Go down
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Gru 01, 2015 7:09 pm
W materii łapania wilków i królików chodziło mu właśnie o ten ostatni, zgrabny dopisek na końcu długiego listu, który otrzymał od Sahira po długim czasie koniecznego odseparowania od siebie nawzajem. Brakowało mu wtedy tych wspólnych rozmów i towarzystwa, tak mocno, jak brakowało mu dotyku, kontaktu wzrokowego i brzmienia tembru głosu. Pewnie dlatego ten dopisek tak mocno wbił mu się w pamięć, mógłby go wyrecytować bez zająknięcia obudzony w środku nocy i zmuszony do tego – czytał go raz po raz tuż przed wyjściem do felernego Hogsmeade. Choć tak samo mocno ujęło go znaczenie tekstu, którego odbicie odnajdywał w niemal każdej płaszczyźnie ich znajomości – choć to był opis ledwie ich początków, teraz wilk był zmuszony walczyć ze swoimi przyzwyczajeniami, a królik ze swoimi i obydwoje byli podczas tej walki i szamotaniny więcej niż zaskakujący. Jak to powiedział Sahir wcześniej: upadały ideały i sztywne ramy zachowań.
I słowa rytmicznego wiersza napadły Warpa właśnie teraz, właśnie stojąc nad Krukonem i spoglądając na niego z góry podczas gdy on patrzył z dołu – wzrokiem na powrót nieco smutnym i wrażliwym na interakcje z zewnątrz. Wyglądał jak negatywie upity, upojony strachem, który tylko potęgował wszelkie negatywne reakcje i emocje – wyglądał jakby potrzebował kubła zimnej wody, ale musiała mu wystarczyć jedynie szklanka, bo w przybliżeniu tylko taką pojemność mógł przenieść nieszczelny koszyczek utworzony z dłoni Colette. Woda, całkowita odwrotność i zawszony wróg ognia, może i nie poprawiała pokrzywionej psychiki Nailah'a i może i faktycznie nic nie mogła poradzić na jego wewnętrzne rany, które czasem udaje się Smokowi rozdrapać, ale była symbolem oczyszczenia, jej chłód przynosił orzeźwienie i czystość myśli. I być może dreszcze wywołane kontaktem z nią skutecznie odwróciłyby w końcu uwagę od poczucia beznadziejności, w którym wampir chyba właśnie się topił. A Tomiczny już się przyzwyczaił do tego, że nie da rady wyciągnąć Go stamtąd konwencjonalnymi sposobami. Przytulenie? Nie, to by pogorszyło sprawę. Pocałunki? Nie, właśnie przed nimi uciekł. Słowa pocieszenia albo zapewnienia poprawy? Nie, to byłyby raczej kłamstwa, w które Kocur nauczył się nie wierzyć. W tej sytuacji zimna woda wydawała się być zbawieniem - zimna woda i podźwigniecie Jego pewności siebie, chociażby najmniejsza jego próba.
I kiedy ją podjęto, pozostało już tylko wyczekiwać odzewu od istoty, która wcale się do tego nie paliła. Doprawdy porównanie go do Kota było okropnie trafna rzeczą... W tej chwili wyobrażenia z czarnej wyspy i rzeczywistość wdzięcznie się na siebie nakładały i tak, jak Nailah otrzepywał swój tyłek i szatę z ziemi, jak strącał patyczki i trawę ze spodni, jak spoglądał z niesmakiem na niezdolny do strzepania czarny nalot na wnętrzu dłoni, tak siedzący pod drzewem Kocur oblizywał z pasją swoje łapy, wodził jęzorem po każdym najmniejszym elemencie zlepiającym futro albo pokrywającym je kurzem. Jebać rany i ból, trzeba cierpieć z klasą. Pod wpływem tego delikatnego impulsu czarnego humoru, kącik ust Puchona drgnął znacznie i szybko odwrócił wzrok od pracującego nad swoim godnym wyglądem wampira, na rzecz obserwacji już ledwo stojącego tipi. Czuł we wnętrzu nieśmiało narastające rozbawienie z całej tej gównodramatycznej sytuacji. Na prawdę... Ze spotkania na spotkanie było z nimi coraz gorzej. Odetchnął ciszej i pokręcił głową, na moment przymykając powieki i wdychając zapach rozgrzanego przez ogień powietrza. Potrzebował odnaleźć w sobie ten spokój i opanowanie, które zawsze podpowiadało mu zdecydowanie lepsze wyjścia i możliwości rozwoju takich scenariuszy, a teraz, kiedy się wyciszył i odgonił wcześniejsze dreszcze daleko poza obręb wpływania na jego umysł, wreszcie mógł to zrobić. Zastygł więc w bezruchu i wsłuchiwał się w ciche odgłosy wody omiatającej brzeg jeziora, w trzaski drewna, w szelest wysokiej trawy za swoim plecami i ostatecznie w świst wiadru między dachówkami altanki; i kiedy na powrót rozwarł powieki, był już gotowy na konfrontacje, więc od razu zerknął na kata, który w coraz więcej szarudze zbliżającego się wieczora, mógł wyglądać na swój sposób upiornie z bladą twarzą oświetloną jasnym płomieniem. Też wydawał się nad czymś zastanawiać, zanim ostatecznie nie podjął jedynej, dobrej decyzji, czyli napicia się.
- Pomogę, Mistrzu. - podjął z taką samą swobodą, jak po przyjściu tutaj, zupełnie nie wymuszoną. - Mamy od tego specjalny pokój, by nie zbierać przypadkowych ofiar w ludziach i masz mnie jako królika doświadczalnego, więc nie widzę przeciwwskazań przed wkładaniem we mnie twojej wiedzy i umiejętności jak w naczynie. Przynajmniej póki jeszcze jestem wystarczająco pusty i jest tam trochę miejsca. - mruknął, a miarę odpowiedzi sukcesywnie przenosząc spojrzenie z powrotem na ognisko.
Nie chciał, by jego spojrzenie było nachalne, więc nie gonił nim Czarnego Kocura wszędzie tam, gdzie drgnie jego puchaty ogon, ale nie mógł się mimo wszystko powstrzymać przed tym, by zerkać na niego raz na jakiś czas, gryząc dolną wargę z delikatnego i nieszkodliwego stresu. Choć ani razu nie skrzyżował tym sposobem wzroku ze swoim Bóstwem, bo to najwidoczniej zaniechało kontaktu wzrokowego na dobre. No i wybrał wodę za obiekt obserwacji. Na ten czas zawisło więc między nimi milczenie, które całe szczęście nie było już tak ciężkie, jak jeszcze przed chwilą, a przynajmniej nie dla łuskowatego Gada, który zaczął się na powrót stopniowo coraz bardziej rozluźniać. Nie chciał naciskać, ani wymagać, ani błagać, ani nagabywać – Kot mógł zrobić co chciał, jeśli podejdzie sam z siebie, to będzie można na nowo trącić jego grzbiet pyskiem i dać mu się otrzeć o łuski, na nowo zbudować tutaj względną harmonię.
W końcu dwukolorowe oczęta pochwyciły spojrzenie otchłani i doczekały wreszcie słów, jakichkolwiek słów, po prostu rozmowy, która byłaby świadectwem tego, że Sahir nadal był tutaj a nie gdzieś tam głęboko w sobie. W swoim Nothing Box-ie. Smok dwa razy zastukał niedbale w końcem patyka w gruby pień jednej ze ścianek tipi.
- Uważaj na sowa, bo jeszcze sobie coś za dużo pomyślę. - podchwycił jak zwykle tej części wypowiedzi, która podobała mu się najbardziej i przymknął się na dłuższą chwile, zerkając na zdecydowanie mniejszy dystans pomiędzy nimi.
A potem odetchnął szybciej i zmarszczył lekko brwi, zerkając na Krukona jak obrażone dziecko; jeszcze brakowało by zasznurował usta dla dopełnienia obrazu. Pokokosił się na ławce i ostentacyjnie najpierw zerknął w zupełnie odwrotną stronę do swojego rozmówcy i pogapił się w powoli ciemniejące niebo i schodzące coraz niżej słońce.
- Cholera by cię... - mruknął, choć wybełkotał to w tak niezrozumiały sposób, że ostatecznie nawet on nie był pewien, czy to, co wyszło z jego ust, było faktycznie tym, co chciał powiedzieć. Znowu dwa razy uderzył patykiem w drewno i poderwał się nagle do góry, robiąc krok w bok, by wrócić znowu do trochę znaczniejszego dystansu między nimi. - Boże, tyle sygnałów mi dajesz... Albo jestem po prostu przewrażliwiony. - mruknął i spojrzał wreszcie z powrotem na kucającego Sahira. Ale znowu nie wytrzymał i odwrócił wzrok, wsuwając dłoń w czuprynę i zaciskając na niej palce. - Przecież ja też mam jakieś granice wytrzymałości i powstrzymywania się, nie można się nimi bawić jak dziecko i to jeszcze... Pewnie w twoim przypadku pewnie nieświadomie. Cholera by cię jeszcze bardziej. - znów zrobił nerwowy krok w bok, ale szybko się cofnął, nurzając koniec badyla w ogniu. - Łazisz naokoło tego ogniska, bijesz się za swoimi myślami i kiedy w końcu coś mówisz i podejmujesz się coś zrobić, to robi się jeszcze bardziej nieznośnie do utrzymania w harmonii i spokoju. Patrz tylko co ty najlepszego wyrabiasz?! Chciałem wreszcie postawić sprawę jasno i znowu mi się nie uda i ostatecznie mam do ciebie tylko jedną, jedyną, maleńką, malusieńką prośbę. Czy mógłbyś przestać być w takich sytuacjach tak cholernie, pierdolenie... - wetknął pałąka w ognisko. - Uroczy.
Tym razem nie był czerwony tylko przez światło.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Gru 01, 2015 8:39 pm
Temat zaklęcia przeszedł gdzieś dalej – w miejsce, które możemy bez żadnych obaw nazwać zapomnianym i nie będzie w tym nic niepoprawnego – tamto miejsce należało do skrytki, w której na kod zamykało się myśli "na potem" – muszę zaznaczyć, że prócz mechanizmu sejfu była jeszcze dziurka od klucza – nie była po to, by dodatkowo chronić tą zawartość – była po to, by czasem te myśli "na potem" mogły przez nią ulatywać i pojawiać się wśród myśli "na teraz", by czasem nie dać się zapomnieć – o opowieści rodem z prawdziwego teksasu, gdzie do whiskey dolewało się krew, o znajomym, który kąpał się wraz z kałamarnicą i o kimś, kogo wyniosła na brzeg, gdy się topił, o ogórkach... nie, tego tematu akurat nie chciał już poruszać – bez urazy, ale to przerastało zdolność abstrakcyjnego myślenia Sahira – nie możemy mieć zbytniej kontroli nad własnym umysłem, byłoby wtedy za nudno i zbyt wiele by nam ulatywało – przecież jesteśmy lepsi – tymi bożkami dla samych siebie, co nie mogą zdziałać cudów takich jak wskrzeszenie czy zmartwychwstanie, lecz mogą świecić blaskiem przykładu w dziedzinach, w których lśnić im przykazano, gdzie opisywani byliśmy tak, jak opisywali nas bliscy od samego początku – dlatego byli nastolatkowie mądrzy, ponieważ ludzie zobaczyli kiedyś to dziecko i powiedzieli: "jaki ty jesteś mądry" – były też dzieci głupie, gdy powiedziano im "ale głupi, jaki ty jesteś głupi" – aż wreszcie były też potwory – dzieci, których nazwano potworami – i potworami powoli się stawały. Sądzę, że nimi właśnie byliśmy. Potworami – zacznijmy wierzyć, że to dzięki temu mogliśmy wędrować po miejscach niedostępnych tym, którzy nigdy nas do końca nie zrozumieją, bo nawet nie dostaną takiej szansy – zbyt płytcy byli, zbyt prości – porównanie ich do kartonika pływającego po rzece było iście adekwatne – oczywoście nie do Smoka – do tego ślepego, szarego tłumu, którego istnienie można poddawać w wątpliwości, skoro jesteśmy, bo myślimy – jaki dowód jest na to, że w takim razie wszyscy wokół nas isntieją, a nie są tylko wytworami naszej wyobraźni? Ten strach sprzed chwili też musiał taki być – nieistniejący, jedynie marna ułuda – skoro tak to powinieneś z łatwością ją zwalczyć – wystarczy się postarać i mieć te chęci, które będą dokładać cegiełki do brukowanych placów pięknych zamków w Piekle – może My, Potwory, tam kiedyś zamieszkamy i będziemy polewać wódkę zmieszaną ze szkarłatem pięknych kelnerek przygotywujących nam drinki – może zagrzebiemy się w rozkoszy i rozpuście tam, gdzie sumienia przestaną istnieć, zniknie więc też wszystko, co przychodziło zaraz za nim – każda z obaw, każde z nieudolnych starań – będziemy czyści w tym brudzie i rozgrzeszenie wcześnie dostępne tylko u Boga stanie się poszukiwane na krańcach warg drugiej jednostki.
- To raczej nadinterpretacja. Śmiem twierdzić, że mam całkiem niezłą kontrolę nad wysyłanymi sygnałami. - Uniosłeś się z klęczka i wraz z sobą uniosłeś też whiskey, która spłynęła do twojego gardła, pozostawiając już resztkę w butelce – coś zawiódł błędnik, ale to zachwianie się było tylko wewnętrzne – nie znalazło urzeczywistnienia w fizycznym świecie – natomiast to, jak prawie się zakrztusiłeś własną śliną i niemal poplułeś, zaczerpując głębszego tchu i jak położyłeś dłoń na klatce piersiowej po pochyleniu się dla zyskania równowagi już widoczne było – i to nadmiernie – odkaszlnąłeś czując wręcz zadrapanie w gardle przez ten ułamek sekundy – ściągnąłeś brwi i spojrzałeś na Coletta ni to krytycznie, ni to z niedowierzaniem, ni to z typowym "what the fuck?!" na twarzy po usłyszeniu tego słowa-klucza, które pasowało do ciebie tak jak do koziej dupy trąbka – ale zostało przypisane, zostało wypowiedziane, chociaż już nie bardzo rozumiałeś, co Colette chciał powiedzieć i o co tak naprawdę tutaj chodzi – wyszła jakaś komedia, która koniec końców i tobie wywołała uśmiech na wargach – nieznaczny, bo nieznaczny, ale jednak się pojawił. - Naprawdę to powiedziałeś? – Tak, oczekiwałeś odpowiedzi i nie – to nie było pytanie retoryczne – wolałeś się upewnić, że to nie jakaś zagubiona avada z Afryki odebrała ci słuch, albo drzewa nagle zniekształciły jakieś słowo i źle zrozumiałeś to, co się tutaj odpierdala – trudno było podziękować za komplement – bo to nie był komplement, brzmiał raczej jak obraza, ale rumieńce na policzkach Warpa zdecydowanie przeczyły jakoby kogokolwiek próbował tutaj obrazić – wyprostowałeś się i automatycznie poprawiłeś poły płaszcza, zasuwając je z konieczności zrobienia coś z rękoma, kiedy w niedowierzaniu przepełnionym rozbawieniem przesunąłeś wzrokiem po altance. - Świetnie, że... nabieram na "uroku" podczas chwil kryzysu. – Nie byłeś zły – byłeś tak kurewsko rozbawiony, że aż trudno było ci cokolwiek powiedzieć – znów zaczepiłeś otchłań na jeszcze czerwieńszym Warpie – aż dziwota, że nie wybuchnąłeś śmiechem – chyba po prostu brak było tego bodźca ostatecznego, który by do tego doprowadził (btw – bodziec ostateczny, jak to brzmi...) - chyba nawet lepiej – Warp nie starał się ci ubliżyć, ale też chyba wcale nie miał zamiaru cię rozśmieszyć – chociaż cholera go wie – jak czasami leciał po bandzie to już po pełnej, nie było u niego robienia czegoś na pół gwizdka – dziwne, że jednak nie wyczarował wiadra i tylko prysnął wcześniej tymi paroma kropelkami wody, a nie wylał całe pięć litrów na twoją głowę – byłeś gotowy na wszystko w obliczu tego Smoka i jednocześnie na nic koniec końców, dając się raz po raz zaskakiwać – czasem aż do takiego stopnia jak w tym momencie, że szczena ci opadała do samej ziemi i znikąd pomocy, by ją pozwijać – no nic, pora radzić sobie samemu – ale niech jeszcze poleży na tej glebie, w sumie było dziwacznie dobrze w tym uczuciu podobnym do bańki mydlanej – niby tęczowym, ale przejrzystym, niby lekkim, ale jednak pryskającym nawet bez żadnej konieczności przebijania go. - Poczekaj na moje ostateczne stadium, wtedy dopiero robię się słodziaszny, mam fazy wskakiwania w różowe lateksowe wdzianka, nie zapominaj o tym. – Uniosłeś wyżej brwi, patrząc na Coletta z arcyprzekonującą miną – powagę psuł tulko twój banan na twarzy, którego za chińczyka nie mogłeś się pozbyć – miałeś nadzieję, że Warp ci to kiedyś wybaczy... to chyba nie jest jeden z twoich najgorszych występków, co nie? Nie znaczyło to, że stres zniknął – Śmierć raz przypomniana o sobie została i obserwowała, wodząc po swoich dzieciach wzrokiem od jednego, do drugiego, bez kosy, bo wiedziała, że nie zabierze żadnego z nich ze sobą – przyszła niby nagle, a jednak wydawała się po prostu zakradać powoli – ciągle chyba czekała, aż któryś z nich spadnie ze świata Wyżej, do którego nie miała wstępu i że jeśli spadnie chociaż jeden z nich – to drugi zaraz do niego dołączy – robiła zakłady z Misfortuną i Fortuną, który z nich zrobi to pierwszy – nikt jej wszak nie zaskarży o nielegalne bukmacherstwo, nie ma takich odważnych – te odczucia nadal sprawiały, że gdzieś tam, w swoim wnętrzu, tonął – naprawdę tonął – tylko topielce przecież nie mogą się utopić – woda ciągnęła w dół, ku otchłani, gdy oczy wpatrywały się w przebłyski światła na falującej tafli – cisza – w tym miejscu cisza była wszechobecna – i o wiele łatwiej było się odciąć, przechodzić na inne tory funkcjonowania – bo i w tym tonięciu nie było niczego takiego złego, jeśli woda przez obecność Słońca spychała nieruchome ciało na brzeg – powoli, ale skutecznie – czas przecież był najlepszym lekarstwem na wszystko. Oj tak, jak cierpieć i umierać – to tylko z klasą! Smok do ostatniego tchu walczyłby zaciekle, a Kot? Kot myłby swoje futro, żeby chociaż w ostatnich momentach dobrze wyglądać. No dobra – aż tak tragicznie jeszcze nie było.
Kilka kroków – dzieliło was aż tyle? Nie, chyba nie aż tyle – to był zaledwo krok, czy dwa – chyba tyle wystarczyło, byś sięgnął do niego wolną dłonią, w drugiej trzymając butelkę, by objąć go na wysokości pasa, by przyciągnąć go do siebie, by sięgnąć jego ust.
No już – wystarczy tych słów.
Shhh... I can soothe you beast.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Gru 01, 2015 11:21 pm
Na myśl o tym, że mogliby znowu razem się uczyć i trenować Colette od wewnątrz wypełniała dzika i rozgorączkowana rozkosz – nigdy nie był kujonem, a nie nie uważał też, że Sahir miał niesamowity dar pedagogiczny, ale ufał mu w kwestii pojedynkowania się. Krukon nie był osobą, która sypała pustymi frazesami, wyjaśniała pod jakim kątem najlepiej jest ukłonić się przed przeciwnikiem, uczyła mało przydatnych ale efekciarskich zaklęć i nie przygotowywała do tego, jak dobrze użyć elementów otoczenia w obronie nawet przed zaklęciami Niewybaczalnymi. On się pojedynkował, On znajdował się w wirze walki już co najmniej raz, pokonał kogoś, za kim najprawdopodobniej dorośli czarodzieje uganiali się przez stulecia – jeśli w tej szkole jest ktoś, kto były w stanie faktycznie i bez owijania w bawełnę przygotować do niebezpiecznego życia poza murami zamku, to był to Sahir Nailah. Niezależnie od tego jak abstrakcyjnie to brzmiało, ani jak mocno On mógł sobie w tej materii nie ufać – według Warpa była to prawda, pewnik, rzecz siłą dorównująca dogmatowi. Jego słowa i moc, jaką w nie wkładał; całkiem duże pokłady cierpliwości, które miał (przynajmniej względem Smoka Katedralnego) i ostatecznie całkiem widoczne chęci w tym, by przyszłemu adeptowi Białej Magii jakkolwiek pomóc, już wystarczyły, by rozpalić ogień gotowości do pracy i oczekiwania wyników – może i nie szybkich, ani nie od razu specjalnie horrendalnych, ale na pewno satysfakcjonujących. Poza tym, spoglądając na to wszystko w bardzo płytki sposób, dłońmi odgarniając na bok te pseudo-heroiczne zapędy i pierdolenie o prawości i ratowaniu innych, to Sahir sam powiedział, że je opracował. Że daje Smokowi możliwość włożenia w różdżkę własnego zaklęcia, co już roztaczało się gromkim i przyjemnym echem po pokojach monumentalnego wnętrza ogromnej Gadziny. I to ciepło wcale nie było ogniem, którego płonąca kula była produkowana w gardle, gotowa polecieć w kierunku wrogów, to był ten przyjemny rodzaj ciepła, przy którym brunet chciał z automatu palnąć, że chyba na to nie zasłużył, ale zamykał gębę na siedem i pół spustu, by nie doprowadzić do tego, że jego wizerunek zmarnieje jeszcze bardziej. Taki był słaby w oporze przed Otchłanią – zwłaszcza, kiedy mówiła tak dużo i słodko.
Tak uroczo.
Nie wierzył, że powiedział to na głos, że pojechał po bandzie tak mocno, że zalał publikę iskrami, a felg nie wyprostuje do końca życia. Choć całym tym błazeńskim wstępem i ujmującym za jajca monologiem niewątpliwie dążył do właśnie takiego crescendo, ale - wierzcie mu lub nie – w jego głowie to wszystko brzmiało o wiele lepiej. No i jeszcze zaakcentowanie tego miękkiego słówka poirytowanym na pokaz wsadzeniem patyka w ognisko (swoją drogą teraz tipi prezentowało się tak, jakby jego właściciel nie oszczędził pieniędzy na budowie komina) wyglądało lepiej. Wszystko wyglądało lepiej w wyobraźni! Głupia rzeczywistość... Nawet reakcja Sahira wyglądała lepiej, bo tu był bliski uduszenia się i otrzymania Nagrody Darwna za najgłupszą śmierć. Ale nie wybuchnął irytacją, nie zaczął się spierać ani na siłę grać badassa – po prostu najzwyczajniej w świecie był równie zdziwiony tym, co się tutaj odjebało, co sam Colette. Z tym, że Spektrum Czerni początkowo widocznie nie wiedziało co zrobić z najnowszym newsem, a z kolei jego namolna Pchła powoli dochodziła do siebie i zaczynała się z lekka już trząść z rozbawienia. Co najlepsze z tego wszystkiego, to-to, że w chwili usłyszenia tego czarnowłosy tylko mocniej poparł to stwierdzenie swoimi reakcjami. Nawet nie próbował z tym walczyć. Po prostu kolejny dogmat: Sahcio jest uroczy. Wszyscy święci, trzymajcie nas maluczkich w opiece.
Nie wytrzymał dopiero po pierwszym pytaniu, w którym Kocur chyba chciał się upewnić, czy się z kimś na słuch nie pozamieniał. Zachichotał urwanie, ale przez to, że jeszcze nie otworzył z ust, to wyszło z tego urwane chrząkniecie, przy którym wysilił się tylko go widocznego i całkiem ożywionego pokiwania głową. Przy okazji zrobił taki gest, jakby chciał zapleść ręce na piersi, ale udało mu się to zrobić tylko z jedną z nich, bo druga, uciekła do zatkania mu ust. Jeszcze tego by brakowało, żeby komplementowana księżniczka, zaczęła myśleć, że ją wyśmiewa – ale to wcale nie tak. Śmiał się bardziej z Nim, niż z Niego. Bo to był komplement. Col nie często je daje, ale kiedy już da, to nie wiadomo do jakiej szuflady go włożyć, więc pozostaje jedynie nawlec go na nitkę i nosić na szyi pod materiałem koszuli. Tak, by obijał się o skórę rozciągniętą na boskim mostku i kusząco zarysowanych kościach obojczyka...
- No niee, nie w chwilach kryzysu, tylko... - pokręcił dłonią w powietrzu, siląc się na dobre wytłumaczenie własnych słów. - Tylko tłumaczenia go. Robisz rzeczy i... Naprawdę trudno jest wytrzymać. - i znowu dłoń wróciła mu na usta, a rozbawione, poruszone tym wszystkim spojrzenie na znowu poprawiającego się Kota. Tym razem padło na płaszcz, a nie spodnie. Tomiczny już po prostu czuł, że czerwień, której nie powstydziłby się wiosenny pomidor zaczyna zachodzić mu na płatki uszu. To było przełomowe wydarzenie, kolejny pierwszy raz, w końcu walczenie z pechem i problemami to jedno, ale z komplementami to coś zupełnie innego – i obserwowanie wampira z tą przyjemną rozterką wbiło Puchona w stan, w którym nie czuł się jak uczestnik tej rozmowy, ale niezależny widz, który może zgarnąć i zachować w pamięci najdrobniejszy szczegół mimiki ukochanej twarzy, zmiany w modulacji głosu i w końcu jaśniejsze barwy, które wpływały na Jego lica.
I faktycznie coś diabelnie się zmieniło, nagle odjęło te kilka kilogramów bagażu z żołądka, którym niewątpliwie były: niepewność, poczucie winy, może nawet i rozgoryczenie, by zrobić miejsce lekkości i subtelności. Atmosfera teraz giętka i podatna na odkształcenia jak kawał ciepłej plasteliny, mogła znowu posłużyć za barierę oddzielającą tę bawiącą się dwójkę od parszywej i szarej rzeczywistości. Przynajmniej do momentu w którym Sahir nie zaczął katować Colette opisem jednego z najgorszych monstrów, jakie chodziło po tej ziemi i – co więcej! - uczęszczało do tej szkoły.
- Argh, nie! Nie, tylko nie ty w różowym lateksie! Twoja różdżka robi się plastikowa i ma gwiazdkę na końcu, a we włosy wpinają się różowe spinki i gumki! Wyobraźnio STAHP! - rzucał na prawo i lewo, zadowolony z tego, że zostawił butelkę na ławce, bo teraz mógł zakryć oczy obojgiem dłoni i zachowywać jak na ofiarę werbalnych tortur przystało. - Przestań, to tak bardzo boli...! To cierpienie, jest...! Jest nie do zniesienia! O mój Boże, Sahir jesteś taki słodziaśny! - temu agonalnemu krzykowi coraz bliżej było do śmiechu, przez który Puchon schylał się i w końcu oderwał jedną dłoń od twarzy, by objąć się nią w pasie. - Jezu, nie wierzę, że ci to powiedziałem na głos... Co dzieje się w mojej głowie, powinno zostać w mojej głowie. - drugą dłonią przesunął po twarzy z demotywacją i otarł sobie oko pod okularami, dając znać, że ta historia wzruszyła go do głębi. - Oh nie zapomnę. Nawet gdybym chciał. Postawie ci w moim umyśle różowy posąg trwalszy niż ze spiżu.
Dodał coś z wielkiego poety Horacego, by dać rozmówcy właściwie odczuć jak wielki błąd popełnił, pozwalając temu świrowi na własnych podstawach zbudować sobie zupełnie nowy pogląd. Ale to nic, przecież nic się nie działo, to tylko niewinne przekomarzanki, niewinne skradanie się, niewinne objawy paranoi i na sam koniec niewinne namiętności. Smok przyjął Kota w swoje ramiona i dał się przyciągnąć do jego, chętnie sięgając jego ust i zgarniając je swoimi. Przymknął o czy i przylgnął głęboko do swojego nauczyciela, przyjaciela, kochanka i powiernika tajemnic, jedną dłoń miękko układając na jego ramieniu, a drugą masując kark i wrażliwą skórę tuż za uchem. Czasem i Smoczy pysk należało dla ogólnego dobra gruntownie zatkać.
Rytuał się dopełnił. Ten należący do codzienności, w którym coś, co dla innych było – owszem – intymnym, choć w gruncie rzeczy prostym gestem, tu było nagrodą za starania; a już zwłaszcza, kiedy inicjatywą wyszło ze strony Sahira. Może tym razem było zakamuflowaną nagrodą za komplement...? Col na myśl o tym uśmiechał się pomiędzy pocałunkami i przeniósł nagle dłoń z ramienia Nailah'a na jego szyję, zmuszając go do miarowego, przyjemnego pochylania w przód, a może nawet swoistej bitwy o panowanie i pierwsze skrzypce w pieszczocie. Całusy zmieniły się w serie urwanych ataków, którą kiedyś wystosował we Wrzeszczącej Chacie, nie dając rozmówcy dojść do słowa – w akcie wdzięczności za wciąż drogi sercu prezent.
- Czy wiersz o wilku i króliku ma jakąś melodię? - urwał na chwilę, by odetchnąć i wypowiedzieć to pytanie, by spojrzeć wprost w te czarne oczy z dużo przyjemniejszej odległości, po czym znów na chwilę czmychnął wzrokiem na niższe partie Jego twarzy i jeszcze raz sięgnął bladych warg, teraz napuchniętych od nadmiaru operacji wojennych. Ukoronował je najgłębszym kontaktem i ostateczną ekspansją na tereny najbardziej walecznego ze wszystkich przyjaciół.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sro Gru 02, 2015 12:31 am
Miałby być zły, naprawdę? Znowu o to pytam – i znowu odpowiedź wydaje się oczywista – chociaż wcale oczywistą nie była – z drugiej strony traktować to jak komplement? Nie, nie mógł tego potraktować jako komplement – śmieszna sprawa, bo widzicie, tak się składało, że Nailahowi się wydawało, jakoby obsypywany był komplementami raz po raz – nie tymi słownymi, te słowne to... przecież wiemy, jaki miał stosunek do słów – było to tyle razy przerabiane – sam fakt spędzania z nim czasu, poświęcania mu uwagi, rozmowy, same spojrzenie – to wszystko było jednym wielkim komplementem, który upajał jak dobre wino, co po długich latach leżakowania wreszcie zostało wyciągnięte na pański stół, aby zachwycić gości gamą smaków, z możliwością wykrycia każdego kwiatowego dodatku, który został weń użyty – obejmował całym ciałem, przyciągał do siebie bezwładnie – i tej bezwładności chciało się poddawać – w obliczu takich cudów tamto słowo wydawało się żartem – dobrym żartem na dodatek i to docenionym, bo w innym konspekcie naprawdę gotów był się obrazić – zgoda, trochę za dużo powiedziane – nie zamierzał brać tego do siebie, nie zamierzał brać tego na serio i całość zachowania właśnie tym była spowodowana – bo mina Coletta jakoś powstrzymywała przed powiedzeniem: ja pierdole, ogarnij się, jakie to było chujowe – te słowa nawet nie wpadały do tonącego w innych płaszczyznach umysłu, który czekał, aż za którąś falą z kolei zostanie wypchnięty na brzeg, na którym poleży parę następnych godzin, czekając na migot gwiazdy, która pozwoli wstać – i przyjdzie iść, wracać do Smoka, szukać go myślami i zmysłami, wszystkim więcej, niż tylko ciałem, które jak pozytywka nakręcana przez czule trącający ją pysk gada wygrywała uspakajającą melodyjkę, dbając o to, by baletnica zawsze się kręciła przed lusterkiem wmontowanym w otworzone wieczko i cieszyła gracją swych ruchów – nie próbuję tutaj powiedzieć, że wszystko to było puste, sztuczne, jedynie mechaniczne, wolę rozwiać te wątpliwości co do fantazyjnego porównania tej sytuacji do nakręcanej pozytywki – wszak melodia niosła ze sobą wolę – i uczucia – zawsze musiało chodzić o uczucia, które teraz się trochę ugniatały, gdzieś tam marnowały, nie były dopasowane do piękna brzmienia, starając się wrócić na poprzednie tony rezonacji, aby smoczy oddech znów stał się spokojny, naprawić własny błąd własnymi ręcoma – o tym właśnie, z których jedna zaplotła się na talii powiernika tajemnic, a druga wciąż trzymała szyjkę butelki, nieznacznie tylko dając się pochylić w dół – w końcu różnica ich wzrostu nie była wcale taka duża, raczej minimalna, ośmieliłbym się powiedzieć – tym nie mniej, bez względu na to, kto był niższy, a kto niższy, wizja różowego lateksu, spinek i różdżki z gwiazdką na końcu (jeszcze trzeba dodać przeźroczyste skrzydełka sypiące gwiezdnym pyłem) pozostawała równa na płaszczyźnie korytarza pełnego uczniów, który nagle zamieniał się w cyrkowy świat – skoro Nailah nigdy w cyrku nie był, to sam cyrk urządził z pomocą niezastąpionej wyobraźni Pchły, która paroma swoimi podskokami potrafiła przywrócić rozedrgany świat do ładu – ten, który był już zbitym szkłem, którego kawałki po prostu nie zdążyły wypaść – wszystko przez to, że zostało naprawione szybciej, niż zdążyło się rozsypać – i takim sposobem nie trzeba było się obawiać o własne bezpieczeństwo, kiedy do ucha szeptano zapewnienie, że stabilność znów zagościła pod nogami i nie trzeba się obawiać żadnego spadania, ponownego uderzenia plecami o glebę – pewnie do niebezpiecznych zabaw jeszcze dojdzie... nie ma się co łudzić – spokój nie mógł trwać zbyt długo. Co to będzie, jak spędzą ze sobą więcej czasu? Apokalipsa, moi drodzy – Błonia to był dopiero przedsmak. Byle do wakacji, innymi słowy!
- Jakąś tam ma. - Wymruczałeś, otaczając się dwoma barwami jako murem trwalszym niźli ze spiżu, z którego powstał pomnik pamięci na cześć wypowiedzianych słów – oby nie tych o lateksie, chyba znowu coś cię zmroczyło – jakieś upojenie w tej słabości mentalnej, która wciąż trzymała w ramionach, upojenie pocałunkiem, smakiem miłości, upojenie jego wonią, która pociągała do sięgania po więcej – kolejny czynnik, który rozkładał ręce, odbierał umysłowi wolę panowania nad ciałem – oddawał tą siłę innej częstotliwości, która namawiała do rzeczy nieprawych, których na trzeźwo się potem by żałowało – ach, chwila, to też i przyszła chwila chyba dla alkoholu, którego gwałtownie wlane procenty zamierzały odbić się w umyśle. - Ja też w to nie wierzę. - Na pewno mówili o tym samym, czy już każdy o czym innym? Bo chyba Colette mówił o lateksie, a ty o stwierdzeniu uroczości – chociaż tak poniekąd również nie wierzyłeś, że ty palnąłeś wizję o tym sprośnym wdzianku – teraz tylko czekać, aż będzie się to czkawką odbijać, kiedy Smok zacietrzewi się na punkcie dogryzienia ci – tylko czekaj, panie Nailah, zemsta będzie słodka... Cofnąłeś swoją rękę z jego tułowia i spojrzałeś znów na całokształt tego miejsca, które kształtowało i zapisywało w sobie coraz więcej wspomnień, prosząc się o to, by rościć sobie do tego miejsca wszelakie prawa i pretensje – bardzo melancholijne odczucie, lecz nie w ten negatywny sposób – ten równie upajający, dopinający ostatni guzik w poziomie uspokojenia, gdy odetchnąłeś, by zaraz przejechać językiem po dolnej wardze, czując jeszcze cierpki smak słodkiego alkoholu – dla ciebie cierpki i nijaki, co nie oznacza, że mniej więcej jeszcze nie pamiętałeś, jaki w smaku był kiedyś. - Myślisz, że dałoby się zaklęciem teleportować cały budynek? - Oho, więc zaczynajmy rozkminy, które chyba na trzeźwo by ci do łba nie przyszły – albo przynajmniej nie gadałbyś o nich na głos – stojąc tak teraz, z butelką w łapie, którą zresztą podparłeś się biorą, wyprostowany, z jedną nogą nieznacznie ugiętą w kolanie, wyglądałeś jak pan prezes, co to zabiera się właśnie do rozporządzania zasobami i zamierza poprzestawiać trochę budynków, by wszystko nabrało głębszego sensu i lepszej normy – i to wszystko na jak najbardziej poważnie – uśmiech zginął w pocałunkach które tylko dodawały do poziomu otumanienia i zachęcały do zatracenia się na nowo – już w ten bardziej niezdrowy sposób, niż na początku tego spotkania – Wyżej było zamknięte na kłódkę – przecież skryłeś się na nowo w kącie swego jestestwa i postanowiłeś trzymać realiów – tak było najzdrowiej, dzięki temu nic nie mogło zaboleć aż tak bardzo – wyrabianie norm prosiło się o ich dotrzymywanie – wystarczy na chwilę z łamaniem zasad i lataniem, gdy nie miało się skrzydeł – Koty ich, naturalnie, nie posiadały – więc lepiej, by trzymały dupska blisko ziemi, poddając się prawom natury. - Dalibyśmy go radę przenieść na wakacje ze sobą? – Z jak najbardziej nadal poważną miną spojrzałeś pytająco na Coletta i wskazałeś palcem na budkę, w której się zresztą znajdowaliście – więc po prostu przed siebie – chyba to był ten pierwszy moment, w którym najebałeś się zdecydowanie za szybko jak na twoje normy – i o wiele szybciej od samego Warpa.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sro Gru 02, 2015 12:48 pm
W pierwszej chwili aż kolana się pod nim ugięły, kiedy słodko-gorzki smak Whiskey – który zwykle wzdrygał od ilości procentów podczas regularnego picia – został praktycznie wtarty w jego język i przypomniał o głównym pijackim celu pojawienia się w tym miejscu. Bo Colette zdążył zapomnieć przez chwile jak się nazywa, nie czując potrzeby egzystencji i posiadania świadomości; jego ciało mogło zostać częścią góry kompostowej złożonej z całej ludzkości, a dusza mogła trafić chociażby i do Piekła, byle nie musieć rozdzielać się z przyjemnością, którą przynosiło obecne połączenie. Wszystko całkowicie dobrowolnie. Przez moment nie było Colette Tomicznego, ani poczucia gorąca na części ciała zwróconej w stronę ogniska, nie było żadnego idiotycznego komplementu ani strachu przed przeszłością – pozostała tylko satysfakcja z braku barier i bliskości kroczącej na bardzo wysokim poziomie. I nawet jeśli to nie było Wyżej i tego stanu nie dało się przyrównać do żadnego pomieszczenia, krajobrazu ani kształtu, to nadal było to jak emocjonalna utopia – i jak każdy taki perfekcyjny twór, musiało się w końcu urwać. I wtedy na nowo cała świadomość Warpa pieprznęła o niego tak, że sam się na moment zachwiał, tracąc podparcie w postaci objęcia bezpiecznym ramieniem. Rozejrzał się automatycznie w poszukiwaniu swojej butelki. Dałby cholerne słowo, że był mniej pijany przed pocałunkiem.
Sapnął i otarł usta wierzchem dłoni, mierząc się dopiero z jakimikolwiek słowami, które miały do niego w tej chwili dotrzeć. Ktoś by powiedział: próżny trud, bo Smok wyglądał na tak rozchwianego i ogłupiałego, że najprostsza komenda odbiłaby się od niego jak gruszka od ściany, ale Puchon naprawdę się starał!
- Będziesz musiał mi ją kiedyś zagrać na jakimś pustym dziedzińcu. Totalnie. - skwitował w końcu, kiedy jego mózg odpowiednio zbuforował i przetrawił informacje, a potem poczuł się na siłach, by wypluć całkiem poprawnie zbudowane zdanie. Wszystko to opatrzone kojącym widokiem ogarniającego się i na powrót rozluźnionego Krukona, który w tej chwili wyglądał co najmniej tak, jakby na końcu języka miał plan zapanowania nad światem. I to była krótka wizja potwierdzająca to, że skacząca Pchła osiągnęła swój cel i wcisnęła Jego myśli na w miarę poprawny, a przynajmniej daleki od paranoi tor myślenia – wszystko zostało poskładane bez kaleczenia sobie dłoni ani stóp, wszystko z pamięci, bez chwili zatrzymania, w zupełnych ciemnościach. I owszem, za każdym razem po rozwaleniu wyglądało jednak ździebko inaczej, ale zmiany nie zawsze były złe, w końcu to one pozwalały wszystkiemu na ziemi ewoluować. Z tym, że inne gatunki potrzebowały na to tysięcy lat, a Smoki i Koty ledwie kilku miesięcy. Zaledwie kilku miesięcy razem. ...wow. Tylko czy aż? Jakby się odwrócić i spojrzeć na ten krajobraz więzi ścielący się za ich plecami, to dla Colette były to chyba najbardziej burzliwe, jebiące logikę i namiętne kilka miesięcy w życiu – i zdawał sobie sprawę, że wystarczyły, by się trochę zmienił i by Sahir też się trochę zmienił. I nie ma sensu analizować czy na lepsze, czy na gorsze – po co tracić na to czas, skoro społeczeństwo zawsze jest chętne, żeby zrobić to za nich? I teraz, w obecnym przyjemnym stanie Puchon naprawdę nie dawał na to jebania, mógłby wykrzyczeć im to wszystko w twarz i kazać się odpierdolić i trzymać z dala od niego kaftan bezpieczeństwa oraz mury zakładu zamkniętego – teraz chciał być chory i to z naprawdę wielu powodów. Chory z życia, chory z miłości, chory z nałogu... Wszystko naraz.
Uroczy Sahir.... To wyobrażenie chyba nigdy nie wylezie mu z głowy.
- Myślę, że nic nie jest niemożliwe. - odbił z zadowoleniem i wyminął wampira za plecami, by dostać się do własnego narkotyku jeszcze wypełnionego resztką słodkiego płynu. Podniósł go i spojrzał bezradnie na już pustą butelkę po Whiskey w dłoni Nailah'a. - A co, sądzisz, że nie ma u mnie fajnych miejsc, hę? Repleo. - rzucił niby groźnie i stuknął różdżką o szyjkę butelki, by ta na nowo zaczęła wypełniać się znikąd bursztynowym płynem.
Robiło się coraz ciemniej i coraz chętniej chciało się przysiadać tuż przy ognisku. Puchon powtórzył to samo zaklęcie na własnej butelce i odczekał chwilę aż ta wypełni się po brzegi – wtedy upił odrobinę, by sprawdzić, czy udało mu się uzyskać ten sam smak. I z jego kilku zadowolonych mlaśnięć i szerszego uśmiechu dało się jasno przewidzieć pozytywny wynik tego testu. Dlatego dla ukoronowania wziął większego łyka i pacnął ciężko na ławkę, wyciągając nogi daleko przed siebie.
- A co, chcesz je zabrać, bo po prostu jest ci drogie, czy mierzi cie, że mógłby tu przesiadywać ktoś inny? - spytał celnie, wbijając w spitego towarzysza spojrzenie dwukolorowych zwierciadełek i powoli upijając więcej i więcej płynu, by go dogonić. Był ciekaw która bestia wygrywa wewnątrz Sahira tę krwawą przepychankę: potwór zazdrości czy potwór własności? A może jeszcze jakaś inna zmora...? - Po co się ograniczać? Mamy cały świat. Zostawmy to miejsce naszym tutaj, a sami przeprowadzajmy ekspansję na inne w innych terytoriach, innych krajach, innych kontynentach, płytach tektonicznych, planetach i galaktykach. Zaufaj mi, mam niedaleko domu miejsce przy którym ta altanka wysiada na przedbiegach. W końcu nie zapraszałbym cię na nudne przedmieścia, jakbym nie miał ci tam nic ciekawego do zaoferowania.
Oho, pewność siebie Panu Smokowi podskoczyła w miarę wypełniającego się żołądka. Nawet szarpnął się na puszczenie rozmówcy oczka, podczas gdy tamten był zajęty wprowadzaniem w wyobraźnie szeroko zakrojonego planu, dzięki któremu będzie mógł chyba raz po raz wynosić z tego miejsca kilka desek i dachówek oraz gwoździ i stopniowo przenosić je do Luton na obrzeżach Londynu – wprost do kochanej wioseczki Colette. Ale to było zbędne; Puchon miał nawet więcej niż jedno miejsce do pokazania, w końcu zeksplorował całe okolice domu, miał na to więcej niż dużo czasu, i każde z tych miejsc było dlań bezpieczne, oddalone od ludzi, było jak naprawdę piękna samotnia. Ale nie zamierzał uchylać nawet rąbka atrakcji, jakie przygotował. ...choć zresztą ciężko było cokolwiek „przygotowywać” siedząc na dupsku w szkole, ale wiedział, że żaden komentarz nie był potrzebny, tamte okolice broniły się same.
Poruszył się i oparł butelkę o swoje udo, stukając w nią palcami.
- Marzy ci się miejsce na ziemi poskładane wariacko i bez ładu i składu z budynków i obiektów, które dobrze ci się kojarzą?
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Czw Gru 03, 2015 1:28 am
- Zagram ci ją teraz. - Zapewniłeś gładkim, miękkim głosem – prawda, mój drogi, miałeś prawdę w swoich dłoniach, którą przesuwałeś do ust, kładłeś na języku i przekazywałeś wprost do jego uszu – tą, przed którą istniała obawa, bo przecież zawsze kłamstwo wydawało się bardziej atrakcyjne – zapewniało bezpieczeństwo, wiesz? Wiesz doskonale – sam kłamczysz, mały potworku, kłamczysz aż ci się uszy dymią, a staraz się być taki święty – i powiem ci szczerze, że lepiej ci było w tych świętych szatach, niż szatach demona, które na siłę na siebie wciskałeś, niemal się w nich nie mieszcząc – pasowały na styk, ale chyba o to w nich właśnie chodziło – przecież były uszyte dla ciebie specjalnie przez tą twoją "drugą połówkę" – ciekawe, czy ona w ogóle istniała, czy tak naprawdę była wytworem twej chorej jaźni wpojonej przez rodziców – heh, przez kochaną matulę, która nigdy już nie była taka sama po twoich urodzinach – i pewnie nigdy nie będziesz mieć pewności, czy kocha ciebie, czy tego, którego pożarłeś.
Czy tutaj ktokolwiek kocha CIEBIE, Colette? Może ty jesteś tylko błaznem, który ma wywoływać uśmiech, tańcząc na swojej kolorwej piłce i błyszcząc, ale tak naprawdę skrzypce zdobywania uwagi posiada ten, który chowa się w twoim cieniu – ten, który szepta, szara eminencja coraz częściej szarpana za struny, coraz częściej się budząca – o wiele łatwiej było ci się jej wyzbyć, kiedy nie musiałeś zaglądać w głąb siebie i się starać, prawda? Nie musisz odpowiadać, spokojnie, przecież to tylko taka przyjacielska pogawędka – między mną, Cieniem i Tobą – istotą z krwi i kości, której przyszło znowu oglądać plecy czarnowłosego – przyzwyczaj się do tego, słodziaku – do widoku pleców wszystkich wokół ciebie – przecież sam ich zostawiałeś, z własnej, nieprzymuszonej woli – tak jak zostawiłeś ich wszystkich w Hogsmeade, tak jak porzuciłeś wszystkich na błoniach – i porzucisz ich jeszcze wiele razy! - mimo tej wiedzy będziesz kłamać – że nie wiesz, jaka byłaby twoja decyzja, że nie chcesz jeszcze decydować – całkiem mądrze, sam bym tak zrobił – uciekanie od odpowiedzialności i przyjmwania na grzbiet ciężarów pozwalało zachować pogodę ducha. Względną równowagę. Normalność. Swoją drogą – całkiem oklepane to słowo – "normalność"... Co myślisz?
Nailah przemieścił się przy ognisku, owionięty tą prawdą – prawdą o tym, że pocałunek mocniej upajał niż sam trunek – szedł przodem i za nim pociągnęła się jego ręka, która została w tyle, bo rzuciłeś zaklęcie, bo na nowo wypełniała się bursztynem – nie chwiał się, nie zbaczał z toru – jego kroki nabrały niewymuszonej gładkości, stawiał jedną nogę za drugą, jak kot, co przy stawianiu opuszków na glebie nie wydaje żadnego odgłosu – i on niemal też nie wydawał żadnego szmeru w płynności każdego z ruchów – już nie tej, która zwiastowałaby ucieczkę – jego mięśnie na nowo były rozluźnione, kiedy obrócił się i usadził cztery litery na wyciętej, wypolerowanej desce, biorąc dwa łyki trunku, przed którym wzniósł trzeci już niemy toast – tym razem w niemej podzięce za zadbanie o to, by ognistej kochanki tutaj nie zabrakło – w miejscu, które zapisywało w sobie tajemnice słodkie i gorzkie, które chciało się chować w piersi, głęboko, głęboko w sobie, ale nie można było nic poradzić na to, że te drewniane mury również je poznały, nie powodując jednocześnie żadnego dyskomfortu.
- Mury i wiatr są gorsze od ludzi. - Wziął na nowo na kolana gitarę, gdy odstawił trunek na ziemię, tuż przy ławce, by móc po niego sięgnąć, ale w razie czego by jednym szturchnięciem nogi go jednocześnie nie rozlać. - Udają, że chowają w sobie tajemnice, ale ciągle je roznoszą... Ich serca biją o wiele mocniej w namiętności pragnień wysłuchiwania sekretów, bo same ich tworzyć nie potrafią. - Uniosłeś wzrok znad tych strun – tych samych (może jednak innych?), które przywiązane tkwiły do skrzypców twego własnego bliźniaka – ach nie, chwileczkę – mieszam mary z rzeczywistością – czy to mój grzech? Ciemność powoli powstawała, wyłaniała się ze szczelin krańców świata, a wraz z nią nadchodziło wszystko, przed czym ludzie tak bardzo starali się kryć – zupełnie, jakby w blasku dnia nic im się nie mogło stać – zabawna sprawa, no nie? - Duszy tego miejsca nie zastąpi nic innego – wszystko przez to, że w życiu nic nie zdarza się dwa razy tak samo – gdybym jednak je zabrał, mogłoby mi szeptać o wspomnieniach i nie musiałbym myśleć, że będzie mi za nimi tęskno. - Ogień nie płonął już tak mocno – dalej sięgały macki nocy, zbliżały się do ich nóg, zbliżały się do ich rąk – ale daleko im było do rozgrzanych serc, które uderzały miarowo w klatkach piersiowych, biciem przekazywane od spojrzenia do spojrzenia. - Nie chcę całego świata – jest zbyt duży, zbyt łatwo się w nim zgubić, zbyt łatwo się rozdzielić... Materialne namiętności, blask słońca, zdobywanie nowych ziem... - Przymrużył na krótki moment oczy, jakby chciał coś dodać,jakby nad czymś się zastanawiał... ale tylko opuścił głowę na strony z samotnym, połowicznie smutnym, ale jednocześnie łagodnym uśmiechem na wąskich wargach. - Jestem perfekcjonistą, wiesz? Takie miejsce byłoby bardzo poukładane. Nie byłoby w nim ludzi. Byłoby bezpieczne, wielkie budowle nie przysłaniałyby nieba, próbując go sięgnąć, nie wypluwałyby z kominów dymu tworząc chmury. Nie spodobałoby ci się to miejsce.
W tych wszystkich, dobrych wspomnieniach, drzemał demon zaracenia – miał miękkie ramiona i byl niezwykle czuły – nie było możliwości oparcia mu się innego, niż odepchnięcie go i zajęcie się rzeczywistością – jednak po co do niej wracać, skoro ten demon z kolei był okrutny i czekał z chciwym uśmiechem i baseballem w dłoniach, sugestywnie uderzając nim o pobliski mur?
- Dear rabbit, my legs are getting weak chasing you
The snow fields wouldn't seem so big if you knew
That this blood on my teeth, it is far beyond dry
And I've captured you once, but I wasn't quite right
So I'm telling you that you'll be safe with me

Rabbit, my claws are dull now, so don't be afraid
I could keep you warm as long as you can just try to be brave
Yes I know I'm a wolf and I've been known to bite
But the rest of my pack, I have left them behind
And my teeth may be sharp, and I've been raised to kill
But the thought of fresh meat it is making me ill
So I'm telling you that you'll be safe with me

So rabbit, please stop looking the other way
It's cold out there so why not stay here
Under my tail...

Melodia - taka charakterystyczna dla tej, która zawsze wychodziła spod palców wampira - smutno pobrzękująca w sercu, mamiąca umysł swoją hipnotycznością, prosząc, by dać się oczarować - choć nie, ona nawet nie prosiła - ona po prostu brzmiała - grzmiała tam, za otwartym oknem, za którym zbierały się ciężkie, deszczowe chmury, przykrywając lśniące słońce - zimny, rześki wiatr rozdmuchiwał włosy, szarpał firanami - zamknij okna, przecież deszcz się zbliża...
Czemu ich nie zamykasz?
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Czw Gru 03, 2015 12:24 pm
Podniósł do góry obie brwi w geście pogodnego podziwu i z wolna odprowadzał Sahira do jego drewnianej, wysłużonej (na szczęście w jej przypadku w dobrym tego słowa znaczeniu) kochanki, ciekaw czy upojenie alkoholowe pozytywnie wpłynie na biegłość palców i twórczość artystyczną – w końcu wampir jeszcze nie składał się na trawie, więc powinien pamiętać, jak poprawnie utrzymać swój instrument, a to już połowa sukcesu.
- Ha, czyli mam jednak rozumieć, że wziąłeś sobie do serca to, co bardzo ekspercko mówiłem o kiepskim niesieniu się muzyki na dziedzińcu? - zagaił, przysuwając wylot butelki do ust i pukając nią rytmicznie o miękką poduszkę dolnej wargi, na której nadal czuł delikatny ślad po gorzkim Whiskey. Zachowywał się z lekka niecierpliwie, ale to był ten pozytywny rodzaj niecierpliwości, w którym celebruje się ją tak samo (jak nie z większą przyjemnością) jak samą rzecz, której się oczekuje. Śledził dwukolorowymi oczami to, jak wyprofilowane drewno gładko i wprawnie układa się w bladych palcach, jak nawet lekko trącane struny zaczynają wibrować i pomrukiwać, okazując gotowość do stworzenia czegoś większego i piękniejszego przy pomocy całej ich grupy. Jak cały instrument zdaje się drżeć z niecierpliwości, od dziedzińca długo czekając, aż jego właściciel wreszcie użyje go do rzeczy, do których zostało stworzone, w odpowiednio dbały i pełen szacunku sposób. Sahir miał już za chwile sprawić, że puchate łapy zarówno wilka jak i królika miały zacząć odbijać się od śniegu w takt odpowiednio dopasowanego rytmu, który jak dotąd był dla Colette tajemnicą. Muzka cicha – albo i głośna – i jednostajna – albo i chaotyczna – miała przepływać elektryzująco przez ich sierść i z wolna na nowo budować ich historię, która tym razem nie miała być tak cicha i posiadać tylko jedną, słowną płaszczyznę – teraz miała być uzupełniona własnym koncertem. Warp nie potrafił wytłumaczyć czemu coś tak trywialnego miało być dla niego takie ważne i musiało znaleźć ujście tak pilnie, by przerwać artyście ceremonię melanżu i lekką sugestią nakłonić go do usadzenia tyłka na ławce i przekazania w pełni informacji, którą jak dotąd zdążył zawrzeć jedynie piórem na papierze. Puchon po prostu czuł się z tym jak z niedokończoną, naprawdę pochłaniającą książką – nawet jeśli to było tylko kilka zdań.
Ale zanim artysta pozwolił się wykorzystać, najpierw miał kilka rozterek do omówienia i wyjaśnienia.
- A więc to o to chodzi... - wymruczał, zadzierając głowę i wodząc wzrokiem po drewnianym sklepieniu, zauważając w kilku rogach stare, oblepione kurzem tereny łowne pająków. - Sądzisz, że słowa i obrazy wtapiają się w drewno jak olej albo farba, czy trzymają się starych pajęczyn? - podniósł butelkę wyżej i wziął głębszego, dużo spokojniejszego łyka. Pytał uprzejmie, ale bardziej dla zgrywy, miał w końcu odnośnie tego wszystkiego całkowicie odmienne zdanie. - Ja ufam tej altance. - stwierdził nagle i pogładził ją czule po ściance za swoimi plecami, stykając się z nią jedynie kostkami palców, prawie tak delikatnie, jakby oczekiwał, że od większej pieszczoty tylko mocniej się posypie. - Wydaje mi się, że będzie nam wierna i zachowa te historyjki dla siebie, a nawet jeśli nie, to wątpię by komuś chciało się słuchać uważniej i wychwycić te konkretne i pikantne ze szczebiotu niezliczonej ilości innych. Przecież nawet teraz my nic nie słyszymy, a na pewno zarówno to drewno, jak i ziemia, na której stoi, musiały być świadkami niesamowitych zdarzeń – może jakieś wojny, romansu albo dramatycznego zwrotu akcji w czyimś życiu? I co...? - przerwał na moment, rozkładając delikatnie ręce. - I cisza. Ufam jej i to na pewno bardziej niż murom samej szkoły. Głównie ze względu na plotkujące duchy.
Pijackie rozkminy weszły na głęboki, prawie filozoficzny tor. Obserwujące ściany i sufity z uszami, gotowe były pożreć duszę nieuważnego, zbyt otwartego śmiertelnika i po wieczność spisać jego historię na swojej trwałej powierzchni, dając jej ulecieć tylko w chwili, w której bezpowrotnie ginęły razem. Gdyby tak faktycznie było, to świat byłby pełen niekończących się szeptów, ale z drugiej strony może wystarczyło po prostu nadawać na odpowiednich falach? To mogłoby być bardzo wygodne i interesujące wytłumaczenie zjawiska schizofrenii – nie dającej się zwalczyć pewności, co do bycia obserwowanym, słuchanym, ciągłego posiadania towarzystwa i pomruków wszędzie naokoło siebie. Ale wtedy to było tak jadowicie koszmarne, że przy spotkaniu z takim człowiekiem martwienie się o to, że może znać jakieś osobiste tajemnice, naprawdę schodziło na boczny tor. ...tak, jak na mocno boczny tor odeszły myśli Cola w tej chwili, który wzdrygnął się, zauważając, że w tym czasie zdążył zjechać wzrokiem z Nailah'a na jego butelkę. Zreflektował się natychmiast.
Miał nadzieje, że nie przeoczył głupio żadnego pytania, ani tym bardziej piosenki. Na szczęście Krukon nadal był niezmiennie pochylony ledwie nad gryfem, więc tamten strumień świadomości musiał mieć błyskawiczny przebieg.
- Mam to rozumieć jako zabezpieczenie na wypadek tego jakbym się zmienił, czy jakbym przestał być już tak samo interesujący i lepiej byłoby zastąpić mnie utopijną wizją z przeszłości? - wbrew znaczeniu słów rzucił to całkiem swobodnie i równie lekko czuł się z tą świadomością wewnątrz siebie. A potem krótko się zaśmiał i chwile dmuchał z boku do wnętrza butelki, sprawiając, że wydawała z siebie cichy, specyficzny odgłos powietrza ślizgającego się o wnętrzu jej wilgotnych ścian. - Nie chcę kontrolnie pytać czy to preludium do pożegnania, bo nie potrzebne mi drugie tłuczone lusterko. Ale to nadal brzmi bardzo depresyjnie.
Ogień nie mógł przygasać, a Smok Katedralny nie był stworzeniem, który pozwoliłby mu teraz zupełnie się uspokoić i zmniejszyć do rozmiarów delikatnego żaru na truchłach patyków. Dlatego podstawił pod już ledwo trzymające się tipi kolejne dwie szczapy, na moment trochę się ruszając ze swojej wygodnej miejscówki. Ciemność nie była mu teraz straszna, zbyt był rozluźniony, za dużo wiatru miał w głowie, zbyt beztrosko do wszystkiego podchodził, choć dbał nadal o to, by utrzymać podobny poziom biegłości języka w rozmowie. Dopchnął odstające drewno do reszty swoim niezastąpionym patykiem i ciapnął z powrotem na ławkę, nadal trwając w niecierpliwym oczekiwaniu.
- A jednocześnie na pewno nie lubisz nudy i stagnacji, przewidywalności i przedłużającej się jednostajności... Powiedz, wolałbyś rozbudować altankę czy dobudować coś nowego chociażby tutaj? - zmrużył delikatnie oczy i znowu zastukał palcami w szyje butelki, którą przed chwila zgarnął z ławki, ale chyba zapomniał, że chciał się w pierwszej chwili napić. Chciał powiedzieć Sahirowi, że ma przed sobą całą wieczność na zwiedzanie tego strasznego, wielkiego świata – i tym razem to nie byłyby ledwie mrzonki propagujące niezniszczalność młodości i wigoru, zagrzewające do robienia wielkich i odważnych rzeczy, zanim życie w pełni sobie o swoich dzieciach nie przypomni. Ale powstrzymał się, bo coś głęboko wewnątrz podpowiadało mu, że to nie byłaby dla Nailah'a dobra i pocieszająca wiadomość; i to nie z grubsza przez to, że w przeciwieństwie do Niego Colette nie miał aż tak dużo czasu i taka podroż po jego zniknięciu nie miałaby już potem ani sensu, ani słodyczy - aż tak pewien stałości i ważności swojej pozycji nie był, ale problem tkwił w tym, że dla siedemnastolatka wieczność wcale nie brzmiała atrakcyjnie. Zwłaszcza dla nastolatka z taką przeszłością, której Warp nadgryzł pewnie ledwie mały kawalątek, a już potrafił ją umiejscowić w swojej krytycznej skali.
- Pozwól mi decydować samemu. - odparł spokojnie, bez uszczypliwości, wreszcie przypominając sobie o alkoholu. W tym wyobrażeniu najstraszliwsza była tylko samotność. Nie byłoby ludzi.
I doczekał się. Najpierw delikatnego dźwięku strun, a potem miękkiego, wydłużającego się, charakterystycznego głosu, który wybudzał ten rodzaj ciarek, jakie nie wzdrygały ciałem ani nie spinały mięśni, tylko jak maść wpływały na kręgosłup i wyżej, zmuszając do zaczerpywania głębszych oddechów. Puchon ostrożnie zadarł głowę wyżej i oparł się potylicą o ścianę, przymykając oczy. Ale nie zasypiał – słuchał. Czuł jak obciążona butelką dłoń powoli opada mu na udo wraz z naczyniem, bez rozlewania zawartości; jak jednak wolna i kołysząca myślami pieśń delikatnymi zmianami intonacji naśladuje strach królika i wielką, pełną poczucia winy siłę wilka. Wszystko odbywało się tak, jakby drapieżnik po długiej i wytrwałej próbie przekonania samego siebie o tym, że potrafi być kimś innym, niż jest naprawdę, ostatecznie poległ na długim, szarpiącym za wnętrze jęku muzyka.
A potem? Potem następowała już tylko cicha, praktycznie przepraszająca próba odnalezienia w króliczej sierści choć odrobiny przebaczenia, która nie byłaby opryskana krwią.
Smok powoli rozchylił powieki i znowu pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, była pokryta kurzem i brudem pajęczyna.
- Nie myślałem, że przed ostatnim wersem jest taka długa przerwa. Powinieneś poświecić jej trochę więcej papieru w liście. - dodał w zamyśleniu i obrócił głowę w stronę rozmówcy, uśmiechając się doń ciepło. - Dziękuje. Twoje zdrowie.
Kolejny głośny toast przemierzył dzielący ich dystans i zebrał pierwszy owoc w łyku ze strony Cola.
Sahir Nailah
Oczekujący
Sahir Nailah

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Czw Gru 03, 2015 1:13 pm
O to chodziło? O to, że muzyka kiepsko niosła się na dziedzińcu? Chodziło o zniekształcone Puchonki o dwukolorowych oczach – marne podróby, ginące w szarości, nie mające formy, charakteru, sobowosci – były pacynkami wstawionymi w tłum, które miały go wypełniać i czynić sztucznym – pacynkami, które mimo wszystko słyszały – a słuch potrafiły mieć bardzo dobry – i widziały – obserwowały świńskimi oczkami wszystko, co działo się wokół, częstokroć bardziej zainteresowane samymi sobą – ale lepiej nie ryzykować, strzeżonego Pan Bóg strzeże, dlatego lepiej kryć się tam, gdzie żadna z nich nie dotrze – gdzie muzyka nie będzie dla nich słyszalna, bo ona w końcu miała być osobista – przeznaczona tylko dla tego jednego chłopaka, dla tej jednej osoby – coś tak bardzo "naszego", że możliwość odebrania tego ramionom prywatności wywoływała dreszcze i potrzebę krycia się – nie przed tym "co by ludzie pomyśleli, gdyby WIEDZIELI" – to nie o to chodziło... tutaj naprawdę nie było wielkich mecyi – tutaj naprawdę cała sztuka przeszywana była tymi samymi włóczkami, z których stworzono obrączki – biada temu, kto wyciągnie po nie dłonie, bo straci je na własne zawołanie – nie wolno dotykać, tego co ICH, nie wolno oglądać tego, co ICH, nie wolno na to spoglądać i mieć o tym pojęcia – nie, świat się tutaj nie zbiegał i nie próbował wyrwać tego, co nawet nie było sekretem, a po prostu PREZENTEM – prezentem na tyle osobistym, że nie można było go pokazywać komukolwiek prócz samemu zainteresowanemu, który mółby obchodzić codziennie swoje urodziny – heh, może przesadzam, jeszcze by mu się w czterech literach poprzewracało i pomyślałby, ten Smok, że dobrobyt...
Uśmiechnąłeś się lekko na wzmiance o kiepskim nagłośnieniu poza murami tej altanki, która stała się sceną wystąpień przeróżnego rodzaju i skinąłeś głową – przecież musiałeś się postarać, by twój sluchacz miał jak najlepsze warunki do słuchania – zresztą tam, na dziedzińcu, nawet nie było tak dobrze przystosowanej sceny, jak tutaj – ławeczka dla śpiewającego, ogień, ławeczka dla gościa honorowego, VIP'a ze złotą kartą stałego klienta, który do rączek dostał wcześniej uprzedzenie o repertuale i teraz ze szlachetnym trunkiem w rękach czekał na ukoronowanie wieczoru, który nawet się nie zbliżał ku końcowi – tak na dobrą sprawę on się dopiero zaczynał – zobaczymy, kto tym razem będzie kogo niósł do dormitorium, czy może w końcu zasną tutaj wypierdoleni w kosmos i żadnemu z nich nawet nie będzie się chciało ruszać tyłków do NAJBEZPIECZNIEJ SZKOŁY – w końcu droga niebezpieczna, prowadzi obok Zakazanego Lasu, a co jeśli jakiś Śmierciożerca akurat wyjdzie zza drzewek... nie wnikam, co by za tymi drzewkami robił – pewnie zgubiłby drogę do Hogs, czasem tak się zdarza, co zrobisz...
- Chciałbym tak sądzić. - Rzeczywiście, to byłoby bardzo wygodne wytłumaczenie – tych niezdrowych szeptów, które czasem krążyły pod czaszką, tych cieni, które migały w kącikach oczu i sylwetek, które okręcały się jak w balecie tak, jak teraz te wiedźmy tańczyły niby szamanki wokół ogniska, nie odbierając prywatności – przecież były zawsze obecne, już dawno przestały dziwić – jednak chyba jeszcze było za wcześnie, by tak lekko powierzać to wszystko szeptom przeszłości – lubiłeś to jednak sobie wyobrażać – że to mury snują swoje opowieści, tylko nie jesteś w stanie ich dokładnie usłyszeć – jedynie czujesz, jak przesiąkają przez twoją skórę i ledwo własną wyobraźnią możesz próbować odtwarzać wszystkie możliwe odczucia, które zapisały się w zimnym kamieniu – albo w porośniętym drewnie takiej altanki – dlatego była różnica między tym, co "chciałeś sądzić", a tym co "sądziłeś" – przecież nie byłeś tak szalony, by nie łapać rzeczywistości i nie zdawać sobie sprawy z tego, że z twoją głową dzieją się różne rzeczy nie do końca w porządku... i miałeś nadzieję, że ta zdolność odróżniania jednego od drugiego nie zniknie tak sama z siebie. Zaśmiałeś się urwanie, bardziej przypominało to urwane prychnięcie pełne rozbawienia. - Mam nadzieję, że do końca szkoły nie będę mieć bliższej przyjemności obcowania z duchami. – Przynałeś mu stu procentową rację co do tego, że duchom akurat ufać za grosz nie można – o tyle, o ile kompletnie się na nich nie znałeś, o tyle słyszałeś wystarczająco wiele, by wiedzieć, że są większymi plotkarzami niż żywi – i niż same mury – przykładem, bardzo wyraźnym, był sam Irytek – wystarczyło tylko się na niego natknąć i już cała szkoła zaczynała wiedzieć, co robiłeś tego i tego dnia – i że łajnobomba skończyła pewnie na twojej głowie.
- Nie myślałem o tym w ten sposób. - Spojrzałeś na Puchona, minimalnie dając po sobie poznać zaskoczenie – jeśli tak to zabrzmiało, to bardzo fatalnie, dobrze, że nie odebrał tego personalnie – przynajmniej takim się teraz wydawał, pewnie dlatego poczułeś potrzebę wbiciem swoim spojrzeniem szpilek w jego jestestwo, by upewnić się, że w jego zwierciadłach duszy nie ma żadnego bólu, żadnego fałszywego błysku – ale chyba był równie upojony, co ty, by... jakoś rozmawiać o różnych rzeczach na zadziwiająco neutralnym gruncie. - Myślę o tym raczej w kategoriach, że każde wspomnienie zbudowane z tobą jest tak zniewalające, że ich bezcenność nakazuje wracać do pewnych miejsc – i rozmawiać z nimi o tym, co się tu wydarzyło. – W pewien sposó to było jednak depresyjne – to wszystko przez tą twoją niezdolność do uwierzenia w szczęście – i kiedy tak na ogół wspominałeś i rozliczałeś się z rachunku sumienia – nie wierzyłeś – nie wierzyłeś w to, że pojawiają się tam plusy – ich widok wybijał gały z orbit i rozdziawiał szczękę, wydobywając tylko tępe, przeciągłe: "NIEEEE..." - a jednak tak. Tak, panie Nailah.
- Dzisiaj ci powiem, że kocham stagnację. – Dzisiaj – by dzisiaj kochać i jutro nienawidzić – dzisiaj – dla tej jednej chwili spoglądania w jego oczy – jak więc nie powiedzieć, że się kocha trwanie w miejscu? Heh – nigdy nie wykazywałeś żadnych objawów zazdrości – przecież to było bardzo ważne, by ludzie posiadali wolność, by robili, co chcieli – ale teraz, kiedy patrzyłeś na niego... to naprawdę chciałbyś zabić wszystkich, którzy na niego spojrzą – niech się nie zbliżają, niech nie podchodzą – niech Colette będzie Colettem tylko dla ciebie, a wszyscy inni? - niech przepadną i nie zajmują tego bezcennego czasu! Kolejny żałosny element – zwłaszcza, że nijak nie pogodzisz go z upojną wizją właśnie tego, jak Warp spędzałby czas ze swoimi znajomymi, lekki i roześmiany – więc jak to w końcu jest? Nawet nie starałeś się tego wytłumaczyć – przecież było dobrze tak, jak było – bez naiwnych pytań, dlaczego pijesz w samotności – na to pytanie odpowiedź pojawia się sama, kiedy chociaż raz posłucha się ciszy.
- Przed podjęciem decyzji zapytałbym, co o tym sądzisz. - Zrobił to premedytacyjnie. Ale co tam. W końcu za dawno tego wobec Smoka nie robił. - Świat bez ludzi, przesiąknięty tylko idyllą minionego szczęścia, zamknięty w bezruchu... nie byłoby ci tam duszno? Nie oszalałbyś z braku blasku reflektorów i ciszy? - Uniosłeś wolno butelkę w odpowiedzi na toast. - Twoje, Smoku. - I wychyliłeś parę głębszych łyków.
avatar
Oczekujący
Colette Warp

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Czw Gru 03, 2015 9:42 pm
Nie było chyba lepszego koncertu. Zero tłumów, zero wrzasków, zero kakofonii wynikającej z potrzeby zainwestowania w lepsze nagłośnienie, by dźwięk dotarł do najdalszych rzędów, zero siniaków z przepychanek, zero potrzeby dzielenia się artystą z chociażby jedną inną osobą. Miał Go tutaj na bardzo egoistyczną własność, mogąc zaspokoić swoje nieszkodliwe żądze przynajmniej przez kilka minut piosenki. I dodatkowo po ostatnim, łagodnym szarpnięciu strunami mógł bez potrzeby pytania kogokolwiek wbić sobie na backstage i zakosić piosenkarzowi alkohol, przestrzeń osobistą i kolejna otumaniającą pieszczotę. Wręcz oczami wyobraźni widział jak podnosi się ze swojej nagrzanej miejscówki, zgarniając po drodze chlupoczącą butelkę, jak przysiada śmiało, ale nienachalnie obok Krukona i najpierw zgarnia mu łyk Ognistej kochanki, a potem opiera się o jego bok, głowę układając na ramieniu. Ciekawe czy muzyk grałby wtedy jeszcze? Kolejną pieśń, która łagodziłaby obyczaje pobudzała wyobraźnie, zsyłając ją na mistyczny tor i zmieniając jej atrakcje w praktycznie 4D, bo Warp po gonitwie wilka i królika na śniegu musiał zatrzeć dłonie, by nagrzać zimne na końcach palce. Na szczęście cała reszta ciała miała unormowaną temperaturę.
Nie ruszył się mimo piękna i komfortu swojego wyobrażenia – było mu dobrze, leniwie. Odsunął już z głowy ich wcześniejszą rozmowę na schodach, odsunął rzucanie sobie na nich wyzwań o to kto pierwszy wytrwa to spotkanie: jakiś Puchon z drużyny, czy jakiś Krukon... też z drużyny, którego na dodatek wszyscy się boją. I który to, jak się okazało z ostatniej chwili, nieudolnie zabiega o atencje jakiejś Puchonki z dwukolorowymi świńskimi oczkami, której z dłoni i stóp wystają zagadkowe sznureczki. Niewybaczalny brak gustu. Z nią Colette też nie zamierzał się dzielić, bo już upojony atmosferą zdążył pomyśleć, że dobrobyt.
Puchon wyszczerzył się zadowolony, kiedy gładkie skinienie – najprawdopodobniej z przymrużeniem oka – dowiodło, że jego zdanie było brane pod uwagę przy doborze odpowiedniego ulokowania podestu artystycznego i ze być może w coraz bliższej przyszłości będzie mógł ulokować tyłek na jakimś mniej obdrapanym krześle starego zapuszczonego teatru i wielkimi oczami pożerać jednoosobowy spektakl. Grunt to usiąść w miejscu, do którego dźwięk najlepiej się niósł i choćby nie wiadomo co nie odwracać głowy i nie spoglądać na najdalsze rzędy. Tam z tyłu mogło być zarówno coś wspaniałego, lecz obcego i trwożnego, albo coś naprawdę okropnego. Sahir kazał się tam nie oglądać ani nie iść, nie pytać co lub kto niezmiennie tam siedzi. Nie świecić latarką, ani nie zaczynać rozmowy – nie igrać ani nie zachęcać. Pozwolić temu trwać w ciszy daleko, daleko od sceny, której deski czasem gładziło się palcami pod nieobecność aktora, której fragmenty kurtyny czasem otrzepywało się z kurzu, a niektóre przewrócone siedzenia obracało się i ustawiało na miejsce. Kocur był w końcu perfekcjonistą, a tu wszędzie panował kompletny bajzel – nie dziwota, że lubił w niektóre dni czmychać z tego miejsca przez uchylone ono i ocierać się bokiem o skrzypiącą furtkę ogrodu, którą powoli zaczynał obrastać soczyście zielony bluszcz. Tutaj nawet jeśli wichura albo sam Smok nieopacznie narobili chaosu, to natura błyskawicznie się tym zajmowała. W kilka godzin zwalony pień obrastał mech i kolorowe, maleńkie grzyby, zrobioną przez wyrwane korzenie dziurę w ziemi szybko wypełniała woda, tworząc miniaturowe oczko wodne, szybko zarastające roślinnością, którego gładką taflę wody przecinały co jakiś czas te śmieszne owady – nartniki. A uważny obserwator dostrzegłby tam jeszcze kilka rybek. I to wszystko za sprawą Kreatora – jaki to był zaszczytny tytuł! Jaki dumny! I pomyśleć, że by go uzyskać wystarczyło mieć jedynie wybujałą wyobraźnie i niezwykły tupet. Jedynie, albo i . Kreator w kilka sekund mógł przewrócić ten świat do góry nogami, powiększyć go, pozmieniać kolory na zupełnie nieosiągalne w naturze. Fioletowa trawa? Proszę bardzo! Baśniowe meduzy unoszące się w powietrzu zamiast ptaków? Świetny pomysł! Wszystko i jeszcze więcej, tutaj nawet niebo nie było granicą. Potrzebny był tylko impuls, ktoś dla kogo można by nadal chcieć podtrzymywać takie miejsce przy życiu – ktoś kto co kilka dni ocierał się bokiem o skrzypiącą furtkę i przystawał, ogarniając czarnymi ślepiami cały ogród, po czym ruszał na poszukiwania nowych zmian.
Sahir in Wonderland.
I nawet opowieść się zgadza, w końcu uganiał się za królikiem. To dorabiało tej układance kolejny puzzel, który łączył nową opowieść z już starymi historyjkami. Bycie człowiekiem było czasem naprawdę dziwne, znajdowanie takich połączeń przynosiło ogromny pokład satysfakcji, choć nic tak na dobrą sprawę nie zmieniało. Albo i zmieniało wszystko i dowodziło, że swoim kunszcie byli naprawdę wielcy i potężni. I skromni.
- To dobrze. - skwitował i znów upił mały łyczek, nie chcąc robić za długiej pauzy przed rozwinięciem myśli. - Lubię, kiedy masz inne zdanie na różne tematy. To niesamowite, że ludzie, którzy nawet już trochę się znają mogą mieć całkowicie inny pogląd na tę samą rzecz, którą postawi im się przed oczami. No i... Umiesz dyskutować, nie wpychasz mi twojszej prawdy prosto do gardła. - zatrząsł się od cichego śmiechu, po czym machnął ręką. - Ahh, takie moje głupie gadanie. - zerknął na czarnowłosego i oblizał wargi z Primma. - Wiesz Sahir, że nic nas tak nie oszukuje jak wspomnienia? Poza znalezieniem nam wspólnej „bezpiecznej przystani” chciałem jeszcze zainwestować w myślosiewnię. I chciałbym... - urwał, bo jego pijacki umysł z opóźnieniem dał mu znać, że nie miał wychodzić tak wcześnie z tak zuchwałą propozycją. Chociaż, właściwie to czemu by nie...? - Nosić na szyi fiolkę z twoim wspomnieniem. - dokończył, wpatrzony w zajmujący się nowym drewnem ogień. Potarł palcami grzbiet dłoni zaciśniętej na butelce, martwiąc się o to, czy nie wymyślił sobie znowu czegoś spierdolonego i – co najgorsze! - niebezpiecznego. I nie chodziło tu o sam rytuał wydobywania wspomnienia albo jego dobór, ani nawet jakiekolwiek następstwa noszenia artefaktu na szyi, ale jeśli ktoś by to nie daj Bóg zobaczył...
No ale nic, musiał się napić. Kilka łyków więcej.
Powinien jakoś zareagować na ten nietuzinkowy, związany ze wspomnieniami komplement, a nie siedzieć jak ta trusia i dalej buforować informacje. Ale zareagował, choć tym razem bardziej wewnątrz, gdzie schował te słowa w swoim puzderku z pamiątkami, do którego sam zaglądał, tak jak Sahir chciał zaglądać do altanki, Wrzeszczącej Chaty a może nawet i Trzech Mioteł. Przymknął jego wieczko z czułością, palcami otrzepując je z kurzu i powrócił uwagą na Czarnego Kocura.
Więc dzisiaj dla futrzaka to spokój był w cenie... W sam raz na rozleniwiający, wsparty procentami wieczór przy ognisku. Szkoda tylko, ze Smoki robiły się wtedy nad-aktywne. I potrafiły sypać wyjątkowo suchymi żarcikami. W obecnej sytuacji np. Colette udał, że unosi do góry niewidzialny kapelusik i z wdzięcznym uśmiechem odbił:
- Miło mi, jestem Stagnacja. - ...łapiąc rozmówce za słówka i dzięki Bogu tylko za nie. Gotów był jeszcze chwycić gitarę albo fraki. Choć to spojrzenie uwiązywało najmocniej, nawet jeśli ciężko było określić które z nich było silniejsze, bardziej przyciągające i magnetyczne. Jak On mógł nadal nie wierzyć w to, że był numerem jeden...? Ślepiec.
- Pytaj więc. - chłopak podniósł głowę wyżej, nie tyle wyzywająco, co bardzo sugestywnie kumulując myśli. Ale odpowiedź potrzebowała więcej uwagi i czasu niż na początku się spodziewał, bo nie była rozkosznym żartem, za którego słowa nie brało się zbytnio odpowiedzialności. - Nawet piekło może być komfortowe, jeśli się do niego przyzwyczai... A czy będą tam zwierzęta? I jeszcze to minione szczęście... Nie włożyłeś tu tego słowa jako ozdobnik, co? Nie wierzysz, że tam też mogłoby trwać? Myślisz, że Fortuna się tam nie dostanie? Nigdy nie nie-doceniaj mojej Matki, ona bywa naprawdę bardzo pomysłowa. - pokiwał palcem w powietrzu. - Wydaje mi się, że mógłbym to jakoś połączyć z reflektorami i hałasem, bo skoro nie zamierzasz zwiedzać, ani co za tym idzie, niszczyć reszty świata, to będę się mógł w chwili duchoty wymykać, by rozwinąć skrzydła. Ale wytrwałbym. Mnie też nie nie-doceniaj. - uśmiechnął się i odstawił butelkę na ławkę obok, zerkając znów sprytnie na swojego muzyka. - Nie jest ci też trochę za gorąco? Aż za bardzo? Zwłaszcza przy ogniu... Chyba wiem jak na to zaradzić... - uśmiechnął się zdrożnie w pijacki sposób i podniósł, zsuwając z ramion wierzchnią szatę, która z sykiem wylądowała częściowo na ziemi i częściowo na ławce. Dodatkowo zzuł jeszcze z nóg trampki i niespiesznie zdjął przez głowę czarno-żółty krawat.
- Kto ostatni w wodzie, ten jest zjebanym charpakiem krętorogim! - rzucił i zerwał się z miejsca!
Mistrz Gry
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Lut 23, 2016 2:39 am
[z/t dla Sahira i Colette'a]
Ismael Blake
Hufflepuff
Ismael Blake

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Sro Mar 09, 2016 9:34 pm
To miało być kolejne zwykłe popołudnie.
Atmosfera unosząca się dookoła dziewczyny wcale nie sprzyjała poszerzaniu wiedzy czy innym ambitniejszym działaniom, a przynajmniej nie, jeśli chodziło o siedzenie nad książkami i wkuwanie zawartego w nich materiału. Czas powoli marnował się na drapanie za uchem natrętnego kocura, któremu towarzyszyło wyglądanie przez okno dormitorium lub zdawkowe, czasem uszczypliwe, słówka wypowiadane w kierunku osób przebywających w tym samym pomieszczeniu co ona.
Wraz z powoli upływającym czasem, który zdawać by się mogło na złość zwolnił swój bieg, rudowłosa uświadamiała sobie coraz bardziej, że jeśli dalej będzie trwać w tym bezczynnym stanie, długo nie pociągnie i kolokwialnie mówiąc - umrze z nudów.
Zgoniła więc wreszcie czarnego kocura z kolan, posyłając go dodatkowo w diabły, bo uczepił się jej dzisiaj jakoś wyjątkowo, by po narzuceniu na siebie płaszcza i wsunięciu różdżki do kieszeni opuścić dormitorium Hufflepuffu, a dość szybko także sam budynek szkoły.
Cel wydawał się prosty - Błonia. Rozlewające się wokoło, powoli pustoszejące. Z resztą, wciąż nie obfitowały w ludzi tak jak tuż przed zakończeniem roku szkolnego lub zaraz po jego rozpoczęciu, gdy było najcieplej i pogoda zachęcała wręcz do wyściubienia nosa zza kamiennych, zimnych murów. Panowała więc na nich miła samotność. Przestrzeń pozwalała odetchnąć od ciągłego widoku kamiennych bloków piętrzących się ku górze w gotyckich formach, wiecznego gwaru i wszędzie obecnych pergaminów czy ksiąg. Isma kochała przestrzeń i wolność co do jej przemierzania i eksploracji, więc przesiadywanie wewnątrz budynku, na dłuższą metę, miało na nią zgubny wpływ.
W końcu doczłapała się w okolice wzgórza i miejsca na ognisko, które minęła jednak bez zastanowienia, oddalając się od niech nieco by w końcu przysiąść na ziemi i ciesząc oczy widokiem szarego nieba, które powoli czerwieniało od chylącemu się ku zachodowi słońca oraz jeziora, które wszystko odbijało i potęgowało tylko cały efekt. Miała jeszcze trochę czasu zanim zrobi się faktycznie ciemno i trzeba będzie wracać.
Esmeralda Moore
Hufflepuff
Esmeralda Moore

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Nie Mar 13, 2016 7:40 pm
Szkoła ostatnio wydawała się być dziewczynie jakoś dziwnie opustoszała... a wszystko to za sprawą egzaminów które zbliżały się nieuchronnie. Ona sama nie zawracała sobie nimi głowy bowiem nie miała najmniejszego zamiaru do nich podchodzić. Nie widziała w tym kompletnie sensu. Co by mogła takiego robić w tym życiu, że ten egzamin był jej wręcz nie zbędny. Po za tym nie oszukujmy się. Większość uczniów w tej szkole chciało pracować w ministerstwie, i tak naprawdę tylko po to ten egzamin był, aby dostać tam pracę. Cygankę taka perspektywa w żaden sposób nie interesowała. Nie potrafiła wyobrazić sobie siebie za biurkiem, albo na korytarzach ministerstwa. Nie była by wtedy kompletnie w swojej bajce. Dlatego też wolała po prostu poddać się temu co ma być. Ona nigdy niczego nie planowała, wszystko to co się w jej życiu wydarzyło działo się samo, bez jej woli. Z jednej strony było to naprawdę wygodne, ale z drugiej chwilami naprawdę upierdliwe. Nie móc zapanować nad swoim życiem nie było wcale takie fajne jak się jej wydawało. Nie zawsze życie podsyłało nam same szczęśliwe wydarzenia. Czasami zdarzało się, że spychało nas na samo dno, i wówczas brak możliwości zapanowaniem nad własnym upadkiem nie było wcale niczym fajnym.
W chwili kiedy wszyscy siedzieli w bibliotece z nosami w książkach ona postanowiła przejść się po błoniach, i takim o to sposobem dotarła na wzgórze, gdzie ku jej zaskoczeniu zobaczyła majaczącą czyjąś sylwetkę. Podeszła trochę bliżej, po cichu zupełnie tak jak by zbliżała się do jakiejś ofiary na którą zaraz miała się rzucić.
-Myślałam, że nikogo już nie spotkam tutaj. Na czas egzaminów ta szkoła naprawdę wymiera- Mruknęła spokojnie stając na szczycie wzgórze wpatrując się gdzieś w dal.
Ismael Blake
Hufflepuff
Ismael Blake

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Nie Mar 13, 2016 10:10 pm
Do tej pory, w swoim jakże krótkim życiu, Ismael znalazła się tylko raz w sytuacji, która zdawała jej się być momentem w którym znalazła się na samym dnie. W miejscu w którym nigdy dotąd nie była i które przerażało ją na wskroś, pożerając sukcesywnie całą odwagę, jaką w sobie posiadała. Był to moment w którym stanęła oko w oko z Rogogonem Węgierskim i który sprawił, że do końca życia ten wypadek będzie majaczył w jej życiorysie i wspomnieniach.
Wtedy, niedługo po wypadku, gdy rana została jako tako zaleczona, stanęła w obliczu prawdziwego bólu, do którego ten fizyczny nie miał co się umywać. Moment w którym uświadomiła sobie, że zdeklarowała całe swoje życie czemuś co zostało w przykry sposób zniekształcone do tego stopnia, że strach paraliżował ją na samą myśl. Wyobrażenie sobie, że znowu miałaby pojechać z ojcem i podejmować karykaturalne próby nauki 'fachu', sprawiała że dostawała wręcz ataku paniki. Przez długi czas snuło się to za nią, nie pozwalając na ruszenie z miejsca i kłócąc się okropnie ze wszelkimi pokładami miłości i zafascynowania, jakie wytworzyły się w niej przez te wszystkie lata w stosunku do smoków.
Blizna bolała do tej pory, nie pozwalała spać, a często gdy już zamykała oczy, często pojawiały się obrazy szeroko rozdziawionej paszczy, z której buchał ogień. W tym momencie było to już tylko majakami, które przypominały o nauczce - bo w to właśnie Isma przekształciła całe to wydarzenie, ostatecznie przechodząc nad wszystkim co się stało i wracając znowu do 'czynnej służby temu co kochała'. Zdawała sobie jednak sprawę jak blisko była wtedy poddania się i odwrócenia od tego na czym jej zależało.
Dziewczę siedziało sobie, zanurzając się powoli coraz głębiej w krainę swoich marzeń i iluzji, gdzie wbrew wszelkim wskazówkom nie znajdowały się tylko smoki. Ta kraina, zamknięta dla wszystkich, bez wyjątku, oprócz niej, była jej warownią chroniącą przed światem, która zmieniała się w zależności od chwili. Teraz na przykład analizowała po prostu przebicia światła, które przetykały chmury i spływały na pozornie spokojne jezioro. W końcu jednak porzuciła swoje analizy i fantazje, wyrwana cichym głosem, który po prawdzie w pierwszej chwili wzięła po prostu za szum wiatru. Był jednak zbyt składny i zbyt... ludzki. Znaczyło to mniej więcej tyle, że z tą oto chwilą przestała samotnie wpatrywać się w dal.
Odwróciła głowę, barwnym spojrzeniem lustrując przybyszkę i szybko odnajdując w niej dziewczynę z tego samego domu co ona, jednak o rok starszą. Kojarzyła ją, jednak w żaden konkretny sposób nie ustosunkowywała się do jej persony.
- Nie każdy przejmuje się egzaminami. A dodatkowo: przede mną jeszcze trochę czasu, do tego typu zmartwienia. - uśmiechnęła się do niej delikatnie. - Z resztą... ile można siedzieć w tych kamiennych murach, gdy na dworze coraz cieplej. I ładniej.
Esmeralda Moore
Hufflepuff
Esmeralda Moore

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Mar 15, 2016 5:10 pm
Czy nie każdy przejmował się egzaminami... tutaj cyganka mogła by wejść w polemikę z ta dziewczyną której twarz, ani tez sylwetka kompletnie nic nie mówiła. Cóż Esmeralda miała dobrą pamieć do twarzy ludzi, ale tylko wtedy kiedy przeprowadziła już kiedyś z daną jednostką jakiś monolog. Z tą dziewczyną najwyraźniej się mijała, ale cóż zawsze musi być kiedyś ten pierwszy raz.
-Każdy kto do nich podchodzi w jakiś tam sposób się przejmuje, a ci którzy mówią, że nie z reguły chcą się wybić ponad wszystkie tak bardzo podobne do siebie jednostki- Może i nazywanie ludzi "jednostkami" w tej chwili nie było zbyt na miejscu, ale w taki sposób właśnie widziała ta sprawę. Wszystkie egzaminy, przynajmniej dla niej było równoznaczne z robieniem z ludzi jakiś robotów, czy innych maszyn, które są tylko zaprogramowane na jeden konkretny cel. Może więc dlatego i ona nie miała zamiaru podejść do żadnego egzaminu. Nie chciała uczyć się niczego schematem. Była z tych ludzi którzy lubili naukę przez doświadczenie, różnorodne doświadczenie, a czegoś takiego może tak naprawdę nauczyć się tylko na swoich własnych błędach. I owszem było to niezwykle niebezpieczne przedsięwzięcie. Bo różnie to mogło się skończyć, ale cena wiedzy nie zawsze jest niska.
-Fakt... wyjątkowo ładna pogoda jest teraz. Nawet nie potrafię wyrazić tego jak bardzo brakowało mi słońca. Już powoli miałam dosyć tych szarych dni, wprowadzało mnie to w okropny nastrój- Mruknęła i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. No tak weszły na najbardziej bezpieczny temat. Pogoda była właśnie tym tematem który nigdy nie dzielił, bo każdy lubił słońce, wszyscy woleli spędzać czas na opalaniu się, niż planowaniu jaki to sweter ubrać. I nawet ona lubiła słońce, chociaż w chwili obecnej wydawało się to być tak wielkim paradoksem. Wampir który lubi słońce... gdyby Sahir się o tym dowiedział najpewniej by ją wyśmiał... ale przecież nie musi wiedzieć... prawda
-Mam na imię Esmeralda....- Przedstawiła się tak jak wymagały tego zasady dobrego wychowania, po czym posłała dziewczynie delikatny i promienny uśmiech.
Ismael Blake
Hufflepuff
Ismael Blake

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Wto Mar 15, 2016 10:15 pm
- Egzamin to tylko kolejny zapisany papierek. - stwierdziła bez emocji, wzruszając tylko ramionami. Jakoś nie potrafiła sobie przypomnieć, by przed SUMami martwiła się w jakikolwiek sposób - codziennie ich umiejętności i wiedza były sprawdzane na zajęciach, więc jakikolwiek egzamin był po prostu powtórką - co prawda swoim zakresem obejmował o wiele większą część materiału, jednak wciąż - był powieleniem. Wynikiem tego podejścia były niemal same Nędzne i jakiś Okropny. Uniknęła bycia Trollem, jednak jej mocne strony też były widoczne. Była więc mocno zbalansowana, jeśli chodziło o zdolności magiczne, czy ich przekazywanie.
W tych słowach jednak, rudej puchonce wcale nie zależało na wybicie się spomiędzy innych, którzy w pocie czoła i nerwach uczyli się właśnie do egzaminów, lub - co gorsza- przygotowywali się na przyszłoroczne. Nie w jej charakterze leżało przejmowanie się takimi sprawami, a tym bardziej chwalenie brakiem nerwów. Życie częściowo w innej rzeczywistości, szczególnie gdy była sama, sprawiało, że stawała się częściowo przytłumiona na bodźce otoczenia i pewnych rzeczy w ogóle nie zauważała. Oczywiście, zdarzały się jakieś wyjątki, ale żeby się one pojawiły, a do tego towarzyszyły im głębsze emocje, to musiało jej na czymś - w tym wypadku na egzaminach i ich wyniku - bardzo mocno zależeć. A tak nie było. Po prostu ufała, że wszystko i tak będzie dobrze. A jak nie, to dopiero wtedy zacznie się zastanawiać nad tym, co powinna zrobić.
Egzamin sam w sobie nie był czymś docelowym. Był przystankiem pośrednim w drodze do upragnionego celu - w drodze do dorosłego życia. Chciałeś zostać aurorem - wykaż się. Sprawa była prosta. Samo przyswajanie wiedzy, w jakikolwiek sposób - czy to słuchowy, wzrokowy czy kinetyczny - było swego rodzaju programowaniem się. Dany składnik, który trafiał do umysłu powodował połączenie go z innymi i razem tworzył całość, która gnieździła się w pamięci, by kiedyś móc być stamtąd wyciągniętą. Równie dobrze Esmeralda mogłaby potępiać samą naukę zaklęć, które były niezbędne w świecie magicznym. (Chociaż niekoniecznie niezbędne ogólnie na świecie. Jako, że Isma miała styczność ze światem mugoli mimo, że była Półkrwi uważała, że używanie zaklęć jest zamkniętym kołem, którego nie da się przerwać. Ktoś używał zaklęć, więc i ja muszę, żeby nie stać się dla niego przysłowiowym obiadem. Chodziło o prosty instynkt samozachowawczy i bezpieczeństwo, które stało w fundamentach tabeli potrzeb każdego człowieka.)
Pogoda zawsze była bezpieczna. Stanowiła taki zewnętrzny krąg tematów, które można poruszyć z daną osobą, a że właśnie znajdował się najdalej od centrum - czyli był najbardziej uniwersalny - nakładał się niemal u wszystkich osób. Chociaż samo to, że rudzielec ten temat poruszył, nie było specjalnie. Zauważyła fakt, oczywistość, która wiązała się z zadanym wcześniej tematem - spostrzeżeniem. Promienie słoneczne wpływały na ziemię, czyli także na ludzi. Rozkwitali niczym kwiaty - spragnieni ożywczych, ciepłych promieni, które nadawały skórze blasku i zdrowia. Co prawda Eunice wcale nie była amatorką opalania się i wyłażenia na dwór w czasie gdy słońce grzało najmocniej, jednak gdy promienie nieco traciły na sile i natarczywości, albo wiatr ochładzał ciało, lubiła się gdzieś przejść. W gorące dni jednak, jej zapał topniał równie szybko jak kostka lodu, wystawiona na działanie najbliższej z gwiazd. Pozostawała więc amatorką wieczorów i nocy, o czym dodatkowo świadczyła jasna cera.
- Jestem Ismael. - odpowiedziała uśmiechem, wlepiając jednak w nią czujne spojrzenie. Imię miała nietypowe, trzeba było to przyznać, i obserwowanie jak ludzie próbują je skonfrontować z jej wyglądem, albo raczej płcią, było czasem niezwykle zabawne. Chociaż obawiała się, że w tym wypadku nie wywoła to żadnej reakcji.
- Rozumiem, że ty do egzaminów nie podchodzisz. Dlaczego? Większość wiąże z nimi pewne nadzieje. - no własnie. Większość. A Isma nadziei nie miała. Nie wiążące się z egzaminami.
Sponsored content

Wzgórze z widokiem na jezioro - Page 12 Empty Re: Wzgórze z widokiem na jezioro

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach