie i usiadła obok.
- Ciężki dzień? - Gdy rozmawiasz z kimś, kto przed chwilą zachowywał się, jakby świat mu się zawalił na głowę i dokładnie tak wygląda... zapamiętaj, by dotrzeć do tego, czy ma ochotę rozmawiać. Niczego na siłę wszak się nie zdziała. Trzeba zbadać teren za nim się spróbuję. W zależności od dalszych zdarzeń - zadecydować co robić. Niczym akcja reanimacja dla duszy.
- Dorcas Meadowes
Re: Wrzeszcząca Chata
Nie Kwi 19, 2015 5:42 pm
No tak, żadna z nich nie spodziewała się towarzystwa w tym miejscu. Wrzeszcząca Chata miała kiepską renomę i nigdy nie było tutaj wielkich tłumów. Ot, jakieś zagubione dzieciaki, które w czasie wypadów do Hogsmeade szukały tych rozeźlonych duchów, o których mówiły historie. Dziś mimo weekendu, uczniowie pozostali w szkole, więc był tu tylko wiatr zawodzący między gałęziami drzew i w szparach między okiennicami. No i jeszcze dwie czarownice...
Znajomy głos wzbudził w niej pewną konsternację. Jakiego trzeba szczęścia, by spotkać kogoś znajomego w takim miejscu i w takiej chwili? Trzeba być panną Meadowes, bez wątpienia! Dziewczyna odwróciła się w stronę, z której posłyszała słowa i zobaczyła nadchodzącą Emmelinę. Bez trudu rozpoznała głos starszej czarownicy, który przecież słyszała nie raz od kiedy zamieszkała w Londynie z braćmi Prewett. Na piegowatej buzi Dorcas pojawiło się zdziwienie, a potem - gdy uświadomiła sobie, że jej mały atak miał naocznego świadka - zawstydzenie. Policzki, które chwilę temu były niezdrowo blade, teraz przybrały różowany odcień.
- Emmelino! - przywitała ją z lekkim uśmiechem, który choć miał być w zamierzaniu sympatyczny, zdradzał jej zażenowanie. - Zaskoczyłaś mnie, nie spodziewałam się tutaj nikogo spotkać... - ugryzła się w język, gdy uświadomiła sobie, że brzmi tak jakby się tłumaczyła. No cóż... w sumie to się tłumaczyła. Od bardzo, bardzo dawna nikt nie widział jej w takim stanie. Tak złym stanie, który ją samą trochę przerażał, bo nie miała nad tym kontroli. Uczucia przychodziły, atakowały ją znienacka i nieomal powalały na kolana tak jak to miało miejsce w szpitalu. Pewnie gdyby się komuś z tego zwierzyła byłoby jej łatwiej... Ale Doris nie była raczej typem osoby, która komukolwiek wyjawia swoje żale. Wolała sama sobie radzić i nie zrzucać osobistych problemów na osoby trzecie. Była jeszcze młodziutka i głupia - nie wiedziała, że są rzeczy, z którymi nie można sobie poradzić w pojedynkę.
Otrzepała ręce z brudu i odgarnęła z twarzy rozczochrane przez wiatr włosy. Miała nieco spłoszone spojrzenie i obserwowała pannę Vance z niepokojem, jakby trochę bała się, że zaraz padną jakieś niewygodne pytania. Albo, że kobieta będzie zawiedziona okazaną przez Meadowes słabością. Bo przecież tym według Doris było okazywanie negatywnych emocji, słabością. Przyznaniem się do porażki. Emmelina jednak zachowała się taktownie i delikatnie. Jej obecność zawsze wydawała się Dorcas kojąca. Uśmiechnęła się trochę smutno w odpowiedzi na zadane jej pytanie.
- Trochę. - przyznała, potakując ruchem głowy. - Odwiedziny w szpitalu poszły dziś trochę... inaczej niż się spodziewałam. - dodała po chwili wahania. Emmelina jako pracownica Munga oczywiście wiedziała o stanie pani Meadowes, choć Doris nie wiedziała jak dużo, skoro pracowała na innym oddziale.
Znajomy głos wzbudził w niej pewną konsternację. Jakiego trzeba szczęścia, by spotkać kogoś znajomego w takim miejscu i w takiej chwili? Trzeba być panną Meadowes, bez wątpienia! Dziewczyna odwróciła się w stronę, z której posłyszała słowa i zobaczyła nadchodzącą Emmelinę. Bez trudu rozpoznała głos starszej czarownicy, który przecież słyszała nie raz od kiedy zamieszkała w Londynie z braćmi Prewett. Na piegowatej buzi Dorcas pojawiło się zdziwienie, a potem - gdy uświadomiła sobie, że jej mały atak miał naocznego świadka - zawstydzenie. Policzki, które chwilę temu były niezdrowo blade, teraz przybrały różowany odcień.
- Emmelino! - przywitała ją z lekkim uśmiechem, który choć miał być w zamierzaniu sympatyczny, zdradzał jej zażenowanie. - Zaskoczyłaś mnie, nie spodziewałam się tutaj nikogo spotkać... - ugryzła się w język, gdy uświadomiła sobie, że brzmi tak jakby się tłumaczyła. No cóż... w sumie to się tłumaczyła. Od bardzo, bardzo dawna nikt nie widział jej w takim stanie. Tak złym stanie, który ją samą trochę przerażał, bo nie miała nad tym kontroli. Uczucia przychodziły, atakowały ją znienacka i nieomal powalały na kolana tak jak to miało miejsce w szpitalu. Pewnie gdyby się komuś z tego zwierzyła byłoby jej łatwiej... Ale Doris nie była raczej typem osoby, która komukolwiek wyjawia swoje żale. Wolała sama sobie radzić i nie zrzucać osobistych problemów na osoby trzecie. Była jeszcze młodziutka i głupia - nie wiedziała, że są rzeczy, z którymi nie można sobie poradzić w pojedynkę.
Otrzepała ręce z brudu i odgarnęła z twarzy rozczochrane przez wiatr włosy. Miała nieco spłoszone spojrzenie i obserwowała pannę Vance z niepokojem, jakby trochę bała się, że zaraz padną jakieś niewygodne pytania. Albo, że kobieta będzie zawiedziona okazaną przez Meadowes słabością. Bo przecież tym według Doris było okazywanie negatywnych emocji, słabością. Przyznaniem się do porażki. Emmelina jednak zachowała się taktownie i delikatnie. Jej obecność zawsze wydawała się Dorcas kojąca. Uśmiechnęła się trochę smutno w odpowiedzi na zadane jej pytanie.
- Trochę. - przyznała, potakując ruchem głowy. - Odwiedziny w szpitalu poszły dziś trochę... inaczej niż się spodziewałam. - dodała po chwili wahania. Emmelina jako pracownica Munga oczywiście wiedziała o stanie pani Meadowes, choć Doris nie wiedziała jak dużo, skoro pracowała na innym oddziale.
- Emmelina Vance
Re: Wrzeszcząca Chata
Sro Kwi 22, 2015 7:48 pm
To co budzi największy strach najczęściej okazuje się być nieszkodliwe. To tak jak z dziećmi, które boją się ciemności. Lękają się jej, bo nie wiedzą, co kryje, jednak gdy już spostrzegą, że noc wcale sama z siebie nie przynosi niczego złego to zaczynają spać spokojnie. Do tego to, co z zewnątrz jest trwożące i odrzucające najprościej jest dopasować do złych rzeczy. Brzydkim ludziom zły charakter, zwierzętom o dziwnym wyglądzie krwiożercze zapędy, a podejrzanym budynkom duchy i upiory. Ludzki mózg to wbrew pozorom prosty mechanizm, rządzący się prawami pierwszego skojarzenia. Nie zawsze, ale często tak to właśnie wygląda. A jak jest z przypadkowymi spotkaniami? Ach, to już los podejmował decyzję. Przemyślaną, czy nie? Tego nie wiadomo, ale może to i lepiej? Pewne zagadki sprawiają, że życie zyskuje kolorów, których przy zaplanowaniu nigdy by nie posiadło. Może nie takich, jak twarz Dorcas, przy tym spotkaniu, ale jednak...
Tylko czemu tyle stresu w takim czymś? Słowa niewypowiedziane tak właśnie działają. O ile inaczej by wyglądało wszystko, gdyby pewne sentencje wyszyły jednak na światło dzienne... tak się jednak nie dzieje, żyć trzeba dalej z tym, co się ma.
- Nie spodziewałaś się, czy nie chciałaś? - zapytała mimo wszystko ze szczerym uśmiechem i mrugnęła do niej. Chciała rozładować to dziwne napięcie. Taka aura szkodziła ludziom w mniemaniu Emmeliny. Skoro nie ma potrzeby do stresu to po co ją wytwarzać? Przecież nie gryzie. Wyrzucenie żalu i wszystkich emocji toksycznych mogło jedynie uwolnić człowieka do ciągłego szarpania własnej duszy. Ludzie są istotami społecznymi, potrzebują siebie nawzajem nawet jeśli tego nie widzą bądź nie chcą widzieć. Do tego trzeba jednak samotnie dotrzeć. Powolnie i mozolnie, ale wreszcie, po jakimś czasie, prawda się ujawni. Panna Vance nigdy nie byłaby nikim, kto się oczyszcza z bólu, czy też nadmiaru spraw, zniesmaczona, zawiedziona, czy cokolwiek innego o zabarwieniu negatywnym. Nikomu narzucać nie chciała swojego towarzystwa ani zadawać pytań na które odpowiadać nie chcą, lecz dać im sygnał, że zawsze mogą znaleźć u niej oparcie to już jej cel. Słabością bowiem jest widzenie siły w swych skazach.
- Szpitale są nieprzewidywalne. Lepiej uważać, to informacja z pierwszej ręki - Próbowała choć trochę rozchmurzyć swoją towarzyszkę. Wiadomo, na długo pewnie to nie podziała, a nawet nie wiadomo, czy wcale, ale próbować warto. Ogarniający smutek trzeba rozdzierać powolnie, metodą małych kroczków, a nawet początkowo... cofaniem się. Taka na przykład Em. Siedzi sobie pod Wrzeszczącą Chatą, bo... bo tak sobie wymyśliła i jakimś przypadkiem dzieje się to w znanym jej towarzystwie. Takie rzeczy poprawiają humor. I choć ta kobieta chmury dramatów własnych nie miała to musiała rozwiewać przytłoczenie problemami swoich pacjentów. Nie można jednak być pesymistą. Gdyby chciała ciągle sprawdzać, czy żyją to pewnie oszalałaby, że nie może być w kilku miejscach na raz. Oczywiście żałowała, że nie może im towarzyszyć, a w dni wolne irytowała się z nudów, ponieważ kochała pracować, ale... odpoczynek, nawet jeśli przymusowy to jest potrzebny.
- A tak bardziej serio to pamiętaj, że Uzdrowiciele starają się pomóc. Różnie nam to wychodzi, ale próbujemy. Jesteśmy ludźmi. Zawsze możesz powiedzieć, co Ci na sercu leży - Czy wiedziała dużo? Nie. Oddziały jeśli nie współpracują ze sobą w przypadkach niektórych pacjentów z zasady są niedoinformowane, co do swoich działań. Wszyscy wiedzą, kto trafia do szpitala, jednak dostęp jest utrudniony do większej ilości informacji. Każdy ma na głowie milion spraw do załatwienia. A gdy ma się ten wolny dzień już... wtedy dopiero człowieka nosi od braku jakiejkolwiek informacji! Vance czuła się po za pracą, jak bez ręki. Stąd też chociażby te dziwne spacery w takie okolice...
Tylko czemu tyle stresu w takim czymś? Słowa niewypowiedziane tak właśnie działają. O ile inaczej by wyglądało wszystko, gdyby pewne sentencje wyszyły jednak na światło dzienne... tak się jednak nie dzieje, żyć trzeba dalej z tym, co się ma.
- Nie spodziewałaś się, czy nie chciałaś? - zapytała mimo wszystko ze szczerym uśmiechem i mrugnęła do niej. Chciała rozładować to dziwne napięcie. Taka aura szkodziła ludziom w mniemaniu Emmeliny. Skoro nie ma potrzeby do stresu to po co ją wytwarzać? Przecież nie gryzie. Wyrzucenie żalu i wszystkich emocji toksycznych mogło jedynie uwolnić człowieka do ciągłego szarpania własnej duszy. Ludzie są istotami społecznymi, potrzebują siebie nawzajem nawet jeśli tego nie widzą bądź nie chcą widzieć. Do tego trzeba jednak samotnie dotrzeć. Powolnie i mozolnie, ale wreszcie, po jakimś czasie, prawda się ujawni. Panna Vance nigdy nie byłaby nikim, kto się oczyszcza z bólu, czy też nadmiaru spraw, zniesmaczona, zawiedziona, czy cokolwiek innego o zabarwieniu negatywnym. Nikomu narzucać nie chciała swojego towarzystwa ani zadawać pytań na które odpowiadać nie chcą, lecz dać im sygnał, że zawsze mogą znaleźć u niej oparcie to już jej cel. Słabością bowiem jest widzenie siły w swych skazach.
- Szpitale są nieprzewidywalne. Lepiej uważać, to informacja z pierwszej ręki - Próbowała choć trochę rozchmurzyć swoją towarzyszkę. Wiadomo, na długo pewnie to nie podziała, a nawet nie wiadomo, czy wcale, ale próbować warto. Ogarniający smutek trzeba rozdzierać powolnie, metodą małych kroczków, a nawet początkowo... cofaniem się. Taka na przykład Em. Siedzi sobie pod Wrzeszczącą Chatą, bo... bo tak sobie wymyśliła i jakimś przypadkiem dzieje się to w znanym jej towarzystwie. Takie rzeczy poprawiają humor. I choć ta kobieta chmury dramatów własnych nie miała to musiała rozwiewać przytłoczenie problemami swoich pacjentów. Nie można jednak być pesymistą. Gdyby chciała ciągle sprawdzać, czy żyją to pewnie oszalałaby, że nie może być w kilku miejscach na raz. Oczywiście żałowała, że nie może im towarzyszyć, a w dni wolne irytowała się z nudów, ponieważ kochała pracować, ale... odpoczynek, nawet jeśli przymusowy to jest potrzebny.
- A tak bardziej serio to pamiętaj, że Uzdrowiciele starają się pomóc. Różnie nam to wychodzi, ale próbujemy. Jesteśmy ludźmi. Zawsze możesz powiedzieć, co Ci na sercu leży - Czy wiedziała dużo? Nie. Oddziały jeśli nie współpracują ze sobą w przypadkach niektórych pacjentów z zasady są niedoinformowane, co do swoich działań. Wszyscy wiedzą, kto trafia do szpitala, jednak dostęp jest utrudniony do większej ilości informacji. Każdy ma na głowie milion spraw do załatwienia. A gdy ma się ten wolny dzień już... wtedy dopiero człowieka nosi od braku jakiejkolwiek informacji! Vance czuła się po za pracą, jak bez ręki. Stąd też chociażby te dziwne spacery w takie okolice...
- Dorcas Meadowes
Re: Wrzeszcząca Chata
Sob Maj 09, 2015 8:56 pm
Jednak czasem w tej ciemności czają się potwory. Dorcas wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Robiła wszystko co mogła, by wieczorem nieprzytomnie paść na łóżko i zasnąć jak kamień. By uniknąć spotkania z nimi. Co wydaje się nieco ironiczne: jako dziecko nie bała się ciemności. Ani wysokości, wody, pająków... Żadnej z tych rzeczy, której boją się małe dziewczynki. Była niemal patologicznie pozbawiona lęków. Jeśli coś sprawiało, że dreszcz niepokoju ślizgał się po jej plecach, a żołądek skręcał się nerwowo w supeł: robiła dokładnie to co odradzał jej instynkt. Zaglądała pod łóżko w środku nocy, skakała z klifu do oceanu, goniła jadowite stworzenia. Jak większość dzieci postrzegała śmierć jako abstrakcję. Ale to było coś więcej: zawsze mogła przecież liczyć na ojca, który skoczyłby w ogień, by ją ratować. Był jak skała, na której Dorcas wznosiła swoje życie. Od kiedy go zabrakło, wszystko się zmieniło. Ona się zmieniła. Nocą nie bała się potworów spod łóżka ani rozzłoszczonych duchów. Bała się swoich myśli. Bała się swojej śmiertelności i słabości. Wątpiła w to, że sobie poradzi. Bo nagle zniknęła ta siatka ochronna, która dotąd chroniła ją przed upadkiem. Już nigdy nie uratują jej jego wyciągnięte ramiona i nie usłyszy, że wszystko będzie dobrze. To właśnie od niemal dwóch lat napawało ją dzikim przerażeniem, które spychała uparcie na granicę świadomości. Ale z każdym kolejnym dniem miała mniej siły, by bronić się przed tym wszystkim. Dlatego była tutaj teraz: wstydliwie zarumieniona, zażenowana okazaną słabością. Pewna obawy, że straci teraz w oczach starszej czarownicy.
- Oba. - odparła jednak szczerze, bo niezależnie od sytuacji nie chciała okłamywać panny Vance. Uśmiechnęła się przy tym przepraszająco, dając do zrozumienia, że nie chce w żaden sposób urazić jej ową szczerością. Zresztą i tak jej "nie-spodziewanie" i "nie-chcienie" było widać jeszcze chwilę temu jak na dłoni. Kiedy pierwsze zaskoczenie minęło, uświadomiła sobie, że właściwie bardzo cieszy się na widok Emm. Życzliwa twarzy i przestrzeń, to wszystko czego potrzebowała po klaustrofobicznych przeżyciach w Mungu.
- Taaak, słyszałam o tym raz czy dwa. - zaśmiała się, przeczesując jednocześnie dłonią ciemne włosy. Mieszała przecież z Fabianem, który w szpitalu spędzał zdecydowanie zbyt dużo czasu. Też miał demony, które trzeba było zmęczyć. I mimo swojego pracoholizmu często narzekał. Albo przynajmniej krzywił się w ten specyficzny sposób, który Dorcas już dawno temu nauczyła się interpretować jako wewnętrzne marudzenie rudzielca. - Tym bardziej podziwiam. Ciebie. Fabiana. Wszystkich, którzy tam pracują. Ja bym tak nie potrafiła. - potrząsnęła lekko głową przy tych słowach. Szczególnie ostatnio szpitale kojarzyły jej się z bezsilnością. To uczucie było w jej mniemanie przytłaczające... niemal zabójcze! Dorcas potrzebowała poczucia, że faktycznie coś robi. Natychmiastowych efektów. Zaklęć, szumu adrenaliny w uszach i bólu. Dlatego kariera aurora zdawała się być dla niej najlepszym rozwiązaniem. Ale od tego dzieliły ją jeszcze egzaminy... A może nie? Może walka porwie ją wcześniej?
- Och... Ja wiem, że wszyscy w szpitalu starają się jej pomóc! - spojrzała na koleżankę szeroko otwartymi oczami, przerażona, że Emm mogła pomyśleć, że odczuwa niechęć w stosunku do personelu magomedycznego. Przecież jedyną osobą, którą obwiniała o stan matki była... no cóż, sama matka. Zbyt słaba, by pomóc córce. Czy skończę jak ona? - Po prostu wizyty tam zawsze trochę mnie przytłaczają. - dodała, znów uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
- Oba. - odparła jednak szczerze, bo niezależnie od sytuacji nie chciała okłamywać panny Vance. Uśmiechnęła się przy tym przepraszająco, dając do zrozumienia, że nie chce w żaden sposób urazić jej ową szczerością. Zresztą i tak jej "nie-spodziewanie" i "nie-chcienie" było widać jeszcze chwilę temu jak na dłoni. Kiedy pierwsze zaskoczenie minęło, uświadomiła sobie, że właściwie bardzo cieszy się na widok Emm. Życzliwa twarzy i przestrzeń, to wszystko czego potrzebowała po klaustrofobicznych przeżyciach w Mungu.
- Taaak, słyszałam o tym raz czy dwa. - zaśmiała się, przeczesując jednocześnie dłonią ciemne włosy. Mieszała przecież z Fabianem, który w szpitalu spędzał zdecydowanie zbyt dużo czasu. Też miał demony, które trzeba było zmęczyć. I mimo swojego pracoholizmu często narzekał. Albo przynajmniej krzywił się w ten specyficzny sposób, który Dorcas już dawno temu nauczyła się interpretować jako wewnętrzne marudzenie rudzielca. - Tym bardziej podziwiam. Ciebie. Fabiana. Wszystkich, którzy tam pracują. Ja bym tak nie potrafiła. - potrząsnęła lekko głową przy tych słowach. Szczególnie ostatnio szpitale kojarzyły jej się z bezsilnością. To uczucie było w jej mniemanie przytłaczające... niemal zabójcze! Dorcas potrzebowała poczucia, że faktycznie coś robi. Natychmiastowych efektów. Zaklęć, szumu adrenaliny w uszach i bólu. Dlatego kariera aurora zdawała się być dla niej najlepszym rozwiązaniem. Ale od tego dzieliły ją jeszcze egzaminy... A może nie? Może walka porwie ją wcześniej?
- Och... Ja wiem, że wszyscy w szpitalu starają się jej pomóc! - spojrzała na koleżankę szeroko otwartymi oczami, przerażona, że Emm mogła pomyśleć, że odczuwa niechęć w stosunku do personelu magomedycznego. Przecież jedyną osobą, którą obwiniała o stan matki była... no cóż, sama matka. Zbyt słaba, by pomóc córce. Czy skończę jak ona? - Po prostu wizyty tam zawsze trochę mnie przytłaczają. - dodała, znów uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
- Emmelina Vance
Re: Wrzeszcząca Chata
Wto Maj 12, 2015 4:01 pm
Nie mogła stracić w jej oczach. Nie w taki sposób przynajmniej. Emmelina ma w sercu wiele wyrozumiałości. Wielu pewnie do dziś myśli, że ona przed swymi oczami ma jedynie to, co kolorowe. Nie tak jednak to działa. Odnalazła gdzieś w sobie siłę do tego, by co chwilę przypominać samej sobie po co walczy i o co. Niczym baranek, łatwo jej serce sobie przywłaszczyć. Brutalne, ale prawdziwe. To, co większość uważała za słabość i strach było częścią panny Vance od zawsze i nic się w tym temacie nie zmieniło. Wystarczy kilka słów, by ucierpiała, jednak w ciszy znosi to, by potem, którejś nocy wylać to z siebie. Wyjęte serce wręcz dla innych. Już nie jedna osoba wzięła je tylko po to, by się pobawić. Tylko czy to tak do końca słabość? Pokazanie, że ma się jeszcze ludzkie odruchy? Nie dla tej kobiety. Trzeba jednak dotrzeć do tego, że jesteśmy istotami społecznymi i potrzebujemy innych, chociażby do tego, żeby czasami z nami posiedzieli za nim sfiksujemy do reszty.
Nie dało się ukryć, że widziała, iż coś jest nie tak. Ale u kogo w obecnym czasie jest dobrze? To już spory luksus i to rzadko spotykany. Nie była więc zła za odpowiedź (tylko czy ona w ogóle się obraża?), a raczej uśmiechnęła się wdzięcznie do niej. Szczerość pomaga naprawić większość rzeczy, które się dzieją. Wiadomo, nie wszystko, ale coś z pewnością. Do tego widok kogoś, kto jest praktycznie wiecznie w pracy to z pewnością raczej dobra rzecz. Przynajmniej może potem przez miesiąc wszystkim opowiadać, że wcale nie jest pracoholiczką, bo kiedyś tam wyszła i ktoś to może potwierdzić. Niby nic, ale każdy pozytyw to świetna sprawa! W grupie raźniej... a z pewnością raźniej, gdy wie się, że jakaś dusza potrzebuje wsparcia.
- Ja to słyszę codziennie! - Zaśmiała się na to jeszcze bardziej. Wiedziała jednak, jak jest. Wchodzi do tego budynku i.. puuuf! Huragany i zaklęcia nie robią takiego zamieszania, jakie jest w Mungu na co dzień. Ciche dni niby też są, ale głównie zawsze jest ciekawie. To jakiś przypadek, zdarzenie, coś do zrobienia, innym razem ze spraw bardziej przyziemnych - zgubi się karta, jakiś pacjent spróbuje wbić Ci różdżkę w oko... Tak, przewidywalności nie ma co szukać w szpitalu. Nie ma łatwo, ale w gruncie rzeczy to nie jest to złe miejsce. Dziś Emmelina nie umiałaby sobie nawet wyobrazić siebie gdzieś indziej.
- To nasza praca. Ja podziwiam tych, którzy potrafią wysiedzieć za biurkiem tyle godzin... wierz mi, że do innej pracy nie jestem stworzona. Połamałaby krzesło i dostała napadu paniki siedząc ciągle w jednym miejscu - Powiedziała to żartem, ale coś w tym jednak było. Niektórzy nie wyobrażają sobie tej odpowiedzialności za drugiego człowieka, tych zmagań, a ona po prostu nie widziała niczego po za tym. Siedzenie w Ministerstwie Magii za biureczkiem... nie. Emmelina po prostu pasuje do tego miejsca w którym się znalazła. Jej dusza wiedziała, co chce robić nawet przed nią. Coś energicznego, słusznego, dobrego, ale i z pożytkiem dla ludzi.
Przez chwilę Vance zamilkła. To było poruszenie tego trudniejszego aspektu jej własnego zajęcia. Ta część, która często jej dokuczała.
- Robimy wszystko, co się da dla każdego, naprawdę. Tyle, że... nie każdego możemy uratować. Nie chciałabym żeby komukolwiek to miejsce kojarzyło się źle. Wiem, że wielu tam własnie odchodzi. Zdaje sobie z tego sprawę, ale pamiętaj, że ogromna ilość dobrych rzeczy ma miejsce w tym samym miejscu. Ja właśnie dlatego to kocham. Widzieć, jak wiele dobra się dzieje na świecie, pośród wszystkich strasznych. Robić tak ważne rzeczy w imię ludzkiego życia - Głębokie i ważne dla niej. Musiała jednak to powiedzieć. Uspokoić i siebie i trochę swoją towarzyszkę. Przypominanie sobie o tym wszystkim to istotna sprawa. Gdyby mogła ratowałaby każdego. Jednak, jak już powiedziała - jest zaledwie człowiekiem, który popełnia błędy, męczy się i nie jest wszechwiedzący.
- Jeśli coś Cię trapi, czy jest jakikolwiek sposób na to, bym poprawiła Ci humor? - Postanowiła zakończyć temat około szpitalny. Jest wiele innych sprawa, którymi zajmować się powinno. Do tego w końcu i w pracy i po pracy o pracy to już przegięcie. Czasami trzeba zająć się kimś i czymś innym. A szczególnie ważnymi osobami.
Nie dało się ukryć, że widziała, iż coś jest nie tak. Ale u kogo w obecnym czasie jest dobrze? To już spory luksus i to rzadko spotykany. Nie była więc zła za odpowiedź (tylko czy ona w ogóle się obraża?), a raczej uśmiechnęła się wdzięcznie do niej. Szczerość pomaga naprawić większość rzeczy, które się dzieją. Wiadomo, nie wszystko, ale coś z pewnością. Do tego widok kogoś, kto jest praktycznie wiecznie w pracy to z pewnością raczej dobra rzecz. Przynajmniej może potem przez miesiąc wszystkim opowiadać, że wcale nie jest pracoholiczką, bo kiedyś tam wyszła i ktoś to może potwierdzić. Niby nic, ale każdy pozytyw to świetna sprawa! W grupie raźniej... a z pewnością raźniej, gdy wie się, że jakaś dusza potrzebuje wsparcia.
- Ja to słyszę codziennie! - Zaśmiała się na to jeszcze bardziej. Wiedziała jednak, jak jest. Wchodzi do tego budynku i.. puuuf! Huragany i zaklęcia nie robią takiego zamieszania, jakie jest w Mungu na co dzień. Ciche dni niby też są, ale głównie zawsze jest ciekawie. To jakiś przypadek, zdarzenie, coś do zrobienia, innym razem ze spraw bardziej przyziemnych - zgubi się karta, jakiś pacjent spróbuje wbić Ci różdżkę w oko... Tak, przewidywalności nie ma co szukać w szpitalu. Nie ma łatwo, ale w gruncie rzeczy to nie jest to złe miejsce. Dziś Emmelina nie umiałaby sobie nawet wyobrazić siebie gdzieś indziej.
- To nasza praca. Ja podziwiam tych, którzy potrafią wysiedzieć za biurkiem tyle godzin... wierz mi, że do innej pracy nie jestem stworzona. Połamałaby krzesło i dostała napadu paniki siedząc ciągle w jednym miejscu - Powiedziała to żartem, ale coś w tym jednak było. Niektórzy nie wyobrażają sobie tej odpowiedzialności za drugiego człowieka, tych zmagań, a ona po prostu nie widziała niczego po za tym. Siedzenie w Ministerstwie Magii za biureczkiem... nie. Emmelina po prostu pasuje do tego miejsca w którym się znalazła. Jej dusza wiedziała, co chce robić nawet przed nią. Coś energicznego, słusznego, dobrego, ale i z pożytkiem dla ludzi.
Przez chwilę Vance zamilkła. To było poruszenie tego trudniejszego aspektu jej własnego zajęcia. Ta część, która często jej dokuczała.
- Robimy wszystko, co się da dla każdego, naprawdę. Tyle, że... nie każdego możemy uratować. Nie chciałabym żeby komukolwiek to miejsce kojarzyło się źle. Wiem, że wielu tam własnie odchodzi. Zdaje sobie z tego sprawę, ale pamiętaj, że ogromna ilość dobrych rzeczy ma miejsce w tym samym miejscu. Ja właśnie dlatego to kocham. Widzieć, jak wiele dobra się dzieje na świecie, pośród wszystkich strasznych. Robić tak ważne rzeczy w imię ludzkiego życia - Głębokie i ważne dla niej. Musiała jednak to powiedzieć. Uspokoić i siebie i trochę swoją towarzyszkę. Przypominanie sobie o tym wszystkim to istotna sprawa. Gdyby mogła ratowałaby każdego. Jednak, jak już powiedziała - jest zaledwie człowiekiem, który popełnia błędy, męczy się i nie jest wszechwiedzący.
- Jeśli coś Cię trapi, czy jest jakikolwiek sposób na to, bym poprawiła Ci humor? - Postanowiła zakończyć temat około szpitalny. Jest wiele innych sprawa, którymi zajmować się powinno. Do tego w końcu i w pracy i po pracy o pracy to już przegięcie. Czasami trzeba zająć się kimś i czymś innym. A szczególnie ważnymi osobami.
- Dorcas Meadowes
Re: Wrzeszcząca Chata
Pon Maj 18, 2015 1:35 pm
To co nosiła w sobie Emmelina było piękne i inspirujące. Uzdrowicielka wydawała się Dorcas niedościgłym ideałem tego kim powinien być dobry człowiek. Sama chciałaby móc poszczycić się takimi zapasami cierpliwości, taką dobrocią i niesłabnącą wiarą w innych. Nie uważała tego co reprezentowała sobą Emm za słabość, w żadnym wypadku! Sądziła, że to dar, którego ona nie posiadała, albo do którego jeszcze nie dorosła. Dorcas była utkana z trochę innego materiału, była trochę bardziej nieobliczalna, trochę dziksza. Znacznie łatwiejsza do urażenia i wbrew pozorom podatna na załamania. Gdyby ktoś wiedział gdzie uderzać, mógłby z łatwością naruszyć te (jak sama sądziła) żelazne podstawy jej charakteru. Dlatego właśnie otaczała się tyloma wspaniałymi ludźmi! By wskazywali jej ścieżkę i dawali przykład. Emmelina była jednym z ideałów, do których chciałaby dążyć. Czy jednak jest to dobry moment, by się otworzyć? Czy Dorcas dotarła wreszcie do tej granicy, której przekroczenie dotąd zdawało jej się niemożliwe? Czy wreszcie powie te zakazane słowa? Boje się. Że nie dam rady. Że jestem złą córką, złym człowiekiem. Że wszystkich zawiodę. Może tak byłoby najlepiej? Wszak kto lepiej opatrzyłby jej rany, jak właśnie ta doskonała w swoim fachu magomedyczka? Bo przecież rany duszy też trzeba chronić przed infekcjami! Bo potem gotowe zmienić się w szaleństwo, zgorzknienie lub nienawiść. A z nich wyleczyć się dużo trudniej. Częściej też bywają śmiertelne. Dla chorego i jego otoczenia.
- Nawet nie mów. - dziewczyna wzdrygnęła się z nieco teatralną przesadą. - Całe dni za biurkiem brzmią jak recepta na szaleństwo. - dodała i szybko uświadomiła sobie, że to nie jest najlepszy dobór słów. Wszak zwariować można od wielu rzeczy - na przykład w wyniku żałoby... Wciąż powracała do niej myśl o tym na ile mogła odziedziczyć po matce skłonność do takich problemów. Przecież zawsze uważała się za córeczkę tatusia! Wydawało jej się, że wszystko co ma, odziedziczyła po nim. Jakże była ślepa! Oczy przysłaniała jej miłość do ojca. To też był jej problem. Zbyt mocno kochała ludzi. Do utraty tchu i zmysłów. Kiedy jej myśli pobiegły tym torem, widać było, że zmarkotniała i w jej oczy znów wkradł się cień niepokoju. Nie pozwoliła jednak zbić się z tropu i skupiła się na pannie Vance. Z poważną miną wysłuchała jej słów, a potem pokiwała lekko głową.
- Gdyby wszyscy mieli takie poczucie misji, jak ty świat byłby lepszym miejscu. - podsumowała to z uśmiechem, który po raz pierwszy od początku ich spotkania był prawdziwie ciepły. Patrzyła na Emm z podziwem i nutką zazdrości, bo przecież też chciałaby kiedyś znaleźć swoje miejsce w tym świecie tak jak to uczyniła jej starsza towarzyszka. Szybko jednak, jej twarz znów nabrała ponurego wyrazu. Te uczucia przychodziły jak fale - nawet jeśli znikały na moment, za chwilę znów ją zalewały. Z pewnym wahaniem Dorcas podrapała piegowaty nos i widać było w całej jej postaci, że gryzie się z myślami. Potem jednak jej mina zrobiła się dziwnie zacięta, jakby obiecywała sobie, że wreszcie stanie na wprost swoich lęków i zmierzy się z nimi. A wyrazem tego postanowienia miały być jej kolejne słowa. Panie i panowie, Dorcas zamierzała wreszcie powiedzieć komuś co jej leży na wątrobie! Lepiej późno niż wcale, co Meadowes?
- Ja nie czuję się źle w szpitalu dlatego, że mama w nim... mhm. Wegetuje. - powiedziała wreszcie bardzo powoli, z rozwagą dobierając słowa. - Czuję się źle, bo za każdym razem, gdy na nią patrzę jestem wściekła. Na nią. Bo mnie zostawiła. Nie mam nikogo poza nią, a ona mnie zostawiła. Stoczyła się w swoje szaleństwo, zachowując się przy tym tak jakby tylko ona cierpiała przez te lata. To takie... egoistyczne! - nawet teraz w bursztynowych tęczówkach było widać złość. Ale więcej niż złości było w jej spojrzeniu bólu. I strachu. Była wszak tylko przestraszonym dzieckiem, które z braku innych opcji dorosło przedwcześnie. - I jestem zła na siebie. Bo przecież to moja mama i powinnam się o nią troszczyć, a nie jej nienawidzić. - potrząsnęła ze złością głową i wplotła palce we włosy, jakby musiała coś zrobić z rękami, a to była jedyna rzecz, która wydawała jej się właściwa. Albo jakby w wyrazie tej frustracji chciała jej zaraz powyrywać.
- Przepraszam, że Cię tym obarczam... - szepnęła po chwili, nieśmiało przenosząc na nią wzrok. - Ale tak bardzo staram się być dobrą osobą! A te uczucia sprawiają, że czuję się najpodlejsza na świecie. I trochę zaczyna mnie to przerastać. - zakończyła już niemal bezgłośnie, czując, że głos znów zaczyna ją zawodzić i drży niebezpiecznie.
- Nawet nie mów. - dziewczyna wzdrygnęła się z nieco teatralną przesadą. - Całe dni za biurkiem brzmią jak recepta na szaleństwo. - dodała i szybko uświadomiła sobie, że to nie jest najlepszy dobór słów. Wszak zwariować można od wielu rzeczy - na przykład w wyniku żałoby... Wciąż powracała do niej myśl o tym na ile mogła odziedziczyć po matce skłonność do takich problemów. Przecież zawsze uważała się za córeczkę tatusia! Wydawało jej się, że wszystko co ma, odziedziczyła po nim. Jakże była ślepa! Oczy przysłaniała jej miłość do ojca. To też był jej problem. Zbyt mocno kochała ludzi. Do utraty tchu i zmysłów. Kiedy jej myśli pobiegły tym torem, widać było, że zmarkotniała i w jej oczy znów wkradł się cień niepokoju. Nie pozwoliła jednak zbić się z tropu i skupiła się na pannie Vance. Z poważną miną wysłuchała jej słów, a potem pokiwała lekko głową.
- Gdyby wszyscy mieli takie poczucie misji, jak ty świat byłby lepszym miejscu. - podsumowała to z uśmiechem, który po raz pierwszy od początku ich spotkania był prawdziwie ciepły. Patrzyła na Emm z podziwem i nutką zazdrości, bo przecież też chciałaby kiedyś znaleźć swoje miejsce w tym świecie tak jak to uczyniła jej starsza towarzyszka. Szybko jednak, jej twarz znów nabrała ponurego wyrazu. Te uczucia przychodziły jak fale - nawet jeśli znikały na moment, za chwilę znów ją zalewały. Z pewnym wahaniem Dorcas podrapała piegowaty nos i widać było w całej jej postaci, że gryzie się z myślami. Potem jednak jej mina zrobiła się dziwnie zacięta, jakby obiecywała sobie, że wreszcie stanie na wprost swoich lęków i zmierzy się z nimi. A wyrazem tego postanowienia miały być jej kolejne słowa. Panie i panowie, Dorcas zamierzała wreszcie powiedzieć komuś co jej leży na wątrobie! Lepiej późno niż wcale, co Meadowes?
- Ja nie czuję się źle w szpitalu dlatego, że mama w nim... mhm. Wegetuje. - powiedziała wreszcie bardzo powoli, z rozwagą dobierając słowa. - Czuję się źle, bo za każdym razem, gdy na nią patrzę jestem wściekła. Na nią. Bo mnie zostawiła. Nie mam nikogo poza nią, a ona mnie zostawiła. Stoczyła się w swoje szaleństwo, zachowując się przy tym tak jakby tylko ona cierpiała przez te lata. To takie... egoistyczne! - nawet teraz w bursztynowych tęczówkach było widać złość. Ale więcej niż złości było w jej spojrzeniu bólu. I strachu. Była wszak tylko przestraszonym dzieckiem, które z braku innych opcji dorosło przedwcześnie. - I jestem zła na siebie. Bo przecież to moja mama i powinnam się o nią troszczyć, a nie jej nienawidzić. - potrząsnęła ze złością głową i wplotła palce we włosy, jakby musiała coś zrobić z rękami, a to była jedyna rzecz, która wydawała jej się właściwa. Albo jakby w wyrazie tej frustracji chciała jej zaraz powyrywać.
- Przepraszam, że Cię tym obarczam... - szepnęła po chwili, nieśmiało przenosząc na nią wzrok. - Ale tak bardzo staram się być dobrą osobą! A te uczucia sprawiają, że czuję się najpodlejsza na świecie. I trochę zaczyna mnie to przerastać. - zakończyła już niemal bezgłośnie, czując, że głos znów zaczyna ją zawodzić i drży niebezpiecznie.
- Emmelina Vance
Re: Wrzeszcząca Chata
Sro Maj 20, 2015 8:01 pm
Wiadomym jest, że nie każdy w niemal ślepej dobroci Emmeliny dostrzega słabość. Trzeba jednak przyznać, że większość z ogromną przyjemnością bawiła się tym. Nikt jednak nie powiedział, że to, co uznawane za lepsze jest łatwiejsze. Wręcz przeciwnie - zrozumienie, że istnieje coś takiego za co warto nawet umrzeć trwa długi czas. Czasami nawet nie dociera się do tej prawdy. Panna Vance jednak chciała dzielić ją z innymi i pokazać, że każda słabość może wcale nią nie być bądź jest naszą największą siłą. Taka miłość na przykład. Jest darem najwyższej wagi, a kilka dobrych zabiegów i łatwo wykorzystać ją można chociażby jako szantaż. Trzeba jednak ryzykować. Podjąć się zadania, które ma tylko dwa możliwe zakończenia. Czarne lub białe bez żadnych innych opcji. Ona nigdy nie pomyślałaby, że może być wzorem. Wydawała się sobie być po prostu człowiekiem pośród całej chmary ludzi. Gotowa wysłuchać wszystkiego. Podać dłonią nawet komuś, kto jest pierwszy do odcięcia jej.
- U mnie skończyłoby się zniszczeniem biurka, a przecież takie rzeczy nie są za darmo! - Wiedziała, że biuro nie jest dla niej. Chciała uhonorować życie, nie je odbierać ani też utrudniać. Poczuwała się do robienia tego, czego inni się obawiają. Słuchać cierpiących, ratować ich. Uważała, że ktoś musi przestać uciekać od zła i niwelować szkody. Trzeba jej tylko dać szansę. Chciała, by i teraz Dorcas nie próbowała jej odrzucić. Pragnęła dać jej poczucie, że nie jest sama. W końcu Em czeka zawsze. Dobra, jest ultra zajętą osobą, ale jedno słowo o zjawiłaby się. Tylko inni muszą uwierzyć w to, że ona może nawet tylko siedzieć obok nich jeśli tego potrzebują i nie zrobi niczego, czego by nie chcieli, a odpowiedzi nie wymusi na nich.
- Gdyby wszyscy uważali to za poczucie misji, jak ty, a nie za idealizowanie świata to również byłby on piękniejszych. Ba! On jest piękny. Musimy tylko przypatrzeć mu się z dobrego punktu - Jej towarzyszka nie przestawała za to obdarzać ją uśmiechem z rodzaju tych naturalnych, które miały koić. Oczywiście nie tak, jak w szpitalu. Tam była to troska. Tutaj prócz tego był rodzaj... zrozumienia? Ciężko to określić. Trybiki w głowie tej kobiety również by tego nie potrafiły tak samo, jak nie nadążała za Dorcas, mimo tego, że bardzo się starała. Nie mogła wejść do jej głowy i się niczego dowiedzieć. Była więc cierpliwa i próbowała stworzyć aurę bezpieczeństwa dla niej. A gdy wreszcie się rozwinęła to ze skupieniem i spokojem wsłuchiwała się w każde słowo wypowiadane przez nią. Jak tyle emocji można w sobie kisić? Uderzył w nią ogrom właśnie tego faktu. Że tak długi czas ktoś znowu był pozostawiony sam sobie, gdy najbardziej potrzebował wsparcia.
- Nie obarczasz mnie ciężarem, którego nie dałabym rady unieść. Razem nieść będzie się go łatwiej - zaczęła tonem bardzo poważnym i od razu widać było różnicę między nim, a tym z którego korzystała mówiąc o niszczeniu biurka chociażby. Musiała jednak dać jej znak, że traktuje to jako sprawę pilną i istotną. Wystawiła w jej kierunku otwartą dłoń w geście wyrażenia wsparcia, nawiązując kontakt wzrokowy.
- Nie myśl, że jesteś podła, bo to nieprawda - stwierdziła kontynuując i mówiąc to z największym przekonaniem. Wiedziała to. Kto, jak kto, ale nie ta dziewczyna może mówić tak źle o sobie.
- Skoro mówisz to wszystko to znaczy, że nie jesteś w żaden sposób zła, rozumiesz? Tylko dobrzy ludzie zastanawiają się nad tym, co robią. A ty nie nienawidzisz. Ty masz żal. Tak bolesny i okropny żal, który jest uzasadniony. Kochasz ją i szanujesz za to, że jest mamą. Nie zmienia to jednak faktu, że zostawiła Cię, a ty nie byłaś gotowa. Potrzebujesz bliskich, a szczególnie matki. Każdy ich potrzebuje. I nie możesz znieść tego, że to przyszło tak łatwo, że jesteś bezsilna wobec tego, co się dzieje. Że ona nie spełniła swojego obowiązku tak, jak powinna. Jesteś sfrustrowana tym, co Cię spotkało, a przynajmniej myślę, że tak jest. Musisz jednak zrozumieć, że zanim zaczniesz troszczyć się o kogoś, musisz zatroszczyć się o siebie. I wybaczyć. To niełatwe. To okrutnie trudna rzecz. Wybaczyć sobie i tym, którzy nas skrzywdzili. Ale nie jesteś sama mimo tego, co powiedziałaś. Masz mnie, przysięgam - W jej oczach tańczył dziwne iskierki, które jakby samoistnie próbują wyskoczyć i przejść na Dorcas. By poczuła, że to nie tylko puste słowa.
Że ta obietnica jest trwała i bez limitowa.
- U mnie skończyłoby się zniszczeniem biurka, a przecież takie rzeczy nie są za darmo! - Wiedziała, że biuro nie jest dla niej. Chciała uhonorować życie, nie je odbierać ani też utrudniać. Poczuwała się do robienia tego, czego inni się obawiają. Słuchać cierpiących, ratować ich. Uważała, że ktoś musi przestać uciekać od zła i niwelować szkody. Trzeba jej tylko dać szansę. Chciała, by i teraz Dorcas nie próbowała jej odrzucić. Pragnęła dać jej poczucie, że nie jest sama. W końcu Em czeka zawsze. Dobra, jest ultra zajętą osobą, ale jedno słowo o zjawiłaby się. Tylko inni muszą uwierzyć w to, że ona może nawet tylko siedzieć obok nich jeśli tego potrzebują i nie zrobi niczego, czego by nie chcieli, a odpowiedzi nie wymusi na nich.
- Gdyby wszyscy uważali to za poczucie misji, jak ty, a nie za idealizowanie świata to również byłby on piękniejszych. Ba! On jest piękny. Musimy tylko przypatrzeć mu się z dobrego punktu - Jej towarzyszka nie przestawała za to obdarzać ją uśmiechem z rodzaju tych naturalnych, które miały koić. Oczywiście nie tak, jak w szpitalu. Tam była to troska. Tutaj prócz tego był rodzaj... zrozumienia? Ciężko to określić. Trybiki w głowie tej kobiety również by tego nie potrafiły tak samo, jak nie nadążała za Dorcas, mimo tego, że bardzo się starała. Nie mogła wejść do jej głowy i się niczego dowiedzieć. Była więc cierpliwa i próbowała stworzyć aurę bezpieczeństwa dla niej. A gdy wreszcie się rozwinęła to ze skupieniem i spokojem wsłuchiwała się w każde słowo wypowiadane przez nią. Jak tyle emocji można w sobie kisić? Uderzył w nią ogrom właśnie tego faktu. Że tak długi czas ktoś znowu był pozostawiony sam sobie, gdy najbardziej potrzebował wsparcia.
- Nie obarczasz mnie ciężarem, którego nie dałabym rady unieść. Razem nieść będzie się go łatwiej - zaczęła tonem bardzo poważnym i od razu widać było różnicę między nim, a tym z którego korzystała mówiąc o niszczeniu biurka chociażby. Musiała jednak dać jej znak, że traktuje to jako sprawę pilną i istotną. Wystawiła w jej kierunku otwartą dłoń w geście wyrażenia wsparcia, nawiązując kontakt wzrokowy.
- Nie myśl, że jesteś podła, bo to nieprawda - stwierdziła kontynuując i mówiąc to z największym przekonaniem. Wiedziała to. Kto, jak kto, ale nie ta dziewczyna może mówić tak źle o sobie.
- Skoro mówisz to wszystko to znaczy, że nie jesteś w żaden sposób zła, rozumiesz? Tylko dobrzy ludzie zastanawiają się nad tym, co robią. A ty nie nienawidzisz. Ty masz żal. Tak bolesny i okropny żal, który jest uzasadniony. Kochasz ją i szanujesz za to, że jest mamą. Nie zmienia to jednak faktu, że zostawiła Cię, a ty nie byłaś gotowa. Potrzebujesz bliskich, a szczególnie matki. Każdy ich potrzebuje. I nie możesz znieść tego, że to przyszło tak łatwo, że jesteś bezsilna wobec tego, co się dzieje. Że ona nie spełniła swojego obowiązku tak, jak powinna. Jesteś sfrustrowana tym, co Cię spotkało, a przynajmniej myślę, że tak jest. Musisz jednak zrozumieć, że zanim zaczniesz troszczyć się o kogoś, musisz zatroszczyć się o siebie. I wybaczyć. To niełatwe. To okrutnie trudna rzecz. Wybaczyć sobie i tym, którzy nas skrzywdzili. Ale nie jesteś sama mimo tego, co powiedziałaś. Masz mnie, przysięgam - W jej oczach tańczył dziwne iskierki, które jakby samoistnie próbują wyskoczyć i przejść na Dorcas. By poczuła, że to nie tylko puste słowa.
Że ta obietnica jest trwała i bez limitowa.
- David o'Connell
Re: Wrzeszcząca Chata
Sob Lis 07, 2015 3:44 pm
Nie mogło być lepiej - w końcu, po długich kombinacjach udało się doprowadzić do prywatnego wypadu na szybkie wyrównanie rachunków.
Szli objęci jak para naprawdę dobrych, podpitych kumpli. Carney nie planował dotrzeć w te konkretne okolice - kierował się po prostu jak najdalej i w jak najbardziej odludne miejsce. Tutaj nie było nikogo. Zaciskał rękę na ramieniu kurdupla, czując aż ból od włożonej w to siły. Trochę zastanawiające było to, że chłopak w ogóle nie protestował, wręcz wydawał się zadowolony z tego, co za chwilę miało nastąpić. Bo na pewno domyślił się celu tej krótkiej wędrówki, nikt nie mógł być aż tak tępy. Carney znał kilku ludzi, którzy zachowaliby się tak samo - wszyscy byli mugolami i wszyscy lubili czasem dyskutować, używając mocnych, ubranych w buty albo zaciśniętych w pięść argumentów.
Znaleźli się już w wystarczającym oddaleniu, żeby nikt im nie przeszkadzał. David poczuł, jak opanowuje go fala podekscytowania, a utrzymywane napięcie ustępuje. Jego usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu, jakiego nie powstydziłby się wilkołak na widok krwistego befsztyku. Nie było w nim nic z wesołości. Zrobił jeszcze kilka kroków, zbaczając nieco na bok ścieżki i włażąc wraz z nowym kolegą po kostki w wyjątkowo wielką kałużę. Z wierzchu woda, na dnie gruba warstwa błota. Idealnie. Poczuł, jak momentalnie przemakają mu buty i krawędzie nogawek, ale kto by się przejmował takimi szczegółami? Przesunął dłoń na kark Ślizgona, złapał porządnie i zaczął cisnąć go w stronę coraz bardziej zmąconej wody, nie starając się go nawet zaskoczyć tym ruchem. Po prostu próbował chamsko i na siłę cisnąć go na kolana, na łokcie, cokolwiek, byle wepchnąć mu ostatecznie mordę w muł. W jasnych oczach dało się dostrzec niczym nie zmąconą satysfakcję.
Szli objęci jak para naprawdę dobrych, podpitych kumpli. Carney nie planował dotrzeć w te konkretne okolice - kierował się po prostu jak najdalej i w jak najbardziej odludne miejsce. Tutaj nie było nikogo. Zaciskał rękę na ramieniu kurdupla, czując aż ból od włożonej w to siły. Trochę zastanawiające było to, że chłopak w ogóle nie protestował, wręcz wydawał się zadowolony z tego, co za chwilę miało nastąpić. Bo na pewno domyślił się celu tej krótkiej wędrówki, nikt nie mógł być aż tak tępy. Carney znał kilku ludzi, którzy zachowaliby się tak samo - wszyscy byli mugolami i wszyscy lubili czasem dyskutować, używając mocnych, ubranych w buty albo zaciśniętych w pięść argumentów.
Znaleźli się już w wystarczającym oddaleniu, żeby nikt im nie przeszkadzał. David poczuł, jak opanowuje go fala podekscytowania, a utrzymywane napięcie ustępuje. Jego usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu, jakiego nie powstydziłby się wilkołak na widok krwistego befsztyku. Nie było w nim nic z wesołości. Zrobił jeszcze kilka kroków, zbaczając nieco na bok ścieżki i włażąc wraz z nowym kolegą po kostki w wyjątkowo wielką kałużę. Z wierzchu woda, na dnie gruba warstwa błota. Idealnie. Poczuł, jak momentalnie przemakają mu buty i krawędzie nogawek, ale kto by się przejmował takimi szczegółami? Przesunął dłoń na kark Ślizgona, złapał porządnie i zaczął cisnąć go w stronę coraz bardziej zmąconej wody, nie starając się go nawet zaskoczyć tym ruchem. Po prostu próbował chamsko i na siłę cisnąć go na kolana, na łokcie, cokolwiek, byle wepchnąć mu ostatecznie mordę w muł. W jasnych oczach dało się dostrzec niczym nie zmąconą satysfakcję.
- Jeffrey Woods
Re: Wrzeszcząca Chata
Pon Lis 09, 2015 11:12 am
Szli sobie więc oboje na mega-wyjebce, a Ślizgon przez większą część drogi nie zwracał swojego spojrzenia w stronę nowo nabytej maszynki do mielenia, tylko obserwował mijane sklepiki i wpychających się do środka ludzi. Co jakiś czas patrzył też na swoją lewą dłoń, podnosząc ją i zginając zgrabiałe palce, których końce na nowo robiły się białe i lekko mrowiły, zupełnie jak u drugiej ręki, którą wcześniej ściskano w okolicach przegubu. Gapił się na to z fascynacją, przy okazji zwracając uwagę na swoją szatę, która gniotła się już niemiłosiernie w zbielałych od zaciskania palcach Człowieka-Wpierdola. Aż żałował, że nie mógł rozerwać sobie rękawa i patrzeć jak biel, spowodowana najpewniej odcięciem dopływu dużej ilości krwi do ręki, powoli postępuje ku górze.
- Aaaaaaaaauć. - mruknął śpiewnie, kiedy zdał sobie sprawę, że to musiało naprawdę bardzo boleć i dopiero wtedy przeniósł rozbawione spojrzenie na bruneta, ze swojej cudownej perspektywy nie tak odległej, od od tej nazwanej „robieniem loda”. - Jesteś taki zaborczy, musiałeś się bardzo stęsknić. Pasuje ci. - dodał uprzejme, kiedy mijali ostatnie sklepiki, kiwając głową na wielkiego, błotnego fallusa, którego Gryfon nadal miał na koszulce idąc przez całą wioskę. Przechodnie widocznie nie wiedzieli co mają z tym fantem zrobić.
Potem pozostało mu już tylko pogwizdywanie, kiedy okazało się, że jakoś niespecjalnie nad tym wszystkim myśląc, zamiast drogi powrotnej na wejściu do wioski, gdzie czekał na nich wcześniej używany plac zabaw, obrali sobie spacerek w stronę Wrzeszczącej Chaty. Bynajmniej do tej chaty nie wchodząc. Byli w jakiejś 1/3 drogi do niej – wystarczająco daleko od ostatniej grupki mijanych czarodziejów, żeby nikt nie usłyszał, że wesołe gwizdanie nagle się urwało.
Ponoć błotne kąpiele dobrze robiły na skórę, ale z racji tego, że Jeff był jeszcze młodym bogiem, to nie zamierzał z niej tak szybko korzystać - dlatego zapierał się, choć jednym kolanem już grzmotnął o muliste dno kałuży, które miękko przyjęło taki atak za cenę wessania go cenne milimetry głębiej, ujebując jeszcze większy obszar spodni. Zresztą... Nie ma co się rozwodzić nad tym małym detalem w chwili, w której Ślizgońska świnia tak rozchlapywała brudną wodę w akcie desperacji, że obydwoje walczących musieli mieć już błoto nawet we włosach. Dopiero potem mały idiota poszedł po resztki rozum do głowy i postanowił wykonać cyrkowy popis! Z racji tego, że dodatkowe kilogramy skupiały się na jego karku, to postanowił to wykorzystać. Zaparł się wolną ręką (której ramię chwilę wcześniej bezlistne miażdżono) i opierając się na niej, zrobił fikołka do przodu, by plasnąć plecami, a nie mordą w mule.
- Aaaaaaaaauć. - mruknął śpiewnie, kiedy zdał sobie sprawę, że to musiało naprawdę bardzo boleć i dopiero wtedy przeniósł rozbawione spojrzenie na bruneta, ze swojej cudownej perspektywy nie tak odległej, od od tej nazwanej „robieniem loda”. - Jesteś taki zaborczy, musiałeś się bardzo stęsknić. Pasuje ci. - dodał uprzejme, kiedy mijali ostatnie sklepiki, kiwając głową na wielkiego, błotnego fallusa, którego Gryfon nadal miał na koszulce idąc przez całą wioskę. Przechodnie widocznie nie wiedzieli co mają z tym fantem zrobić.
Potem pozostało mu już tylko pogwizdywanie, kiedy okazało się, że jakoś niespecjalnie nad tym wszystkim myśląc, zamiast drogi powrotnej na wejściu do wioski, gdzie czekał na nich wcześniej używany plac zabaw, obrali sobie spacerek w stronę Wrzeszczącej Chaty. Bynajmniej do tej chaty nie wchodząc. Byli w jakiejś 1/3 drogi do niej – wystarczająco daleko od ostatniej grupki mijanych czarodziejów, żeby nikt nie usłyszał, że wesołe gwizdanie nagle się urwało.
Ponoć błotne kąpiele dobrze robiły na skórę, ale z racji tego, że Jeff był jeszcze młodym bogiem, to nie zamierzał z niej tak szybko korzystać - dlatego zapierał się, choć jednym kolanem już grzmotnął o muliste dno kałuży, które miękko przyjęło taki atak za cenę wessania go cenne milimetry głębiej, ujebując jeszcze większy obszar spodni. Zresztą... Nie ma co się rozwodzić nad tym małym detalem w chwili, w której Ślizgońska świnia tak rozchlapywała brudną wodę w akcie desperacji, że obydwoje walczących musieli mieć już błoto nawet we włosach. Dopiero potem mały idiota poszedł po resztki rozum do głowy i postanowił wykonać cyrkowy popis! Z racji tego, że dodatkowe kilogramy skupiały się na jego karku, to postanowił to wykorzystać. Zaparł się wolną ręką (której ramię chwilę wcześniej bezlistne miażdżono) i opierając się na niej, zrobił fikołka do przodu, by plasnąć plecami, a nie mordą w mule.
- David o'Connell
Re: Wrzeszcząca Chata
Pon Lis 09, 2015 1:32 pm
Sumując czas bójek, w których brał udział, Carney spędził w swoim życiu długie godziny na obtłukiwaniu różnych części ciał (oraz na byciu obtłukiwanym), ale zawsze była to próba siły - wiadomo, w ulicznej walce nie ma miejsca na finezyjne popisy stylu. Czasem zdarzyło się, że ktoś zaskakiwał nieoczekiwanym ruchem, ale to wciąż była regularna bitka. Ślizgon, który już prawie dał się wepchnąć twarzą w kałużę, nie miał zamiaru zachowywać się jak na przepychankę przystało, tylko w niespodziewanym przebłysku geniuszu postanowił wykorzystać siłę przeciwnika przeciwko niemu. Wygiął się jak małpa i zrobił coś pomiędzy saltem a fikołkiem. David włożył mnóstwo siły w pchanie go w stronę powierzchni brudnej wody, dlatego po tym popisie zwinności upadł na kolana, w ostatniej chwili podpierając się rękami, żeby nie skończyć tak, jak początkowo miał skończyć kurdupel. Brud ochlapał mu twarz, a mętna woda wsiąknęła w ubrania, rozmazując akt sztuki do tej pory zdobiący koszulę. Bez chwili wahania sięgnął do leżącego na plecach, żeby za ramię utrzymywać go w pozycji leżącej i przesunął się kawałek, wbijając kolano w jego brzuch. Wolną ręką sięgnął po muł z dna i cisnął go w twarz przeciwnika, nie przejmując się, że błoto musiało trafić mu w oczy, mogło wejść do nosa - usiłował wepchnąć mu je do ust.
- Jeffrey Woods
Re: Wrzeszcząca Chata
Pon Lis 09, 2015 3:37 pm
Sprytny Ślizgon był sprytny – widocznie tiara w jego przypadku podjęła niesamowicie dobrą decyzję, przydzielając go do Domu Węża. Był jego szablonowym przykładem – zupełnie jak rycerski Gryfon-byczek spod Zonka był szablonowym przykładem... Gryfona. Masło maślane i śmietana śmietankowa. W każdym razie różnica między dwójką chłopców z Domu Lwa, których poznał dzisiejszego poranka, była taka, że jeden po prostu dla zasady zasadziłby mu strzał w pysk, a drugiemu najwidoczniej to nie wystarczyło i chciał jeszcze zgrywać dobrego samarytanina, który karmi biednych. Błotem.
- Phaha! Nie myślałeś chyba, że pójdzie ci tak łatwgfjkhf...!
No i faktycznie salwa błota dostała się parówo do nosa jak i częściowo do ust, zanim zdążył zawrzeć japę, widząc papkę w dłoni jeszcze mocniej podkurwionego przeciwnika. Dusząc się i krztusząc, złapał za rękę rozsmarowującą mu maseczkę na mordzie i wbijając w nią paznokcie, starał się z całych sił od siebie odciągnąć. Dodatkowo wierzgał nogami bez opanowania, usiłując uderzyć chłopaka kolanem z całej pety – w losowe miejsce, którego oczywiście w tej chwili nie widział.
Kolano wbite w okolice jego przepony stanowczo zmniejszało pojemność płuc, w których i tak nie mógł wymienić powietrza, bo chwilowo wszystkie wyloty ciała miał zajebane ziemią. Niby pozostała mu jeszcze dupa, ale tej sztuki nie opanował. No i znajdowała się pod wodą.
Kopanie jednak na nic się nie zdawało i kiedy tylko wyczuł kolejnym machnięciem nogi gdzie dokładnie jest przeciwnik, to postanowił po raz kolejny zrobić sztuczkę i podwinął jedną nogę nieomal pod brodę, zgiętą w kolanie, by następnie oprzeć ubłoconego buta na Davidzie – nie widział tego, ale trafił idealnie w jego bark. Trzy... dwa... raz...! Z impetem naparł na Gryfona, chcąc go odepchnąć.
- Phaha! Nie myślałeś chyba, że pójdzie ci tak łatwgfjkhf...!
No i faktycznie salwa błota dostała się parówo do nosa jak i częściowo do ust, zanim zdążył zawrzeć japę, widząc papkę w dłoni jeszcze mocniej podkurwionego przeciwnika. Dusząc się i krztusząc, złapał za rękę rozsmarowującą mu maseczkę na mordzie i wbijając w nią paznokcie, starał się z całych sił od siebie odciągnąć. Dodatkowo wierzgał nogami bez opanowania, usiłując uderzyć chłopaka kolanem z całej pety – w losowe miejsce, którego oczywiście w tej chwili nie widział.
Kolano wbite w okolice jego przepony stanowczo zmniejszało pojemność płuc, w których i tak nie mógł wymienić powietrza, bo chwilowo wszystkie wyloty ciała miał zajebane ziemią. Niby pozostała mu jeszcze dupa, ale tej sztuki nie opanował. No i znajdowała się pod wodą.
Kopanie jednak na nic się nie zdawało i kiedy tylko wyczuł kolejnym machnięciem nogi gdzie dokładnie jest przeciwnik, to postanowił po raz kolejny zrobić sztuczkę i podwinął jedną nogę nieomal pod brodę, zgiętą w kolanie, by następnie oprzeć ubłoconego buta na Davidzie – nie widział tego, ale trafił idealnie w jego bark. Trzy... dwa... raz...! Z impetem naparł na Gryfona, chcąc go odepchnąć.
- David o'Connell
Re: Wrzeszcząca Chata
Wto Lis 10, 2015 11:36 pm
- Właśnie tak myślałem. - Wycedził przez zęby. Wyglądał, jakby naprawdę dobrze się bawił.
Przeciwnik okazał się być człowiekiem z gumy. Wydawałoby się, że jedyne, co może zrobić, to próbować zepchnąć Carneya rękami albo przywalić mu z pięści (jeszcze wierzgał nogami i wbijał mu paznokcie, na co Gryfon był kompletnie obojętny), jednak znów postanowił zaserwować popis giętkości, i to całkiem skuteczny pokaz - David poczuł, jak dobrze przyłożona noga bez trudu odpycha go ze stabilnego położenia. Przewalił się na tyłek, kiedy nogi odjechały mu w błocie do przodu. Siła z jaką pchnął go Ślizgon wystarczyła, żeby dodatkowo przechylił się na plecy, co ostatecznie rozprawiło się z czystymi fragmentami jego ubioru. Jeśli wcześniej był brudny, to teraz był uwalony jak świnia.
Wyszczerzył się jeszcze szerzej, niż na początku. Nie miał czasu pozbierać się do pionu, kurdupel mógł wykorzystać swoją przewagę i wstać. Nie marnował więc ani chwili na podnoszenie się - zresztą, było potwornie ślisko, w pośpiechu taka próba mogłaby skończyć się ponownym wywróceniem - tylko rzucił się na uwolnionego z jego nacisku dupka. Miał zamiar złapać go w pasie i przewalić znów na miękką glebę, ale muł nawet do takiego zabiegu nie chciał stanowić dostatecznie trwałego podłoża. Carney poślizgnął się, skutkiem czego zdołał jedynie złapać go za ubrania i szarpnąć silnie trochę do siebie, a trochę w dół. Jakby nie patrzeć, jednocześnie ratował się tym przed kolejnym wyrżnięciem w już kompletnie zmieszaną z błockiem wodę.
Przeciwnik okazał się być człowiekiem z gumy. Wydawałoby się, że jedyne, co może zrobić, to próbować zepchnąć Carneya rękami albo przywalić mu z pięści (jeszcze wierzgał nogami i wbijał mu paznokcie, na co Gryfon był kompletnie obojętny), jednak znów postanowił zaserwować popis giętkości, i to całkiem skuteczny pokaz - David poczuł, jak dobrze przyłożona noga bez trudu odpycha go ze stabilnego położenia. Przewalił się na tyłek, kiedy nogi odjechały mu w błocie do przodu. Siła z jaką pchnął go Ślizgon wystarczyła, żeby dodatkowo przechylił się na plecy, co ostatecznie rozprawiło się z czystymi fragmentami jego ubioru. Jeśli wcześniej był brudny, to teraz był uwalony jak świnia.
Wyszczerzył się jeszcze szerzej, niż na początku. Nie miał czasu pozbierać się do pionu, kurdupel mógł wykorzystać swoją przewagę i wstać. Nie marnował więc ani chwili na podnoszenie się - zresztą, było potwornie ślisko, w pośpiechu taka próba mogłaby skończyć się ponownym wywróceniem - tylko rzucił się na uwolnionego z jego nacisku dupka. Miał zamiar złapać go w pasie i przewalić znów na miękką glebę, ale muł nawet do takiego zabiegu nie chciał stanowić dostatecznie trwałego podłoża. Carney poślizgnął się, skutkiem czego zdołał jedynie złapać go za ubrania i szarpnąć silnie trochę do siebie, a trochę w dół. Jakby nie patrzeć, jednocześnie ratował się tym przed kolejnym wyrżnięciem w już kompletnie zmieszaną z błockiem wodę.
- Mistrz Gry
Re: Wrzeszcząca Chata
Pią Lis 13, 2015 4:07 am
Byliście kawałek drogi od głównej ulicy Hogsmeade i przede wszystkim zajęliście się sobą - taplaliście się w błocie jak para dzieci, które o liście do Hogwartu nigdy nie słyszały. Pogoda nie była najprzyjemniejsza; padało równo i wiatr był jeszcze bardziej nieznośny na tak otwartej przestrzeni niż wśród tych wszystkich budynków. Błoto spływało z Was cienkimi strużkami, a Wrzeszcząca Chata majaczyła na horyzoncie upiornie jak gdyby duchy, które ponoć się tam chowały, tylko czekały aż podejdziecie bliżej. Niedaleko Was niebo przecięła mała błyskawica a gdzieś w oddali - od strony wioski - rozległ się krótki krzyk. Gdybyście spojrzeli w tamtą stronę to z pewnością dostrzeglibyście dym, który unosił się coraz wyżej z różnych, blisko położonych siebie, miejsc. Walka między Wami jednakże trwała i nic nie wskazywało na to, byście mogli przestać.
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach
|
|